sobota, 11 lipca 2015
Terminator: Genisys czyli Terminator: Genisys
Pierwsze minuty filmu polecam na luźny stolec. Po motywacyjnej gadce Connora o walce z maszynami każdemu stwardnieje. Trochę jak u Hitchcocka, najpierw trzęsienie ziemi, a potem... Potem trochę się gubimy, bo czemu kalizi Daenerys, która gra Sarah Connors w roku 1984, nie jest kelnerką? I towarzyszy jej wierny, acz podstarzały terminator Schwarzenegger, czyli T100. Podstarzały!? W zasadzie wszystko się wyjaśnia i nic jednocześnie, bo podróże w czasie prowadzą do zapętlenia paradoksów, które należy jak skunksa omijać z daleka. Sarah z T100 obmyślili plan uratowania ludzkości, ale muszą go zmodyfikować po interwencji Kyle'a, wysłanego przez Connorsa z przyszłości. T100 co chwilę dopytuje się, czy Sarah spółkowała z Kyle'em, bo to oni przecież mają począć Connorsa. Jest więc zabawnie, ale główna atrakcja jest nam już dobrze znana z poprzednich Terminatorów. Jeśli ktoś będzie umiał się podniecić akcją, w której autobus z bohaterami zawisł na moście Golden Gate, po chwili spadł, ale oni i tak ocaleli, to gratuluję. Walki terminatorów cieszą oko, bo taki zawodnik z płynnego metalu pchnięty przodem na ścianę potrafi zamienić sobie orła z reszką, a jak spada na głowę, to robi sobie z niej nogi i jest pięknie. Wygląda na to, że - przynajmniej do następnego sequela - sądny dzień został odwołany. Kto wie, może sequel będzie uroczym filmem psychologicznym o rozkładzie pożycia stadła Sarah i Kyle'a po kolejnych kłótniach o syna Johna, który stoczył się, pisze jakiś beznadziejny blog i pracuje na pół etatu na kasie w Biedronce. Coś takiego obejrzałbym chętnie zamiast kolejnego tysiąca filmów o zbuntowanych tosterach, jakie widzieliśmy w zwiastunach zwanych trejlerami.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz