Tłumacz google'a twierdzi, że tytuł francuski to „szalony nalot”. Nie chodzi o nalot na języku, ale najazd. Typowy problem z komediami, zwłaszcza francuskimi, to głupkowatość bohaterów - nie wszystkich w równym stopniu, ale jednak. Tak już chyba mają od czasów de Funesa, jeśli nie Moliera. Główną postacią jest Johanna, policjantka, która marzy o karierze w RAID, autentycznej, elitarnej jednostce policyjnej do zadań specjalnych. Nadaje się tam jak kalafior do tyłka, bo jest mało rozgarnięta, naiwna i niezdarna, choć pełna zapału. Myśl o użyciu protekcji tatusia ministra nie przeszła jej przez głowę, ale tatusiowi owszem. Ma niby być przyjęta tylko na szkolenie, ale po zabawnych nieporozumieniach szef RAID na złość ministrowi zatrudnia jego córkę na stałe. Szkolenie prowadzi Eugène, któremu mało pasuje kobieta w jego zespole, ale od pierwszych chwil wiadomo, że skończą razem, mimo że Johanna ma narzeczonego i zaplanowany ślub w bliskiej przyszłości. Schemacie-kacie, oczywiście, że w najważniejszej chwili ciamajda Johanna wykaże się sprytem, determinacją i odwagą, za co zostanie doceniona. A za przeciwników ma serbski gang, który między innymi napadł na sklep jubilerski, a tuż potem wmieszał się w paradę równości w odpowiednim przyodziewku w postaci wyzywających kiecek i peruk, nie powiem, bardzo twarzowych. I to był jeden z momentów, z powodu których nie żałuję, że obejrzałem. Inny to sceny z muzyką z Le Bourgeois gentilhomme Lullego, która jest piękna i pasuje do wszystkiego. [X]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz