Film wybrany trochę z przypadku, ale okazał się na tyle wciągający, że mimo późnej pory po dniu pełnym wrażeń obejrzałem do końca bez przysypiania. Dwie córki wprowadziły się do mieszkania umierającego ojca, z którym mieszka trzecia z nich, Rachel. Sytuacja jest psychologicznie napięta, co zrozumiałe, ale napina się jeszcze bardziej, bo owa Rachel nie do końca odpowiada wysokim standardom, jakie chciałaby utrzymywać najstarsza z córek. W odróżnieniu od sióstr Rachel prowadzi życie niekonwencjonalne, zarabia na obstawianiu wyników meczy i ciągle pali trawkę. Wiele interakcji prowadzi do wielu dyskusji, nie wszystkich bardzo kulturalnych. Cała akcja rozgrywa się w jednym mieszkaniu i na pobliskim skwerze. Problem z takimi filmami jest ten, że nie ma dobrego zakończenia. W finale albo dostaniemy króliczka z kapelusza (i powiemy sobie, a więc to dlatego ona zachowywała się tak, a nie inaczej), albo zawiśniemy w niedopowiedzeniu (co zawsze wydawało mi się pójściem na łatwiznę). Nie będzie to wielki spojler, że w tym filmie wygra pierwsza opcja z ojcem ex machina (tak jakby). Nie byłoby tego filmu bez Natashy Lyonne w roli Rachel, fanem której stałem się po Russian Doll.
czwartek, 20 lutego 2025
Zeznanie tygodniowe #6
Być może zabrakło jednego zeznania po drodze, ale czasem tak niewiele się dzieje, że nie ma o czym pisać. W ubiegłym tygodniu działo się dużo więcej. Zakończyliśmy oglądanie dwóch seriali, Those About to Die oraz Mary & George. Rzadko wspominam o serialach, ale te dwa łączy jeden walor: nie opowiadają znowu tej samej historii. Zwykle jeśli filmują opowieść z historii Anglii to koniecznie o Heniu VIII lub - od biedy - Eli I. A jeśli chodzi o Rzym - to Neron lub Kaligula. A tu proszę, można zrobić rzecz o angielskim Jakubie I, postaci barwnej, którą znam najlepiej z książki Limona. Po prawdzie nie jest to główny bohater (choć król), bo pierwszoplanowe postaci serialu to tytułowa Mary i jej syn George, sprytnie podsunięty przez matkę królowi na faworyta. Klimaty są mocno homo, więc jeśli ktoś nie gustuje, to niech odpuści, choć fabuła jest atrakcyjna, w stylu planów wewnątrz planów w planach. W jednym z momentów George musi się - z wielką niechęcią - ukorzyć przed matką, a stało się to w chwili poważnego zagrożenia jego pozycji, a nawet życia. Matka nie wydawała się wówczas w dużo lepszej pozycji, więc jak mogłaby zaradzić? Otóż okazało się, że mogła, a pomysł miała znakomity, choć jednocześnie niezwykle cyniczny i okrutny. Z kolei serial o tych, których czeka śmierć, opowiada o czasach Wespazjana i jego następców, którzy byli też jego synami - rzadkość w sukcesji cesarskiego tronu w Rzymie. Znowu jest zaskakująco wiele momentów homo, i znowu jest to naciągane. Pociąg króla Jakuba do chłopców jest domniemany (ale dość prawdopodobny), a Domicjana, syna Wespazjana - chyba doszczętnie z prącia wyssany. Kim są ci mający umrzeć? Gladiatorami, którzy toczyli walki na arenach. Z serialu można wynieść wrażenie, że igrzyska odbywały się nieustannie i zawsze ze skutkiem śmiertelnym. Trening i utrzymanie gladiatora był chyba zbyt kosztowny, żeby lekko poświęcać go w walce. Inna rzymska rozrywka to wyścigi rydwanów, sport z założenia mniej okrutny, ale wypadki się zdarzały. Serial jako rozrywka jest ok, efekty cyfrowe na trzy z plusem, a koncepcja mocno łołkowa, bo najszlachetniejsi bohaterowie to Afrykańczycy z niezwykle rezolutną mamusią, która robi, co może, by wyzwolić swoje dorosłe dzieci z niewoli. Dodajmy przy okazji, że - o czym nie wspomniano w serialu - Wespazjan był wyznawcą Serapisa i za jego pomocą dokonał niejednego cudu ozdrowieńczego. Zawsze wtedy pada pytanie o wiarygodność innych relacji o cudach. (Dygresja: z cudami najlepiej rozprawił się Hume.) Prawdziwy cesarz Tytus nie był tak przystojny jak ów serialowy, ale rzeczywiście miał romans z żydowską księżniczką. Czy Żydzi naprawdę budowali Koloseum, a potem wskutek politycznych knowań byli rzucani na pastwę dzikich zwierząt na arenie - lekko wątpię, ale nie chce mi się tego sprawdzać.
Kiedy tak narzekałem na tę monotonię serialowych tematów historycznych, przypomniała mi się Faworyta, film o pierwszej brytyjskiej monarchini. Tak, brytyjskiej, bo Wielka Brytania to twór stosunkowo młody, niewiele starszy od SZA. Na dobrą sprawę można by pomyśleć, że ów polityczny projekt był zrzynką z unii polsko-litewskiej, ze słabym monarchą i silnym parlamentem. Miała szczęście Brytania, że za czasów schorowanej Anny znaleźli się bardzo zdolni rządzący, którzy mniej byli przejęci dobrem własnym niż dobrem kraju (albo chociaż mieli to ostatnie na agendzie, czego bym Polako-Litwinom nie zarzucił). W filmie nie ma prawie nic z wielkiej historii, są za to małostkowe intrygi wokół królowej, słabej, bo słabej, ale jednak warto było być w jej łaskach. Jak zobaczymy, kobiety nie potrzebują mężczyzn, by urządzić sobie piekło. Film jest zapewne znakomity, ale oglądając go, przez dwie godziny musimy znosić towarzystwo wrednych bab, bez żadnego komicznego przerywnika (comic relief). Niechby nie był komiczny, wystarczyłoby ziarno refleksji lub okruch życiowej mądrości, ale żadna z postaci niczym takim nie błysnęła. Po filmie można by mieć jakieś refleksje w rodzaju przemyślenia swojego (predyktorze tekstu, czemu podpowiadasz mi „wzwiedzionego”?) zachowania wobec innych. Jasne, starajmy się w tym względzie jak najmniej przypominać królową Annę, ale to żadne dla mnie odkrycie, bo moim antywzorem jest i pozostanie wychowawczyni Terenia z liceum, której przecież nie zrzucę z wątpliwego piedestału na rzecz Anny, zwłaszcza że nie jest to postać wielce godna uwagi, skoro notka o niej w wikipedii wydaje się ciekawsza od całego filmu.
Bardzo operowo spędziłem zeszły tydzień. W ramach Opera Rara zobaczyłem Alceste Lullego, Dardanusa Rameau i The Fairy Queen Purcella. Wszystkie trzy bardzo barokowe, pierwsze dwie w wersji koncertowej, a ostatnia jako dziwnie pomyślany spektakl. Do muzyki barokowej trzeba mieć specjalne ucho, nie wiem, czy nim dysponuję, ale nie powstrzymam się od opinii: z wszystkich trzech najbardziej przebojowy wydał mi się Dardanus. Tu mam na myśli stronę muzyczną, bo od strony fabularnej te barokowe opery wydają się kpiną z widza. Ale - dodajmy - kpiną fascynującą, bo treść tych dzieł wydaje się bardziej mentalnie odległa od nas niż te wszystkie Ajschylosy i Sofoklesy ze starożytnej Grecji. Czy można wyobrazić sobie widza, który doznaje autentycznych wzruszeń słuchając przez pół godziny ubranych w piękne arie rozmyślań o tym, czy rozkosze zapanują w królestwie Amora, czy też spokój zostanie zmącony przez troski i zazdrość, które wypłyną z serca Miłości (koniecznie z wielkiego „m”) - to mieliśmy w prologu Dardanusa. Jakże frywolne są niektóre zwroty akcji, na przykład w Alceste bohaterka zstępuje w podziemia Hadesu, skąd - ni stąd, ni zowąd - wyprowadza ją Herkules. Ten oczywiście od razu zakochuje się w Alceście, ale ona przecież została poślubiona Admetowi, więc Herkules stacza najcięższy w życiu bój - z Miłością, po czym zwraca Alcestę Admetowi. W odróżnieniu od pozostałych dzieł, w The Fairy Queen nie zauważyłem żadnej fabuły, nic poza barokowym pitu pitu, że wiosną zielone listki cieszą oko wśród promieni słońca, a poza tym jakże wiele starań dołożymy, aby pofolgować swoim pożądaniom. Był przystojny balet męski w dziwnych sukniach, a obsada śpiewacza została przyodziana w kombinezony robocze i fartuchy szpitalne. Niby coś tam fabularnego odstawiali, ale dla mnie była to raczej forma teledysku, w którym kręci się pupcią i robi zbliżenia na wykonawców.
Widziałem również Romea i Julię, operę Gounoda wystawioną w Operze Śląskiej. To już był prawdziwy spektakl ze scenografią i baletem. Opera nie wydaje mi się wybitna, temat jakby skądś znany, więc nawet nie ma wielkich zaskoczeń w kwestii opowiadanej historii. Jak napisano w recenzji z czasów pierwszego wystawienia w Londynie (1867): opera przyjemna, ale niemal pozbawiona zachwycających momentów. Oczywiście należy wiedzieć, że to z tej opery pochodzi bardzo znana i udana aria Je veux vivre w formie walczyka. Odniosłem wrażenie, że wersja operowa sztuki Szekspira była lekko dziurawa, więc nie do końca pojmiemy, dlaczego to Romeo nie dowiedział się o tym, że śmierć Julii była pozorna. W tym celu trzeba by wywalić ze spektaklu ze dwa baleciki, a przecież szkoda by było.
Jego trzy córki (His Three Daughters)
Film wybrany trochę z przypadku, ale okazał się na tyle wciągający, że mimo późnej pory po dniu pełnym wrażeń obejrzałem do końca bez przysypiania. Dwie córki wprowadziły się do mieszkania umierającego ojca, z którym mieszka trzecia z nich, Rachel. Sytuacja jest psychologicznie napięta, co zrozumiałe, ale napina się jeszcze bardziej, bo owa Rachel nie do końca odpowiada wysokim standardom, jakie chciałaby utrzymywać najstarsza z córek. W odróżnieniu od sióstr Rachel prowadzi życie niekonwencjonalne, zarabia na obstawianiu wyników meczy i ciągle pali trawkę. Wiele interakcji prowadzi do wielu dyskusji, nie wszystkich bardzo kulturalnych. Cała akcja rozgrywa się w jednym mieszkaniu i na pobliskim skwerze. Problem z takimi filmami jest ten, że nie ma dobrego zakończenia. W finale albo dostaniemy króliczka z kapelusza (i powiemy sobie, a więc to dlatego ona zachowywała się tak, a nie inaczej), albo zawiśniemy w niedopowiedzeniu (co zawsze wydawało mi się pójściem na łatwiznę). Nie będzie to wielki spojler, że w tym filmie wygra pierwsza opcja z ojcem ex machina (tak jakby). Nie byłoby tego filmu bez Natashy Lyonne w roli Rachel, fanem której stałem się po Russian Doll.
Film wybrany trochę z przypadku, ale okazał się na tyle wciągający, że mimo późnej pory po dniu pełnym wrażeń obejrzałem do końca bez przysypiania. Dwie córki wprowadziły się do mieszkania umierającego ojca, z którym mieszka trzecia z nich, Rachel. Sytuacja jest psychologicznie napięta, co zrozumiałe, ale napina się jeszcze bardziej, bo owa Rachel nie do końca odpowiada wysokim standardom, jakie chciałaby utrzymywać najstarsza z córek. W odróżnieniu od sióstr Rachel prowadzi życie niekonwencjonalne, zarabia na obstawianiu wyników meczy i ciągle pali trawkę. Wiele interakcji prowadzi do wielu dyskusji, nie wszystkich bardzo kulturalnych. Cała akcja rozgrywa się w jednym mieszkaniu i na pobliskim skwerze. Problem z takimi filmami jest ten, że nie ma dobrego zakończenia. W finale albo dostaniemy króliczka z kapelusza (i powiemy sobie, a więc to dlatego ona zachowywała się tak, a nie inaczej), albo zawiśniemy w niedopowiedzeniu (co zawsze wydawało mi się pójściem na łatwiznę). Nie będzie to wielki spojler, że w tym filmie wygra pierwsza opcja z ojcem ex machina (tak jakby). Nie byłoby tego filmu bez Natashy Lyonne w roli Rachel, fanem której stałem się po Russian Doll.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz