Pokochali się od pierwszego wejrzenia, odtąd się nie rozstawali, a rodzina i przyjaciele cieszyli się z ich szczęścia. Jedynym źródłem ich rozterki było, kto kogo bardziej kocha. Tak mniej więcej wygląda pierwsza część filmu. Mały szczegół: reżyserem jest Gondry, a podstawą scenariusza Piana dni Viana, więc nie może być zwyczajnie. Film zaczyna się od sceny w Centrum Zarządzania Rzeczywistością, w jasno oświetlonym pomieszczeniu wiele osób siedzi przy maszynach do pisania, które przesuwają się jak na taśmie fabrycznej. Ogłasza się, co następuje. Colin nie musi pracować, może tworzyć swoje wynalazki (głupawe nieco, bo skrzyżowanie pianina z szejkerem), ma piękny dom w centrum Paryża, w tym domu ma pomoc domową w osobie Nicolasa, który mu gotuje, a ma do dyspozycji dziesiątki urządzeń kuchennych, jakie nie śniły się zoofilom. Jeśli potrzebna jest frezarka do ubierania kabaczków w pestki granatu i dekorowania ich cynamonem, to na pewno ma ją Nicolas. Gdyby akurat skończył się anyż gwiazdkowy, Nicolas zapuka do telewizorka i dyżurny szef kuchni mu poda. Jest ponadto Pan Mysz, którego się nie przegania, a kysz, bo to przyjaciel rodziny. Rodziny? No właśnie, przypomniał sobie Colin, przecież jeszcze nie założyłem rodziny. Idzie więc na przyjęcie, poznaje Chloé i po niedługim, bajkowym narzeczeństwie biorą ślub. Wkrótce po ślubie okazuje się, że u Chloé rośnie w piersiach lilia wodna, rokowania są złe. To ten moment, kiedy pomyślałem, że polski tytuł jest wredny. Ma potencjał przyciągania romantycznych dusz, które się zdziwią mocno, nie tylko tym, że jeden z bohaterów jest zagorzałym miłośnikiem Jean-Sol Partre'a i nie nadąża z kupowaniem jego kolejnych publikacji, choć stara się usilnie. Po fast-forwardzie, w świecie wyzutym z barw, z pudła udającego trumnę martwe ciało zsuwa się do dołu w ziemi, a wspaniała niegdyś rezydencja Colina zapada się, niemal przygniatając Pana Mysz. Ktoś tu chyba nie pożył długo i szczęśliwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz