piątek, 22 maja 2020
Wesele na końcu świata czyli Top End Wedding
Biali rasiści powiedzieliby, że to jest kolejny akt kapitulacji. Jako komedia romantyczna film spełnia wszystkie Mamoniowe standardy, Lauren i Ned mają się poślubić i tuż po podjęciu decyzji zaczynają się piętrzyć trudności, które - co oczywiste - muszą doprowadzić do przedślubnego zerwania. Nawiązywanie do etniczności pomału staje się nową sztampą, ale przy okazji tego filmu nie należy z tego robić zarzutu. Problemy mogą pojawić się wtedy, gdy film aspiruje do rozliczania kolonizatorów z ich postępków wobec rdzennych mieszkańców. Ten nie aspiruje do niczego innego niż nostalgii za dawnymi obyczajami (szumnie nazywanymi mianem kultury), które dzisiaj praktykuje gromadka siwiutkich aborygeńskich babuń, nie szkodzi, że w ramach chrześcijańskich rytuałów. Podziw dla dawnych kultur nie powinien być bezwarunkowy. Nie powinien na przykład obejmować tlacatlaolli, potrawki z człowieka w kukurydzy, znanej wśród ludów pierwotnych Ameryki Południowej. Polskiego zwyczaju symbolicznego karania Żyda w trakcie obrzędów religijnych też nie byłoby mi specjalnie żal, gdyby go zaniechano. Wracając do filmu, jest całkiem sympatyczny, niektóre motywy komediowe są udane (zwłaszcza tatuś, który regularnie zamyka się w szafie i włącza If you leave me now), mamy ponadto szczyptę wspomnianej nostalgii oraz miłe wrażenie, że australijska przyroda sprzyja bosym spacerom po buszu. Nie rzucą się na ciebie pająki, węże, żaby i cała tamtejsza, słynąca z jadowitości fauna.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz