Rzadko czytam wypowiedzi o filmach, ale tym razem obiło mi się o uszy, że obejrzałem kolejne arcydzieło. I znowu wchodzę w rolę Gałkiewicza, jak nie zachwyca, skoro zachwyca? Nagość w czołówce nie zachwyca, bo jest w kontrze do powszechnych standardów piękna ludzkiego ciała, choć nie mam nic przeciwko temu, aby dokonywać na mnie artystycznych prowokacji. To drobiazg, bo przede wszystkim nie zachwyca Amy Adams, zapewne świetna aktorka, ale grająca we wszystkich filmach jedną rolę - melodramatycznej cipuni (pożyczone od Kałużyńskiego). Chyba przestaje mnie zachwycać maniera mieszania planów czasowych, a tu dochodzi jeszcze historia wzięta z powieści napisanej przez byłego męża Susan, granej przez Amy. Skutek jest taki, że pozorne w części retrospekcje okazują się fabułą książki, ale to widzimy dość szybko, więc to nie spoiler. Susan czyta tę książkę jak relację z brutalnych zdarzeń z jej przeszłości, szlocha i miota się w raczej niesmacznym stylu, bo cel tego jest tylko taki, żeby nabrać widza. Znowu tu strasznie marudzę, jakbym o ostatnim chłamie pisał, aż tak źle nie jest, bo historia wzięta z książki jest wciągająca, w przeciwieństwie do reszty. Podsumowując, można zobaczyć, ale nie trzeba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz