wtorek, 4 października 2016
Boska Florence czyli Florence Foster Jenkins
Ta opowieść ma się zapewne do faktów tak, jak film Amadeusz, w którym może i trochę chodziło o postać Mozarta, ale tak naprawdę o wyrobnika Salierego w starciu z geniuszem. Prawdziwa Florence raczej nie żyła w takim kokonie, przez który nie docierała do niej prawda o jej wokalnych zdolnościach. Ale taka postać - milionerki, która lekceważy opinię innych - ma mniejsze kwalifikacje na bohaterkę filmu. Jak się pomyśli o tradycjonalistach stęsknionych za starymi, dobrymi czasami, kiedy gender jeszcze nie podniósł parszywego łba, chce się człowiekowi rechotać. Sytuacja rodzinna Florence jest mocno osobliwa, ma kochającego ją męża, który mieszka w osobnym mieszkaniu i to nie sam. I to właśnie ów mąż tak czule dba o to, aby Florence żyła w przeświadczeniu o swoim talencie wokalnym. Jak wiemy, baloniki pękają lub flaczeją, redaktor Janicka wyjaśni wam, jak jest w tym przypadku. Ten film spełnia kryteria dobrego kina, bo poza stroną realizacyjną - bez zarzutu - mamy ciekawą opowieść, która daje do myślenia. Florence żyła w kłamstwie, bo tak było przyjemnie, ale ile jeszcze znakomitości było w to zamieszanych. Muzycy z najwyższej światowej półki, z którymi się zadawała, sekundowali jej gorliwie. Gdybym miał takie pieniądze jak Florence i był jak ona uroczy, zapewne Stasiuk z Tokarczuk zachęcaliby mnie do pisania na tym blogu i zapewniali, że czytają, ależ tak, czytają z wypiekami. I ja bym w to oczywiście wierzył.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz