Może się mylę sądząc, że podstawowym impulsem dla twórczości literackiej była kreacja postaci, których losem widzowie lub czytelnicy mogli się zaciekawić, wzruszyć, a jeśli nie - to choćby z nich pośmiać. Taka twórcza motywacja w sztuce Gombrowicza wydawała mi się nieobecna, a w najlepszym razie - dla autora nieważna. Ostatecznie można wystawić Iwonę jako komedię, jak to zrobiono swego czasu w teatrze telewizji, choć w zakresie ograniczonym. W Ludowym sztukę mocno przerobili, gdzieniegdzie akcentując komizm, a momentami udało się nawet wlać jakieś emocje w te papierowe postaci. Byliśmy więc skłonni uwierzyć królowej Małgorzacie targanej odrazą wobec Iwony, podbudowaną lękiem o posądzenie, że mogłoby je łączyć więcej, niż się z pozoru wydaje. Bo taka jest Iwona w tym spektaklu, każdy widzi w niej odbicie swoich fobii, więc początkowa scena, kiedy przez parę długich minut widownia patrzy na nią, a ona na widownię, nabiera głębokiego sensu. To zrozumiemy dopiero pod koniec, bo w trakcie tej sceny miałem raczej skojarzenia z początkiem Janulki, córki Fizdejki, kiedy widzimy postaci grające w karty tak długo, aż publiczność zacznie protestować, jak to ujął autor w didaskaliach. Iwona jednak zeszła ze sceny bez żadnych protestów, a potem zaczęła się akcja sztuki podzielona na cztery epizody z punktu widzenia czterech postaci - na tym polega innowasją loreal pari. Oprawę muzyczną zapewnił profesjonalny pianista, który od czasu do czasu odgrywał Beethovena, choć w trakcie przeważało (zbyt) monotonne brzdąkanie. Kostiumy w stylu pseudo-osiemnastowiecznym zderzono z groteskową scenografią, co szczególnie docenią amatorzy nagich męskich nóg, z wyjątkiem nóg Wincentego-Innocentego ubranego w rajtuzy. Jak wiemy, u Gombrowicza Iwona pod koniec i pod presją otoczenia udławiła się ością, ale to klituś-bajduś, a jak było naprawdę? Cóż, ujmę to tak: ości zostały rzucone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz