niedziela, 27 listopada 2022
Sekretny przepis na miłość czyli The Secret Sauce
Gdyby nie okoliczności towarzyskie, zapewne nigdy nie obejrzałbym tego filmu. Raczej nie jest to ekranizacja żadnego z tak zwanych harlekinów, czyli tanich romansideł, jakie kiedyś pojawiły się w naszym kraju, ale i tak wygląda, jakby był. Wystarczy przeczytać krótkie omówienie, żeby się o tym przekonać. Pnąca się na szczeblach korporacyjnej drabiny Laura nie spodziewa się, że spotkanie z Jimem, właścicielem restauracji w małym amerykańskim miasteczku odmieni jej życie. Że zrewiduje swoje życiowe priorytety i zdoła zyskać zaufanie Jima, bardzo niechętnego, by wiązać swoją przyszłość z wielką korporacją. Oglądanie filmu można porównać do sytuacji skazanego, który stoi przed szwadronem egzekutorów uzbrojonych w strzelby Czechowa. Jest ich wiele i każda wypali w swoim czasie, oczywiście głównie na końcu. Laurze zależy przede wszystkim na poznaniu sekretu sosu Jima, który mógłby odnieść sukces w skali ogólnokrajowej. Jim ciągle wzbrania się przed ujawnieniem receptury, a tymczasem zbliża się termin festynu, na którym amerykańskie gospodynie mają wziąć udział w zawodach na najlepsze żarcie. Ale po co ja tyle o tym piszę, skoro film jest produkcyjniakiem naszych czasów? Aktor Sevier grający amanta ma przerób, który zbliża się do listy osiągnięć gwiazd porno. Od razu przypomina mi się Brandi Maxxx, aktorka porno z Parks and Recreation, która startowała w wyborach i na mityngach wyborczych zwykła porównywać swoją ciężką pracę z wysiłkami Leslie pracującej w lokalnym ratuszu: „My, kobiety - mam na myśli Leslie i siebie - wiemy, jak dawać z siebie wszystko. W zeszłym roku zagrałam w stu dwudziestu filmach”. Sevier też daje z siebie wszystko. Film uświadomił mi jeszcze jedno: jeśli chodzi o tanie romanse, wolę kino boliłódzkie. Mądrzejsze nie jest, wręcz przeciwnie, ale za to jest większy ubaw, zwłaszcza w scenach śpiewanych.
sobota, 26 listopada 2022
Słoń
Człowiek wzbrania się przed teoriami spiskowymi, ale czasem jest ciężko. Strona z repertuarem krakowskich kin podpięła ten film do Słonia Van Santa, więc na podstronach wyświetla się komunikat, że film nie jest obecnie grany w żadnym kinie. A na innych - że jest grany tu i ówdzie, ale pomijają multipleksy. Kuratorka Nowak i episkopat o filmie się nie wypowiadają, bo być może zauważyli, że w ten sposób tylko zrobiliby mu darmową reklamę. Nie posądzam ich zresztą o taką roztropność, mogli nie zauważyć tej skromnej produkcji. Historia jest prosta: młody Bartek marzy o stadninie, w gospodarstwie jest parę koni, ale zapewne za mało, by rozkręcić interes. Tymczasem na podhalańską wieś po śmierci ojca przybywa Dawid, którego nie było tu z piętnaście lat, a zapewne jeszcze przed wyjazdem zszargał sobie heteroseksualną reputację. Słusznie matka Bartka, postać mocno nieszczęśliwa, błaga syna, by się nie zadawał z tym typem. Słusznie i na próżno. Bartek również straci reputację, po wsi rozniosą się plotki, za to sąsiadka Danuta (grana przez niepowtarzalną Kolasińską) będzie jak zwykle sympatyczna i akceptująca (i to ona wyskoczy z tytułowym słoniem). Jest w filmie wątek homofobiczno-martyrologiczny, ale nie dominuje. Ważniejsza jest cała nieciekawa życiowa sytuacja Bartka, o czym zostaliśmy dość dobrze przekonani. Fabuła jest dość wątła, bardziej chodzi tu o nastrój i dialogi, które wypadły naturalnie, bez wciskania do nich jakichś życiowych mądrości na siłę. A sceny seksu? Zapewne były odważniejsze niż standard polskich produkcji w tych klimatach, ale proszę się zbytnio nie napalać. To samo zaleciłbym miłośnikom góralszczyzny, której tu nie zobaczymy poza górskim pejzażem w oddali. Stroje są środkowoeuropejskie, a polszczyzna - telewizyjna.
Paryskie tango czyli Sol
Nie pomyślałbym, że będąc francuską piosenkarką można zrobić oszałamiającą karierę w Argentynie. Udało się to babuni Sol, która wróciła do Paryża, aby parę lat po śmierci syna poznać się z wnukiem, owocem nieakceptowanego przez nią małżeństwa z Evą. To nieco dziwne, bo zawsze wydawało mi się, że artyści są raczej dość liberalni, jeśli chodzi o sprawy sercowe. Musiało pójść na noże, skoro syn wbrew matce wyprowadził się do Francji, a niedługo potem zginął w wypadku. Sol ukrywa swoją tożsamość oferując zapracowanej Evie pomoc w opiece nad Jo, czyli wnukiem. Wszyscy chcielibyśmy mieć taką babcię jak Sol, ciepłą, pełną humoru i wielce pobłażliwą (tym bardziej dziwi ta ponura przeszłość). Rzecz się wyda, rzecz jasna, a wtedy będzie dramat i oskarżenia, podczas gdy właściwszą reakcją byłoby zdziwienie: hej, droga Sol, czemu się ukrywałaś? To trochę głupie, nie? Sol ma na to dobrą odpowiedź, której nie ujawnię. Tytuł niniejszy wstrząsu artystycznego u was nie wywoła, ale można przyznać, że miło było spędzić trochę czasu w towarzystwie Sol, miłej pani obdarzonej fantazją, która niegdyś musiała być niezłą jędzą. Jak doszło do tej przemiany, w sumie nie wiemy, bo jako wyjaśnienie rzucili nam tylko garść komunałów.
środa, 23 listopada 2022
Miłość i Figaro czyli Falling for Figaro
Jak wiemy od Wolyńca, Alix Linx rozpoczęła pracę w branży porno, bo takie miała marzenie. W tym celu musiała porzucić niezłą pracę na Wall Street. Główna bohaterka filmu, czyli Millie, też ma marzenie - rzucić tę robotę w londyńskim City, gdzie zarabiała świetnie, i zostać diwą operową. Przez moment bałem się, że zrobią nam powtórkę z Boskiej Florence, ale nie - to niewielki spojler. Millie najmłodsza już nie jest, ale przez znajomości dostaje się na nauki do niegdyś znanej śpiewaczki Meghan, która rezyduje w zapadłej szkockiej mieścinie, jeśli nie wiosze. Fabuła opiewać będzie zasadniczo cztery postaci, oprócz Millie i Meghan będzie Max, drugi uczeń Meghan, oczywiście zazdrosny o konkurentkę, i Charlie, narzeczony Millie pozostawiony w Londynie, jako że Millie zadomowiła się w Szkocji na dłużej. Część dowcipu wiąże się z sarkastyczną Meghan, która, jak rzekła, myślała, że dostała dom w Szkocji od wielbiciela, a jak się wprowadziła, to zaczęła myśleć, że chodziło o zemstę na niej. Dowcip ma wypływać również ze zderzenia Anglia-Szkocja, bo tam, panie, dają Millie do jedzenia jakieś szkockie obrzydlistwa, haggisy jakieś, a ona nawet nie wybrzydza. Ale przede wszystkim jest to romkom, jedna Millie i dwóch facetów - coś się wydarzy. Film mnie zdobył głównym tematem, czyli operą. Jest okazja posłuchać wielu świetnych fragmentów (tak, łącznie z arią Królowej Nocy, która śpiewa: jeśli córuś moja nie zadźgasz Sarastra tym sztyletem, wyrzeknę się ciebie na zawsze), na moje wyczucie dobranych tak, że mogą zainspirować do zainteresowania się operą głębiej. Nie wiem, czy sam uległbym takiej inspiracji, bo odnoszę wrażenie, że nie jestem zdolny do niepowierzchownych zainteresowań. Moim najnowszym odkryciem jest aria E lucevan le stelle, polecam.
wtorek, 22 listopada 2022
Hala
Po wrzuceniu do wyszukiwarki hasła „hala film” pierwsze, co przeczytałem, to uwaga, że w początkowej scenie widzimy masturbującą się dziewczynę w wannie. „Nie taki film chciałem obejrzeć z rodziną po obiedzie ”. Oto Hala, dziewczyna z wanny. Chwilę potem dostanie ochrzan od matki, że znów opuściła modlitwę, a to nie powinno się zdarzać w porządnym islamskim domu. Ojciec za to łagodzi napięcie, bo przecież nic takiego się nie stało. Ale stanie się, bo Hala odkryje brzydki sekret tatusia, a mama okaże się mniej zasadnicza. Niby tu zdradzam zbyt wiele, ale jakoś przestała mi się podobać ta maniera, żeby wprowadzać widza w błąd. W znakomitej większości przypadków po pierwszym kwadransie filmu można stawiać na to, że dobre drugoplanowe postacie okażą się podłe i vice versa. W liceum Hala ma na tapecie Norę Ibsena. W jego czasach kobieta odchodząca od męża była ideą szaloną. Dzisiaj od dawna już nią nie jest, ale stop - nie jest w ramach zeświecczonego układu społecznego. A zgodzimy się, że typowa rodzina islamska nie jest jego częścią. Nora jest więc wciąż na swój sposób aktualna. O tym między innymi opowiada film. A owo „inne” to rzecz dużo oczywistsza - szalenie trudno być nastolatką w muzułmańskiej rodzinie, kiedy obowiązują cię surowe zasady niezbyt ważne dla twoich rówieśników. Swoją drogą, równie trudno byłoby europejskiej wyluzowanej nastolatce, gdyby nagle przeniosła się do rodziny islamskich fundamentalistów. Jeśli chodzi o nastolatka płci męskiej, to zniósłby to zapewne lepiej. Pod warunkiem, że nie byłby gejem.
Caravaggio
Poprzednio wspomniałem o Jarmanie, więc zafundowałem sobie powrót do przeszłości. Po 89 roku był taki moment, że obywatele spragnieni dostępu do nieocenzurowanej kultury z Zachodu tłumnie chodzili do wszelkich kin, które pokazywały ambitne starocie sprzed lat. Seans Caravaggia przyciągnął całą wielką salę ludzi, ale w zasadzie dlaczego? Film zapewne miał łatkę niegrzecznego, i to wystarczyło. Dzisiaj na takie produkcje oprócz paru gejów chodzi jeden pies z kulawą nogą i około półtora kota na haju walerianowym. Jakiś czas później rozkwitła epoka disco polo i straciłem złudzenia w kwestii Polaków złaknionych sztuki wyższej. Caravaggio Jarmana jest niewątpliwie awangardowy w zakresie strojów i scenografii, które są mocno anachroniczne, więc jeśli jeden gostek pisze na maszynie pismo urzędowe w sprawie obywatela Caravaggia siedząc nago w wannie - zero zdziwień. Ścieżka dialogowa jest okropna, przeładowana poetyckim frazesem, z którego nic nie osiadło mi na zwojach. Za to wizualnie jest spoko, wiele kadrów ma niezwykły malarski urok. Poza tym, fakt radosny, jest fabuła z twistem! U Jarmana! Historia polega na wspomnieniach umierającego Caravaggia, któremu towarzyszy wierny niemy sługa Jeruzalem. Wspomnienia krążą głównie wokół postaci Ranuccia, kochanka malarza, granego przez młodego Seana Beana. Miło mi donieść, że film wpisuje się w serię ról określanych klątwą Seana Penna.
poniedziałek, 21 listopada 2022
Pocztówki z Londynu czyli Postcards from London
U, to lekko zaszaleli. Jim przybywa do Londynu i trafia do towarzystwa bardzo wyrafinowanych męskich prostytutek. Mamy tu klimaty z bardzo artystycznych przedsięwzięć w stylu nieboszczyka Jarmana lub przyszłego nieboszczyka Greenawaya. Nie ma wielkiego sensu zagłębiać się w fabułę, bo nie do końca wiem, czy tu jest jakaś fabuła. Wyrafinowanie wspomnianych prostytutek ma wiele wspólnego ze sztuką, a w szczególności z twórczością Caravaggia, ikony gejowskiej. To oglądamy obrazy, to inscenizujemy sceny z nich na żywo, a ponieważ ciała są młode i zgrabne - nie ma powodu do narzekań. Nie ma? Trochę jest, jeśli nie jesteśmy w nastroju do śledzenia opowieści bez treści. Pamiętamy te dziwki-intelektualistki z filmu Allena, które swoim wyuzdanym praktykom oddawały się przy kawiarnianych stolikach i za stosowną opłatą były gotowe poniżyć się do obrony ontologii Sartre'a w rozmowie z klientem. Allen zrobił to dla beki, a w Pocztówkach wciskają nam to na serio. I w tym widzę mały problem.
Cyrulik sewilski (Opera Krakowska)
To zapewne opera równie przebojowa co Carmen. Jest prequelem Wesela Figara, na podstawie sztuki teatralnej tego samego gościa, który - jak już pisałem - byłby dzisiaj znany garstce filologów, gdyby nie miał szczęścia do operowych adaptacji. Krakowskie przedstawienie jak zwykle zrobione jest po bożemu, bez szczególnych dziwactw. Na scenie postawili dwupiętrową budowlę, na piętrze pomieszkuje ubezwłasnowolniona Rozyna, obiekt westchnień hrabiego Almavivy. Po wielu perypetiach dojdzie do ślubu, bo w tych czasach opery nie musiały być jeszcze tragiczne. Piękna była ta miłość Almavivy do Rozyny, więc tym bardziej możemy się uśmiechać z politowaniem wspominając Almavivę z Wesela, w którym hrabia szukał okazji do skoku na bok. Z muzycznych fragmentów warto wspomnieć o przebojowej uwerturze (znanej chyba każdemu, choć mogłyby być kłopoty ze wskazaniem źródła), o Largo al factotum, w której Figaro śpiewa „Figaro, Figaro”, i o La calunnia o plotce z charakterystycznym rosnącym napięciem. Wspominam o nich, by o nich pamiętać, a osobnikom rozważającym zainteresowanie się operą - podetknąć podnietę.
niedziela, 20 listopada 2022
Lato '85 czyli Été 85
Jest rok 1985, lato. Szesnastoletni Alexis trafia do paki, bo najwyraźniej był zamieszany w wydarzenia, w wyniku których zmarł jego kolega David. Jak można się domyślać, zagadka wyjaśni się dopiero pod koniec filmu - to raz, a dwa - że jesteśmy jako widzowie wkręcani w mylną interpretację. To dość tanie zagranie, ale jeszcze za mało, żeby mieć o to wielkie pretensje. Chłopcy poznali się w okolicznościach dość dramatycznych, Alex wypłynął żaglówką w morze, nadciągnęła burza, łódka się wywróciła, ale na szczęście David był niedaleko i udzielił pomocy. Nawet więcej, zaopiekował się Davidem bardziej niż należy w takich okolicznościach, nakarmił, pożyczył suche ubrania i nalegał na dalsze spotkania. Znajomość przerodziła się w romans połączony z aktywnością seksualną. Nie do końca jest jasne, czy wiedziała o tym mama Davida, która bardzo cieszyła się z nowego przyjaciela jej syna. Nawet za bardzo, bo w lekko żenującej scenie rozebrała go do kąpieli i skomplementowała wielkość jego członka. Wszystko zaczęło się komplikować, kiedy okazało się, że dla Davida ów romans to epizod bez wielkiego znaczenia. Od dawna wiemy, że reżyser Ozon lubi takie klimaty spoza tradycyjnej seksualności. We Frantzu też przez pół filmu snuliśmy podejrzenia, że chodzi o jakieś uczucie między dwoma facetami. W Lecie '85 nie ma miejsca na podejrzenia, bo pokazują nam to wprost. Może dlatego Lato w zestawieniu z Frantzem wypadło trochę blado. Było więc lekkie rozczarowanie, choć poza tym - wyszło ok.
Bros
Film znany gdzieniegdzie pod polskim tytułem Kumple, który jest równie słaby co angielski oryginał, sugerujący wiele, ale nie relacje seksualne między dwoma facetami. W roli głównej zobaczymy Eichnera, który zagrał epizodyczną rólkę w moim ukochanym serialu Parks & Recreation. Epizodyczną, ale godną zapamiętania, bo wcielił się w zrzędliwego geja, który co chwilę nie mógł i umierał (nawet go tu uwieczniłem). Główny bohater to Bobby, gej około czterdziestki, który manifestacyjnie w internecie i publicznie (a jest internetowym celebrytą) głosi swoją niechęć do związku z innym mężczyzną. Przelotny seks mu wystarcza, choć w karykaturalnej scenie widzimy, że nie powinien. Aż tu pewnego wieczoru zagaduje go Aaron z boskim torsem, a rozmowa klei się bardziej niż obaj się spodziewali. Okazało się, że wykazują dużą zgodność charakterów ze skłonnością do ironii i sarkazmu. Doszło do kolejnych spotkań, po których stwierdzili, że fajnie jest być emocjonalnie niedostępnym, ale razem z kimś niż w pojedynkę. Romans rozwija się pięknie jak ten rozmaryn, po drodze zobaczymy scenę seksu, oczywiście bez dosłowności, ale czegoś podobnego nie pamiętam z żadnego pornosa, więc zaświtała mi myśl, że chyba coś mnie w życiu ominęło. A widzowie niewtajemniczeni w seks homo mogliby pomyśleć, że jest on niezwykle skomplikowany. Dojdzie nawet do wzruszającego momentu, kiedy Aaron rzekł Bobbiemu, by ten go posunął. Piękna manifestacja głębokości uczuć. Ponieważ film jest romkomem, rzeczy muszą się pogmatwać, by nasi bohaterowie stwierdzili, że jednak są dla siebie przeznaczeni. W chwilach rozpaczy Bobby załzawionymi oczyma ogląda romanse z kanału Hallheart - aluzja do Hallmarku, którego gwiazdą był Macfarlane grający Aarona (prywatnie gej, choć w romansach oczywiście nienaganny heretyk). Siła tej produkcji polega na świetnych dialogach, w których wspomniane ironia i sarkazm są wysokiej próby. Zaskoczyło mnie, że taki w sumie niszowy film o romansie między facetami wszedł do dystrybucji w polskich multipleksach. Szkoda, że nie urządzono na tę okoliczność żadnego szturmu modlitewnego, bo filmowi przydałaby się reklama. Niechby chociaż kuratorka Nowak się wypowiedziała... Moja ocena: dawno się tak dobrze nie bawiłem. Przy okazji tego filmu przypomniałem sobie o mojej odpowiedzi na pytanie, jaką chciałbyś mieć supermoc. A przy okazji tego zdania przypomniałem sobie opowieść Marcina Szczygielskiego o spotkaniu autorskim z dziećmi poświęconym jego książce o postaci obdarzonej supermocą, zapewne liczącej do kilkunastu wiosen. A wy jaką chcielibyście mieć supermoc? - zapytał Szczygielski dzieci zgromadzone w sali. Chciałbym być super silny, chciałabym móc latać, czyli standard. Na szczęście znalazła się oryginalna dziewczynka o imieniu Liwia, która wyjawiła, że chciałaby móc wyłupywać ludziom oczy na odległość. Cóż za znakomity pomysł, zło w czystej postaci! Budzi się we mnie pedagog, który miałby ochotę zapytać Liwię, czy chciałaby, aby tę moc miał Maciuś, który bardzo Liwii nie lubi. Zostawmy Liwię, a jaka byłaby moja ulubiona supermoc? Wyglądać jak nadobny Macfarlane nie wykonując żadnego wysiłku - brzmi nieźle, ale jeszcze bardziej chciałbym, żeby na moje skinienie tacy Macfarlanowie ślinili się na mój widok.
sobota, 19 listopada 2022
Mąż, czy nie mąż czyli Épouse moi mon pote
Cała rodzina złożyła się na studia Marokańczyka Yassine'a w Paryżu. I skończył tę architekturę, a teraz pracuje dla Kataru (lub innego Kuwejtu), tworząc śmiałe przedsięwzięcia budowlane. Rodzina jest z niego dumna, choć nie byłaby, gdyby znała prawdę: studiów nie skończył, a pracuje na czarno jako pomoc przy budowach. Dopadli go okrutni francuscy biurokraci i chcą go eksmitować, więc Yassine wpada na pomysł, żeby uzyskać prawo pobytu przez małżeństwo. Ale z kim? Wypadło na przyjaciela Frederica, który wprawdzie ma w planach małżeństwo ze swoją femme, ale można je odłożyć. Femme będzie świadkiem na ślubie, ale z bardzo krzywym uśmiechem. Ogłaszam was mężem i mężem, a teraz możecie się pocałować. Pocałunek heteroseksualistów wyszedł tak, jak można było się spodziewać. Od tej pory widz ma się śmiać z heteryków udających gejów i z urzędnika, który w najgorszym stylu komedii de Funesa próbuje przyłapać zaślubionych na oszustwie. To zadanie wypełnia mu życie w całości, dzień i noc. Sytuację komplikuje rodzina Yassine'a, albowiem matka odwiedziła syna, by poznać tę Frederique, którą poślubił. Poza tym jest seria ryzykownych dowcipów z niewidomym. Yassine, jako mąż Freda, będzie jeszcze smalił cholewki do dawnej miłości ze studiów. A Fred będzie dziwnie uparty, by wziąć udział w konkursie tanecznym par męskich. Wszystko, co tu opisałem, może być zrobione kiepsko lub dobrze. Tym razem wyszło dobrze, głównie dzięki Boudalemu, który grał główną rolę i wyreżyserował film. Facet ma naturalny talent komediowy, na szczęście mało podobny do de Funesa.
Zaginione miasto czyli The Lost City
W dawnych czasach Sandra Bullock dobiegająca sześćdziesiątki byłaby babunią na bujanym fotelu robiącą na drutach lub pod siebie (jedno nie wyklucza drugiego). Dzisiaj może być obiektem westchnień już nie takiego młodzieniaszka... albo inaczej: czterdziestodwuletniego młodzieńca Channinga Tatuma. Sandra gra znaną pisarkę Lorettę, a Channing - Dasha, modela z okładek jej książek o bohaterze w rodzaju Indiany Jonesa. W czasie spotkań promocyjnych Loretta jest zniesmaczona pannami piszczącymi na widok Dasha, bo udaje, że nie wie, iż dobre opakowanie to połowa sukcesu. I chodziłaby sobie spokojnie taka zniesmaczona i wypalona (bo nudzi ją myśl o kolejnej powieści w cyklu), a tu nagle została porwana przez milionera Abigaila (w tej roli Radcliffe, dziecię po trzydziestce), który oczekuje od Loretty eksperckiej wiedzy na temat archeologii, gdyż pragnie zdobyć jakieś cudo, podobno zakopane na jednej z atlantyckich wysp. A tu niespodzianka, bo Loretta tworzyła te swoje archeologiczne romansidła mając jakąś tam rzetelną wiedzę, albowiem jest córką profesora. Abigail jest oczywiście zły, a Radcliffe w tej roli wypadł dobrze. Wprawdzie nas nie przeraził, bo to przecież komedia, ale był przekonujący. Główne źródło komizmu to - oprócz napięć na linii Loretta-Dash - sytuacja, w której fajtłapowaty, choć zgrabnie umięśniony Dash, musi wcielić się w superbohatera ratującego ukochaną z opresji. Miał to zresztą zrobić kto inny, ale plany się poszły oddawać czynnościom seksualnym. Nie żałuję czasu poświęconego na ten film, oprócz paru chachów, jakie wydałem, mogłem sobie pooglądać nadal pięknego Channinga, a poza tym mam słabość do Radcliffe'a za jego wypowiedzi poza planem.
niedziela, 13 listopada 2022
Free Guy
Tytułowy swobodny gość jest enpecem. Szok, nie? Zanim wyłączyłem komplikatory, przebiegła mi przez głowę myśl o pojęciu wolności, za którą tak tęsknimy, a która jest niemiłosiernie spętana konwencjonalnym o niej wyobrażeniem (krótko: wolność męską wyzwala viagra, a kobiecą - peleryna Valentino i czapki z lisa Marc Jacobs). Wróćmy do enpeca (NPC), według internetowej mądrości - bohatera niezależnego w grach komputerowych, czyli takiego, w którego nie wciela się żaden gracz. Mój ulubiony enpec to sprzedawca w nocnym sklepie w Leisure Suit Larry. Larry prosi o kondom, a sprzedawca pyta: prążkowany czy gładki? Smak mięty zwykłej czy pieprzowej? Z lubrykantem? Kolorowy? Kiedy już jako Larry dokonamy wszystkich wyborów, sprzedawca ogłasza wszem i wobec w sklepie, co kupił ten zbok, a wszyscy krzyczą: ale zbok! Główny bohater filmu to enpec imieniem Guy, pracownik banku w świecie gry, w której głównymi postaciami są gracze w „cudownych” okularach, dającym im dostęp do rozmaitych opcji i informacji. Grę stworzył niejaki Antwan, którego wizja dobrej zabawy to strzelaniny, kraksy samochodowe, napady na banki, kataklizmy itp. Nasz Guy każdego dnia leży na glebie podczas rabunku, ale ponieważ jest enpecem, to ożywa, nawet jeśli przypadkiem go zabiją. Pewnego dnia wpada na pomysł, żeby już przestać być tym potulnym barankiem, i wskutek przemocy zdobywa te cudne okulary. Wtedy się zaczyna odjazd, bo staje na czele rewolucji enpeców i zdobywa rozgłos. Tymczasem w realu para prawdziwych twórców gry, którą podstępnie zawłaszczył Antwan, widzi w tym szansę na rewanż. Skoro są to szlachetni idealiści, słusznie jest przypuszczać, że im się uda. Główna radość polega na oglądaniu wirtualnego świata, w którym możliwe są cuda, jakie nie śniły się Jezusowi. W roli Antwana obsadzili Waititi, ale to średni pomysł, bo to taka poczciwina, że blado wypada jako złol. Naczelna refleksja po obejrzeniu jest taka, że zło jest be, a dobro - cacy. Ale może być i inna: czy nie zdarza się nam mieć poczucia, że jesteśmy enpecami w naszym świecie (niestety bez funkcji zmartwychwstawania)? Oczywiście, że tak, ale dla zdrowia warto zachować umiar i sceptycyzm. Brak tych cnót grozi nam popadnięciem w towarzystwo płaskoziemców wplątanych w spisek reptilian, którzy chcą kontrolować ludzkość falami 5g i szczepionkami przeciw wmówionej nam pandemii.
wtorek, 8 listopada 2022
Music
Nie jestem specjalistą od Sii, której powierzono reżyserię filmu. Podobno zrealizowała teledysk z Shią LeBeoufem, z którym miała problemy z uwagi na brak higieny osobistej. Rzeczywiście, wygląda jakby właśnie wyszedł spod podwozia samochodu, w którym naprawiał cieknący przewód olejowy. Profesja reżysera jest dla mnie kwestią tajemniczą, bo słuchając wynurzeń o filmach odnoszę często wrażenie, że chodzi o tę dość nieuchwytną wiarygodność, która jest efektem pracy reżysera z aktorem. Zapewne można świetnie wyreżyserować słaby scenariusz, więcej nawet, to chyba jest holiłódzka norma, ale rzadko kto wtedy chwali film za udaną reżyserię. Dobry przykład to oskarowe statuetki przyznawane za najlepszy film i najlepszą reżyserię - często innym dziełom. Najlepsze filmy zatem często nie są najlepiej wyreżyserowane. A Music? To taki przypadek, że do reżyserii specjalnie bym się nie czepiał. Historyjka jest dość banalna, niejaka Zu dowiaduje się, że zmarła jej babcia, która opiekowała się Music, jej młodszą siostrą z autyzmem, w tym wypadku dość poważnym, bo dziewczyna prawie nie mówi, choć kontakt z nią jest możliwy. Ćpunka Zu dość szybko wchodzi w rolę nowej opiekunki, zbyt gładko w moim odczuciu. Oczywiście będą pewne komplikacje, ale wszystko zmierza ku happy endowi z nie tak niewielką pomocą przyjaciół Music. Twórcy chcą nam przybliżyć doświadczenie autyzmu, kiedy w usta sąsiada Ebo wkładają przemowę o niezwykłej wrażliwości tytułowej bohaterki. To im nie pomogło, film i tak wywołał protesty, bowiem postać Music miała pierwotnie zagrać osoba z autyzmem, z czego się wycofano. Mam wrażenie, że te Złote Maliny dla filmu, moim zdaniem niezasłużone, wynikały właśnie z nagonki na twórców filmu. Bardziej niż Kate Hudson na Złote Maliny zasłużył pomysł, by w fabule umieścić lekko nonsensowny wątek otyłego chłopca, z którego tatuś adopcyjny chce uczynić pięściarza. Producenci podobno postawili Sii warunek, że w filmie mają znaleźć się jej piosenki. Czyżby chcieli powtórzyć Tańcząc w ciemnościach? Nie wyszło, bo wprawdzie każda piosenka to pomysłowy, barwny teledysk, jednak nie jest to muzyka tej klasy - pop nieco ponad średnią. Lekko spodobała mi się jedna, być może Mountains w wykonaniu Hudson (Oblivion z OST też brzmi nieźle). Film na pewno zły nie jest, ale w temacie autyzmu nie przebił izraelskiego Oto my.
niedziela, 6 listopada 2022
Fontanna szczęścia czyli The Wishmakers
Film otwiera logo Ariztical. Nie wiem, czy to producent, czy dystrybutor, a może lokalny szewc, który zapłacił za promocję. W każdym razie jest to sygnał ostrzegawczy. Będzie dziwnie i ponuro. A tu szok, bo jest trochę dziwnie, ale całkiem wesoło. Historyjka, jak historyjka, Ben przybywa do Los Angeles, zamieszkuje z dwoma kolegami gejami, Coreyem i Jasonem, i w końcu sam przyznaje, że też woli facetów. W temacie bycia gejem jest zieleńszy od natki pietruszki, więc po paru randkach zraża się do „homoseksualnego stylu życia”. Bo nie wspomniałem o najważniejszym, jakiś czas wcześniej chłopcy rzucają do fontanny jednopensówki, by spełniło się ich marzenie o znalezieniu miłości. A girl must marry for love, and keep on marrying until she finds it, jak rzekła Zsa Zsa. W czasach akcji filmu nie było małżeństw homo, więc Ben ponawia wiele łóżkowych, pozamałżeńskich prób odnalezienia miłości. A co z przyjaciółmi? Corey na razie nie szuka miłości, ale dżobu, bo wysechł fundusz powierniczy. Jest to postać radośnie kopnięta, w każdej scenie w innym stroju i charakteryzacji. To jest księżniczką Leią, to Annie Lennox na zapałkę, to Jezusem Ch. Jason z kolei traci pracę i się stacza, ale widzimy go w roli standupera - mnie bawił. Bardzo wiele mówią w filmie, a o czym? Między innymi o tym, jak to jest być gejem i czy należy czerpać wzorce od heteryków, wśród których rozpadają się średnio trzy małżeństwa na cztery. Może sobie odpuścić z tą miłością? Na pierwszym z poniższych obrazków Jason przegląda strony www, na których Ben mógłby zamieścić swój anons. Na drugim widzimy Bena, kawał niezłego ptysia z kremem.
sobota, 5 listopada 2022
Amsterdam
Rzadka to okoliczność, że przez większość część czasu śmiałem się z filmem, a pod koniec - z filmu. Komedia jest lekko mroczna i nie wypada śmiać się cały czas. Widziałem omówienia i poniekąd zgadzam się, że jest chaos, bo Burta i Harolda poznajemy w latach trzydziestych w SZA, a potem nagle wkręcają nas w retrospekcję, gdzie przyjaciele razem z rezolutną Valerie jakiś czas tuż po pierwszej wojnie spędzają w Europie, a najwięcej w Amsterdamie. Po czym wracamy do lat trzydziestych, chwilowo bez Valerie, gdzie bohaterowie toczą śledztwo w sprawie dziwnych wypadków, w których giną osoby mogące powiedzieć zbyt wiele. Jednym z dodatkowych bohaterów jest szklane oko Burta, które co chwilę mu wypada, zwłaszcza kiedy raz po raz pada twarzą na glebę - rozumie się, że przy pomocy czynników zewnętrznych. W pewnym momencie, mniej więcej w trzech czwartych filmu wreszcie wyjaśniają się motywy i cele. Wtedy począłem śmiać się z filmu, bo zaczął przypominać masturbację przed lustrem. Ci Amerykanie nie mogą wyjść z podziwu nad sobą. Nie chcąc spojlerować, ujmę to tak, że chodziło o niecny plan paru bogatych ludzi, który się zawalił, bo idioci nie zapytali swojego potencjalnego wodza, czy chciałby nim być. Chcieli wprawdzie go zastraszyć wręczając mu pewne papiery w teczce ze skóry morsa, który, jak zapewnili, żył długo i szczęśliwie, bo dokonywał właściwych wyborów. A gdyby im uległ? Byłoby jeszcze głupiej, bo intuicja nie podpowiada mi scenariusza, w którym zastraszony facet osiąga sukcesy jako przywódca. (Coś w ten deseń: Ateńczycy jednym z wodzów wyprawy przeciw Syrakuzom uczynili niejakiego Nikiasa, który publicznie opowiadał się przeciw. Wojna skończyła się upadkiem Aten.) Tak czy owak, film dostarczył mi powodów do śmiechu, więc nie żałuję zainwestowanego weń czasu. Zwłaszcza że dowcip był dobrej próby, trochę w dialogach, a trochę w trudnych sytuacjach, w jakie wpadał Burt. Na dokładkę był John David, jak zwykle zabójczo przystojny, bohater fantazji o przelotnej miłości analnej.
czwartek, 3 listopada 2022
Peyote
Znajomość licealisty Pabla ze starszym Markiem zaczęła się bez szczególnego powodu. Marco siedział w swoim samochodzie opodal szkoły i przypatrywał się wychodzącym. Cóż w tym dziwnego, każdy psychopata postąpiłby podobnie. Nieco dziwne jest jedynie to, że trwało to od paru dni. Zagadali do siebie i nadal bez specjalnego powodu, być może z sympatii, jaką do siebie poczuli, wyruszyli w podróż do Realu de Catorce, uroczej meksykańskiej mieściny w górskim pejzażu. W szokująco krótkim czasie przeszli od powierzchownej znajomości do poglębionej relacji, w ramach której spowiadamy się ze swoich fobii i robimy sobie wyrzuty z przyczyn błahych i nie. Albo nawet przywalamy fangę w nos - jest to już ten poziom intymności, którego z nikim w życiu nie zaznałem. Żaden z chłopców nie deklaruje się jako gej, atoli są pewne sygnały, że może dojść między nimi do zbliżenia, a w języku poetów XX wieku: skrócenia dystansu fizycznego. (Może skrócimy sobie teraz dystans fizyczny? - pyta Jaś Małgosię.) Warto zapamiętać dwie sceny z filmu: otwierająca, w której Pablo za pomocą warzyw i sztućców kreuje fabułę popieprzonego filmu à la Marvel. A druga - kiedy gęstnieje atmosfera erotycznego napięcia. Można by ją kroić kindżałem lub puginałem, co tam kto ma pod ręką. Co to wszystko ma do bohatera tytułowego, czyli pejotlu? Jak zażyję, to napiszę, albo i nie.
środa, 2 listopada 2022
W drogę! czyli Jadde khaki
Jak powstają takie filmy? Już kiedyś rozważałem podobną kwestię. Iran kojarzy się z religijnym betonem, a tymczasem kręcą tam filmy dziwnie wolne od religii. W dodatku - jakby na potwierdzenie wspólnoty indoeuropejskiej - w duchowym klimacie podobnym do europejskiego. Film nie powinien podobać się ajatollahom choćby z tego powodu, że rodzinna wyprawa przez irańskie pustkowia wynika ze sprzeciwu wobec zobowiązań nakładanych na obywateli przez republikę islamską, która zapewne wedle (domniemanej przeze mnie) propagandy jest spełnieniem marzeń owych obywateli. Podróż podszyta jest smutkiem z powodu bliskiej rozłąki, a poza tym jak w pieśni - nie dzieje się nic aż do końca. Są tylko rozmowy i błahe w sumie zdarzenia. Tyle że te rozmowy są niesamowite, z porywami dowcipnej fantazji, z wyrazami pozornej, ironicznej niechęci, a większość z nich inicjuje młodszy brat, dziecko niesamowite (również jako aktor, bo w zasadzie ono dźwiga ciężar filmu). W czasie nocnej konwersacji pod gołym niebem synek z ojcem snują fantazję o starszym bracie, który pożyczył Batmobile i zarysował karoserię. I zapłakał on, zapłakał i Batman, bo w ten sposób wartość Batmobilu spadła z sześciuset milionów dolarów do zaledwie pięciuset. Prawidłowy, dorosły człowiek powie, że to przecież infantylne. Będzie miał rację, ale tylko połowiczną, bo najlepsze wyskoki wyobraźni mają dzieci około czterdziestki.
wtorek, 1 listopada 2022
RRR
Legenda głosi, że hinduscy amanci niegdyś byli ludźmi porządnie otłuszczonymi, co wskazywało na ich wyższy status materialny, zgodnie z inną mądrością, wedle której w krajach biednych bogactwo wiąże się z otyłością, a w bogatych - ze szczupłą sylwetką. Sądząc po filmach boliłódzkich z paru ostatnich lat, Indie są bogate. Uwaga o amantach średnio stosuje się do tego filmu, bo główni bohaterowie to dwaj dorodni faceci, Alluri i Komaram, z których pierwszy jest żołdakiem na usługach Brytyjczyków w czasach kolonialnych, ale dość współczesnych (pierwsze dekady XX wieku). Drugi z kolei to opiekun jednego z plemion, który interweniuje w sytuacjach zagrożenia, tu konkretnie - kiedy Brytyjczycy w czasie wizyty w jednej z wiosek uprowadzili dziewczynkę, która akurat im się spodobała. Obu bohaterów poznajemy jako herosów w widowiskowych scenach, pierwszy staje sam wobec agresywnego tłumu, a drugi toczy walkę z tygrysem (nieco bez sensu, ten tygrys nic istotnego do fabuły nie wniesie). Ścieżki Allurego i Komarama oczywiście się skrzyżują na zasadzie łagodnego bromansu, choć na pozór dzieli ich wiele. W większe spojlery nie wejdę, za to ogólnikowo stwierdzę, że chodzi o bohaterski opór wobec Brytoli. Dodajmy, że opór czynny i siłowy, co nieco mąci wrażenie, że Indie dumne są z Gandhiego i jego drogi pokojowego protestu. Z wizyty w Indiach zapamiętałem liczne plakaciki z wezwaniem, by nie śmiecić, na których namalowano charakterystyczne okulary Gandhiego (on patrzy i widzi...). Po seansie należałoby sądzić, że Gandhi byłby skuteczniejszy, gdyby swoje postulaty poparł kałachem - przynajmniej tak mogliby pomyśleć Hindusi. (A na plakacikach byłby kałach zamiast okularów.) Film jest oczywiście osobliwy, kolejne jego części oddzielone są fantazyjnie animowanymi śródtytułami, za to piosenek i tańców jest niewiele - poza końcem, gdzie nasi gorący faceci kręcą bioderkami do piosenki o tekście pięknym w swej debilności. Ja po prostu uwielbiam te teksty, jakby mi pani Rollison mozgi o bruk rozbiła. Uwaga, bo urywek jaki tu zamieszczam jest nieco brutalny, a co gorsza - jest lekkim spojlerem (ale tylko dla słabych na umyśle, którzy nie odgadli po kwadransie filmu, że Brytole muszą dostać ostry łomot).
Subskrybuj:
Posty (Atom)