sobota, 6 lutego 2021
Elegia dla bidoków czyli Hillbilly Elegy
Dobrze, że wcześniej zapoznałem się z omówieniem tego filmu, więc się nie zdziwiłem. A mógłbym się zdziwić mocno, bo chyba nie są moim omamem te opinie o książce, że wyjaśnia fenomen Trumpa i jego poparcia u amerykańskiej biedoty. Jeśli coś takiego jest w książce, to prawie nic z tego nie przeniknęło do filmu, który jest opowieścią o niezbyt szczęśliwej rodzinie z prowincji. W tym sensie jest to za prosta historia, której nie da się odpicować na poważną analizę polityczną, czy też społeczno-gospodarczą. Mam w pamięci zdarzenie ze szkoły podstawowej, w której na lekcjach polskiego pani katowała nas, czyli mniej więcej dwunasto-, trzynastolatków, problemami przemian społecznych i ekonomicznych w XIX wieku. Wywołana do odpowiedzi na taki temat Adrianka wstała i milczała przez pięć minut. Taka właśnie wypowiedź Adrianki znakomicie podsumowałaby wkład filmu w dyskurs polityczny o dzisiejszych SZA. Trochę przesadzam, nie? W jednej ze scen pobrzmiewa wyższość elit wobec prowincji, z której chce wyrwać się J.D., świeżo po studiach w Yale. Jakkolwiek stwierdzenie, że Trump to elita, jest paradoksalnie głęboko prawdziwe, było jakieś pięć minut w 2016 roku, kiedy mogło się wydawać inaczej. I to mogło zadecydować o jego wygranej. „Bidok” z polskiego tytułu ma odpowiadać angielskiemu „hillbilly”, protekcjonalnemu określeniu prostego człowieka z prowincji – dyskusyjne. Główny problem rodzinny J.D. Vance'a to niezrównoważona matka narkomanka. Czy to coś specyficznego dla prowincji? Dopóki ktoś nie pokaże mi jakichś statystyk, będę uważał, że nie. Oglądany jako dramat rodzinny film wypada nieźle. Niesamowita jest ta Glenn Close, kojarząca się z rolami kobiet wyrafinowanych, a tutaj na wskroś małomiasteczkowa babcia z Appalachów. Zazwyczaj w filmach amerykańskich jest ten moment, kiedy jeden z bohaterów przytacza parabolę o niezwykłej, metaforycznej głębi (za wiele z tych scen przyznaję w duchu Złote Maliny lub Węże). A tu nic, ale nie szkodzi, bo dzięki temu rośnie wrażenie autentyczności. Jeśli się pamięta niektóre filmy Jarmuscha, a w dodatku posłucha pogadanek Kulinskiego, to obraz amerykańskiej biedy nas nie zdziwi. Film nie jest laurką, choć garść informacji rzucona przed napisami końcowymi powinna nas pokrzepić. Ta amerykańska prowincja nie wygląda jednak tak ponuro... Przy okazji sprawdziłem sobie polskie synonimy słowa „prowincjonalny”, które wiąże się z zacofaniem, prostactwem i tym podobnymi. Biedna polska prowincja przypomina polski seks, o którym da się mówić tylko wulgarnie lub naukowo, tertium non datur.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz