Operę skomponował Ignacy Paderewski, a premierę wystawiono w języku niemieckim w 1901 roku, choć jeszcze w tym samym roku była wystawiona wersja polska. Znawcą librett nie jestem, ale jeśli zestawić tekst tej opery z Królem Rogerem, to można przypuszczać, że Iwaszkiewicz pisząc Rogera popijał halucynogenne grzybki absyntem, a twórca Manru zajadał bigos z piwem. Ale szczęśliwie jednego uniknął - młodopolskiej maniery, wówczas wszędobylskiej. Tekst nie powala urodą, ale przynajmniej nie skrzypi poetycznością na siłę. Sama historia jest prosta, choć ma wymiar uniwersalny: Ulana, wiejska dziewczyna, zakochuje się w Cyganie Manru, przez co spotyka się z odrzuceniem, co jest również problemem Manru, który porzuca tabor dla ukochanej. Porzuca, ale nie do końca. Jak to zwykle w operze, postaci pierwszoplanowe mają przerąbane. Zwykle zanim umierają, rzecz poprzedzona jest długimi wstępami i ariami. Chora i umierająca Violetta w Traviacie niezmordowanie i przeciągle śpiewa o swojej niedoli do ostatniego tchnienia. A tymczasem w Manru wszystko rozgrywa się w ostatnich pięciu minutach, tak jakby Paderewski powiedział sobie „A, co mi tam!” (jak Cyganka Aza), „mam już dość tego cholerstwa, nad którym siedzę od ośmiu lat - finito!”. Muzycznie określiłbym operę jako hitową w porównaniu choćby z Tannhäuserem Wagnera, w akcie pierwszym i trzecim jest wiele wpadających w ucho arii i śpiewów chóralnych, które uwielbiam. Marszowy motyw z aktu trzeciego do złudzenia brzmi jak imperialny marsz z Gwiezdnych Wojen. Trudno podejrzewać kogokolwiek o plagiat, bo Manru to opera w zasadzie zapomniana, ale myśl jest pocieszna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz