Nieboliłódzki film z Indii to wciąż coś świeżego. Można liczyć na chropowatość, niedopowiedzenia i nieschematyczność typową dla produkcji niszowych, za to w egzotycznym pejzażu. Wiem, że gejom w Indiach nie jest lekko, całkiem niedawno przecież zniesiono kary za stosunki homo. Swoją drogą, wydawałoby się, że w kulturze, w której seks nie jest tabu religijnym (nawet transseksualizm mają w mitach), powinno być więcej tolerancji. Dzisiaj chodząc po tamtejszych muzeach i zabytkach trudno jest się domyślić, że przez parę wieków byli rządzeni przez Anglików, tę kartę z historii wygumkowali, ale z czasów kolonialnych upodobali sobie dyskryminację gejów i ją hołubią, jak wiele innych niegdysiejszych angielskich terytoriów zależnych. W pewnych aspektach fabuła jest mało wyraźna. Nie bardzo wiemy, jak artysta Haris poznał Vishnu, jakie łączy ich uczucie i czy w ogóle jest jakiś seks. Chyba jest, bo w jednej ze scen chłopcy już mają się całować, ale właśnie ktoś zadzwonił do drzwi, więc nie trzeba pokazywać tego, co nawet w wersji heteroseksualnej uchodzi w hinduskim kinie za niezwykłą rozpustę. Niechęć do gejów jest rozłożona nierówno, bo ku naszemu zaskoczeniu właściciel galerii sztuki (bądź jej dyrektor) z entuzjazmem przyjmuje prace Harisa, choć nie ustępują one w swej odwadze rysunkom Toma of Finland. Satelitarny wątek Sii nie jest dla mnie klarowny, zapewne chodzi o opresję kobiet podporządkowanych mężczyznom. W każdym razie Sia nie ulega, wynosi się z domu, na oko dość zamożnego, i tak zaczęły się nieszczęścia. Jasne jest, że ten film jest głosem protestu w obronie gejów i kobiet, miejmy nadzieję, nawet tę lichą, marną, że coś się zmieni na lepsze. I tu, i tam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz