poniedziałek, 12 stycznia 2015
Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie czyli A Million Ways to Die in the West
Korzystając z okazji do zastosowania ignotum per ignotius zauważę, że ten film nieco przypomina Homo Erectus, gdzie mieliśmy jaskiniowca w okularach, który przeżywał rozterki egzystencjalne, podczas gdy jego koledzy spokojnie przed seksem ogłuszali kobiety maczugami, żeby darować sobie te wszystkie umizgi i zaloty. Tutaj mamy Alberta, nad wyraz świadomego swojej epoki kowboja, chciałoby się rzec, ale to zwykły sheepboy, czyli pastuch owieczek. Radość związana z tą produkcją polega na tym, że jest to komedia, która jest zabawna, co takie częste nie jest. Filmy anonsowane jako komedie zazwyczaj już w zwiastunie wyczerpują cały swój komediowy potencjał. Zgodnie z tytułem co chwilę ktoś ginie, nawet pozowanie do zdjęcia jest śmiertelnie niebezpieczne. Przy okazji, żaden pozujący do zdjęcia w tamtych czasach się nie uśmiechał, a krążyły legendy, że jeden facet w Texasie się uśmiechnął, ale pewnie już wącha kwiatki od spodu. Albert ma kolegę Edwarda, który planuje przyszłość z dziewczyną zatrudnioną w burdelu. Trafia się okazja, bo klient zamówił anal, więc będzie większa kasa i będzie można szykowniej ubrać się do kościoła. Naturalnie Edward z przyszłą żoną zachowują czystość przedmałżeńską. Główna intryga sprowadza się do konfrontacji Alberta ze słynnym rewolwerowcem Clinchem, czyli pojedynku dupy (i to w dodatku wołowej) z batem. Albertowi pomaga niespodziewanie żona Clincha, więc skończy się nieźle. Dodatkową atrakcją jest dla mnie nietypowa obsada, czyli aktorzy, których rzadko widzimy w rolach komediowych.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz