niedziela, 6 października 2013
Grawitacja czyli Gravity
Kiedy Bradbury pisał swoje świetne skądinąd opowiadanka z akcją osadzoną w kosmosie, była to wtedy czysta sajens-fikszyn. Od tych czasów część tych historyjek przestała być niesamowicie nieprawdopodobna, taki Kalejdoskop mógłby dzisiaj funkcjonować jako poetycki reportaż w stylu Kapuścińskiego (łącznie z przypisywaną temu ostatniemu skłonnością do podawania fantazji jako faktów). Eksperci zapewne stukaliby się w głowę rozważając różne niedociągnięcia scenariusza i naciąganie faktów w Grawitacji, czym przejęłyby się pryncypialne dzieci, ale my, dorośli, możemy odpuścić. Szczątki rosyjskiego satelity szpiegowskiego zmiecione nuklearnym uderzeniem zadają pogrom satelitom, bazom kosmicznym i teleskopom orbitalnym? Świetnie! Piękna katastrofa, pół świata bez fejsbuka, ale dla nas najważniejsze jest to, aby doktor Ryan wróciła cała i zdrowa na Ziemię. Cały film spoczywa na barkach jednej postaci, przeraźliwie samotnej i stęsknionej za grawitacją. Bo ile grawitację trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto ją utracił. Nawet Steczkowska w podobnych okolicznościach zrewidowałaby swój pogląd na grawitację.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz