To nie jest pozycja, która liczy się do dorobku, za który przyznano pisarzowi Nobla, bo powstała dużo później. Po tej książce czuję się lekko zachęcony, więc zapewne przeczytam coś jeszcze. Miasto ślepców znam jedynie z filmu, niezłego, ale noblowskiej głębi w nim nie dostrzegłem. Rozterki zdumiały mnie z początku, bo to rzadkość, żeby w powieści od pierwszych stron nie pojawił się żaden stały bohater, na którym skupia się uwaga narratora i ewentualnie czytelnika. W pewnym kraju, który z opisu sądząc Portugalią nie jest, wraz z Nowym Rokiem przestają umierać ludzie. Śmierć zrobiła sobie wolne. Nie znaczy to, że przestały umierać chomiki, bo w tym świecie jest wiele wąsko wyspecjalizowanych śmierci, a w dodatku te ludzkie działają tylko w obrębie jednego państwa. Po rozpadzie Jugosławii tamtejsza śmierć umarła? Przekwalifikowała się na śmierć serbską lub czarnogórską? Nie wiemy. Zabawa polega na tym, że z fantastycznie wydumanych przesłanek wyciągamy trzeźwe, życiowe konsekwencje. Jaki jest wpływ ustania zgonów na katolicki model biznesowy? Ludzie nadal się starzeją i niedołężnieją, więc już niedługo zabraknie dla nich miejsca i rąk do opieki nad nimi. Co mają począć pogrzebacze? Jak będzie wyglądała sukcesja w krajowej dynastii władców konstytucyjnych? Będzie się tych ledwo żywych utrzymywać w stałe rozbudowywanym pałacu, który zajmie całą stolicę, jej okolice, a potem pola i wioski... A towarzystwa ubezpieczeniowe? Testamenty, które tracą sens... I tak dalej. Źródłem małej ulgi jest to, że można wywieźć ledwie żywego obywatela za granicę, gdzie kona zwyczajnie ku uldze swojej i rodziny, choć to zgroza moralna. Komplikacje społeczne niekończącego się życia są potężne, więc wszyscy oddychają z ulgą, kiedy śmierć wraca do roboty. Przy tej okazji wysyła list do prasy i oznajmia, że odtąd obywatele będą informowani listownie o swoim zgonie z tygodniowym wyprzedzeniem. Kolejny pocieszny zwrot akcji polega na tym, że jeden z listów jest odsyłany i zaczyna się odwrócony kryminał, w którym nie chodzi o to, aby wyjaśnić zagadkę czyjejś śmierci, lecz zagadkę czyjegoś życia. Czy właśnie nie przebiegają nam po plecach metafizyczne ciarki? Wizerunek śmierci jako szkieletu w kapocie z kosą jest do bólu konwencjonalny, choć reszta już mniej. Dużo tu ujawniłem, ale to nic, bo książkę warto przeczytać dla doskonałych dialogów, których jedyną wadą jest to, że są podane w mało strawnej edytorskiej manierze, w jednym ciągu, bez akapitów, z dużymi literami sygnalizującymi zmianę osoby mówiącej. Pierwsza z dwóch towarzyszących refleksji jest taka, że personifikujemy śmierć, ale nie życie. Ale dlaczego? A druga dotyczy filmu Joe Black, w którym śmierć osobiście odwiedza nasz świat. Jeśli Saramago w coś wdepnął, to na pewno nie w cukierkowatość tamtego filmu. Jeśli miałbym wybór, to od Joe Blacka wolę Iana McKellena, który swego czasu wcielił się w śmierć ku radości widzów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz