Ci, co widzieli część pierwszą, nie będą mieli problemu z tym, że strażnicy galaktyki to zgraja dziwadeł, o których już pisałem. Dziwactwo jest dość monotonne z wyglądu, bo prawie wszyscy w tej galaktyce to nieznaczne modyfikacje ludzi, a to skóra zielona, a to niebieska, a to złota, a to czułki na główce. W ramach rzucania ochłapem fabuły wspomnę o ucieczce przed zdalnie sterowaną flotyllą statków Suwerennych, którym strażnicy podpadli, bo zabrali sobie coś ekstra poza uzgodnioną wcześniej zapłatą za wykończenie groźnej bestii zagrażającej Suwerennym. Z opresji ratuje ich tatuś Petera, który przed trzydziestu laty jako odmłodzony Kurt Russell zapłodnił ziemską niewiastę z południa SZA, ale w czasie spotkania z synem wygląda już na zwykłego Kurta Russella. To nas trochę dziwi, bo okazuje się, że dysponuje on boskimi atrybutami, ale widocznie miał fantazję się zestarzeć. Kiedyś Marvel nakręci kolejnych Strażników na ponuro, ale tym razem jest humorek, a głównie dzięki małemu Grootowi, który poległ w poprzednim filmie, ale odrósł z sadzonki. No i dzięki dialogom w rodzaju tych o klocach Draxa prowadzonych w czasie najbardziej niebezpiecznych manewrów wśród asteroidów. Błąd scenarzystów polegał na niedostatecznym wyeksponowaniu torsu Petera, co nadrobili w kwestii daddy issues. Jak się okazuje, Peter niejednego miał tatusia, a jak jest ich wielu, to zgodnie z radą poety Różewicza należy wybrać tego, który spełnia wszystkie warunki. I tak też się stało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz