wtorek, 24 września 2013
Szansa czyli Chance
Po pierwsze: Panama! To hasło wyborcze Fernanda, który kandyduje na burmistrza miasta Panamy. Mówi ludziom o pięknych planach, które doprowadzą do poprawy ich losu. To należy rozumieć odpowiednio, bo jeśli chodzi o służbę zatrudnioną w jego hacjendzie, w porządku jest najmniejsza możliwa pensja wypłacana lub niewypłacana w zależności od kaprysu. Ten kaprys zresztą nie jest taki całkiem dobrowolny, żona i dzieci przyzwyczaiły się, że pieniądze nie są problemem. Nie są, dopóki są. Jak twierdziła znana mi uboga duchem niewiasta: mąż powinien zarabiać tyle, żebym nie była w stanie tego wydać. W obliczu osobistej katastrofy życiowej spowodowanej brakiem należnych poborów służące biorą sprawy w swoje ręce. Jeden z pobocznych wątków wiąże się z zamiłowaniem syna Fernanda, chłopca poniżej dziesięciu lat, do filmowania rozmaitych sytuacji domowych. Ma talent niczym operator wśród dziczyzny, chowa się po krzakach, szafach i zakamarkach, skąd podgląda okiem kamery domowników oddających się czynnościom, głównie starsze siostry bliźniaczki, ale tatusia w ogródku też. Film jest na tyle przyzwoity, że da się przyjemnie obejrzeć, ale na tyle przeciętny, że za parę lat będę raczej solidnie zdziwiony, że w ogóle go widziałem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz