Rozumiem tę szlachetną ideę, aby nie ulec pokusie zrobienia kolejnego romkomu czy filmu z superbohaterem. Ale czy koniecznie trzeba od razu przynudzać? Nawet byłbym skłonny zgodzić się z opinią, że Wybrzeże to film niezły, o niewydumanej fabule, gdzie subtelność w ukazywaniu relacji międzyludzkich ociera się o poetycką refleksję. (Ale zaszalałem.) Szkopuł jest taki, że ta finezja musi trafić na podatny grunt i sprzyjające okoliczności. Nastrój może popsuć źle dobrane wino lub zmęczenie po ugotowaniu kolacji. O fabule trudno powiedzieć cokolwiek, żeby nie powiedzieć za dużo. Ledwo pełnoletni Martin i Thomaz jadą na prowincjonalne brazylijskie wybrzeże, a czas jest nieszczególny, bo to zima. Martin ma misję, aby wycyganić od rodziny zmarłego dziadka potwierdzenie własności zapewne związane z testamentem. Idzie mu ciężko, bo wdowa po dziadku - nie babka - staje okoniem, co jest skutkiem jakichś rodzinnych zaszłości, z których detalami nie pofatygowano się zaznajomić widza. Z kolei Thomaz snuje się za Martinem, a jak dochodzi do imprezki w składzie trzy na trzy, to Thomaz zaliczy alkoholowy zgon, bo taki znalazł sposób, aby uniknąć seksu z narzucającą mu się panną. Wiadomo czemu. Para-męt pyta, czy momenty były. Posłanka Wasserman pyta, czy był pan świadkiem tego, jak doznał pan erekcji. Odpowiedź jest twierdząca na oba pytania, z zastrzeżeniem, że nie była to moja erekcja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz