Że u Richarda zdiagnozowano zaawansowanego raka, dowiadujemy się na samym początku filmu. Zostało mu pół roku bez leczenia, albo rok lub nieco dłużej w przeciwnym razie. Wybiera to pierwsze. Tytuł polski nie jest zły, mówi więcej od oryginalnego, a jedynie to „do widzenia” jest lekko chybione, bo zakłada możliwość ponownego spotkania po śmierci, co wcale takie oczywiste nie jest. Ale rozumiemy, taka konwencja, Terminator też mówił „hasta la vista”, a przecież nie miał na myśli umówienia się za tydzień z kimś, komu właśnie przedziurawił mózg. Pytanie, czy „do widzenia” Richarda jest frapujące lub poruszające. O swojej diagnozie nie mówi z początku nikomu poza przyjacielem z uczelni, więc nawet nieco się dziwimy, że tak łatwo tolerowane są dydaktyczne wybryki, jakich się dopuszcza wiedząc o chorobie. Uniwersytet wygląda bardzo szacownie, profesorowie pod krawatem, nie w polarowych bluzach, jak to często bywa na polskich ujotach. Alkohol i trawka w czasie zajęć? Niby szok, ale uchodzi, bo jak później się dowiadujemy, Richard ma stałą posadę, czyli jest nietykalny niczym szef NIK, organ konstytucyjny. Jeśli zaś o organy chodzi, to po latach przestają być nietykalne i wracają do użycia w układach niesakramentalnych i nie zawsze heteroseksualnych, co zobaczymy w dość zabawnej scenie. Im dalej, tym ckliwiej, bo Richardowi coraz ciężej wychodzi udawanie, że jest wsio ok. Nie powiem, że jego los mało mnie obszedł, ale jednak nieco mniej niż bohatera Inwazji barbarzyńców, filmu na bardzo podobny temat. Inna rzecz to Depp w roli głównej, któremu nie zarzucam złego aktorstwa, wręcz przeciwnie, ale w paru momentach było wrażenie, że znowu oglądam jego stare wygłupy. Klątwa Jacka Sparrowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz