Tę książkę Kinga akurat przeczytałem dawno temu, ale nadal pamiętałem z grubsza o czym to było. Nie na tyle dobrze jednak, żeby konfrontować detale fabuły z filmem z 1989 roku. Powiedzmy sobie jasno, to nie jest film wybitny, ale całkiem przyzwoity. Lekarz Louis przeprowadza się do małego miasteczka i za sprawą sąsiada poznaje sekretny cmentarz Indian Micmaców, który sprawia, że pochowane na nim istoty wracają do życia. W ten sposób uratował ukochanego kota córki, która akurat była parę dni poza domem, więc nawet się nie dowiedziała, że kotu się zdechło. Dom Louisa stoi przy ruchliwej drodze, po której jeżdżą rozpędzone ciężarówki, a nikt nie wpadł na pomysł, żeby odgrodzić dom z małymi dziećmi od ulicy jakimś płotem. Następną ofiarą jest synek Louisa, więc domyślamy się, co będzie dalej. Mam niejasne podejrzenie, że do filmu dodano „dobrego” ducha Victora, który nijak mi nie pasuje do książki, bo jest to zwyczajnie postać źle skonstruowana, niby chce pomagać, ale lepiej, żeby sobie darował, a w końcu od duchów słusznie oczekujemy, że będą w stanie przewidzieć skutki swoich interwencji. Nie uważam Kinga za mistrza pióra, ale takiego dziadostwa raczej by nie odstawił, zwłaszcza że jego powieści to nie szerokie panoramy społeczne, lecz opowieści sprowadzające się do paru postaci i kilku wydarzeń na krzyż. Największa niespodzianka dla mnie to ta, że film zadziałał! Miało być strasznie i było, choć wtedy nie było takich możliwości jak dzisiaj. Zdaje się, że wówczas z konieczności - i na nasze szczęście - twórcy musieli stawiać na niedopowiedzenia i sugestie, a teraz się nie hamują i walą nas łopatą w łeb, ale mało kogo to wzrusza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz