niedziela, 31 stycznia 2016
Zupełnie Nowy Testament czyli Le tout nouveau testament
Założenia wstępne tej opowieści są takie, że koń by się popłakał. Bóg mieszka w Brukseli i jest podstarzałym facetem, który stworzył świat, a teraz zajmuje się wymyślaniem tych wszystkich powszechnie obowiązujących praw Murphy'ego w rodzaju tego, że kromki zawsze mają spadać masłem na dół, a telefon ma dzwonić wtedy, gdy bierzesz kąpiel. Bóg ma żonę, zahukaną gospodynię domową, syna znanego jako Jezus i mniej znaną córkę w wieku dość nieletnim. Poza tym jego wszechmoc jest nieco przereklamowana, nawet z prostym wyjściem na miasto ma problemy, nie wspominając już o banalnym chodzeniu po wodzie. Ea, córka Boga, zstępuje na ziemię, żeby nieco poprawić dzieło tatusia. Koncepcja jest taka, że ma skaptować sześciu nowych apostołów, a ich historie mają złożyć się na nowy Nowy Testament. Zabawa o tyle ryzykowna, że mała dziewczynka nie powinna się zadawać z psychopatami lub maniakami seksualnymi, a już na pewno nie powinna przyczyniać się do zaspokajania dziwnych potrzeb owych wybrańców, w rodzaju kochanka goryla dla podstarzałej Deneuve. Za sprawą Ei wszyscy ludzie z telefonami dowiadują się sms-owo o dacie swojej śmierci. Przez film przewija się postać młodzieńca, który ma przed sobą parędziesiąt lat życia i postanowił je spędzić na popełnianiu prób samobójczych. Oczywiście nie udają mu się, co niby jest zabawne, a jest głupie jak cały ten film, bo skąd on niby wie, że tych lat życia nie spędzi jako paralityk lub warzywo ze sztucznie podtrzymywanymi procesami życiowymi. Oj, nie polecam tego dzieła osobom z aktywnymi procesami myślowym.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz