wtorek, 3 stycznia 2023
Top Gun: Maverick
Opatrzność sprawiła, że ominął mnie Top Gun z 1986, a nigdy tego nie nadrobiłem, więc do sequela zasiadłem bez krzty sentymentu do legendy. Mój wyrok: lepiej sobie darować. Po latach Maverick jest wciąż chodzącą sławą i wciąż tylko kapitanem, bo wyższe stopnie wiążą się z pracą za biurkiem - a to nie dla niego. Jako wirtuoza lotów wysyłają go do trenowania zespołu mającego udać się na samobójczą misję, w trakcie której należy zniszczyć wrogi ośrodek wzbogacania uranu, co stanowi zagrożenie dla bliżej nieokreślonego sojusznika. Nie znalazło się w czasie seansu żadne bystre dziecię, które wyjaśniłoby mi, jak robi się symulację lotu w krętym wąwozie podczas rzeczywistych lotów w terenie bazy szkoleniowej. W każdym razie napatrzymy się na (przestarzałe) latające maszyny F-18, i to ponoć dech w piersi zapiera, bo to niby prawdziwe ujęcia. Całą moją zdolność do fascynacji lotnictwem pochłonęło już dawno temu prawo Bernoullego, czyli opis fizyczny zjawiska, dzięki któremu możliwe są loty. Więc guzik z zapartego tchu. A więc może ten psychologiczny dramat między młodym Roosterem a Maverickiem? Banalne i przewidywalne. Romans z barmanką? Serio? No to chociaż ci pięknie wyrzeźbieni chłopcy ze sceny na plaży? Pięknie wyrzeźbionych chłopców jest od cholery w necie, a w filmie pokazywali ich głównie pod słońce, więc można było to sobie darować. Podczas samej misji będą oczywiście komplikacje, ale wątpię, że przebodźcowany widz współczesny dozna na ich widok duchowego wzwodu. Ponieważ ogólne podsumowanie historii sprowadza się do tego, że dzielne amerykańskie chłopaki nadstawiają karku dla dobra świata - jeśli chodzi o ducha, to raczej mi sflaczał. W filmie wystąpił schorowany Kilmer, ale już nie McGillis, amantka z 1986 roku, z której podobno publika miała bekę, kiedy zestawiano dzisiejsze zdjęcia jej i Cruise'a. Warto posłuchać opowieści Raczka o tym, czemu jest to marny powód do żartów.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz