Nie wiem po co ten tytuł

              

czwartek, 20 lutego 2025

Zeznanie tygodniowe #6

Być może zabrakło jednego zeznania po drodze, ale czasem tak niewiele się dzieje, że nie ma o czym pisać. W ubiegłym tygodniu działo się dużo więcej. Zakończyliśmy oglądanie dwóch seriali, Those About to Die oraz Mary & George. Rzadko wspominam o serialach, ale te dwa łączy jeden walor: nie opowiadają znowu tej samej historii. Zwykle jeśli filmują opowieść z historii Anglii to koniecznie o Heniu VIII lub - od biedy - Eli I. A jeśli chodzi o Rzym - to Neron lub Kaligula. A tu proszę, można zrobić rzecz o angielskim Jakubie I, postaci barwnej, którą znam najlepiej z książki Limona. Po prawdzie nie jest to główny bohater (choć król), bo pierwszoplanowe postaci serialu to tytułowa Mary i jej syn George, sprytnie podsunięty przez matkę królowi na faworyta. Klimaty są mocno homo, więc jeśli ktoś nie gustuje, to niech odpuści, choć fabuła jest atrakcyjna, w stylu planów wewnątrz planów w planach. W jednym z momentów George musi się - z wielką niechęcią - ukorzyć przed matką, a stało się to w chwili poważnego zagrożenia jego pozycji, a nawet życia. Matka nie wydawała się wówczas w dużo lepszej pozycji, więc jak mogłaby zaradzić? Otóż okazało się, że mogła, a pomysł miała znakomity, choć jednocześnie niezwykle cyniczny i okrutny. Z kolei serial o tych, których czeka śmierć, opowiada o czasach Wespazjana i jego następców, którzy byli też jego synami - rzadkość w sukcesji cesarskiego tronu w Rzymie. Znowu jest zaskakująco wiele momentów homo, i znowu jest to naciągane. Pociąg króla Jakuba do chłopców jest domniemany (ale dość prawdopodobny), a Domicjana, syna Wespazjana - chyba doszczętnie z prącia wyssany. Kim są ci mający umrzeć? Gladiatorami, którzy toczyli walki na arenach. Z serialu można wynieść wrażenie, że igrzyska odbywały się nieustannie i zawsze ze skutkiem śmiertelnym. Trening i utrzymanie gladiatora był chyba zbyt kosztowny, żeby lekko poświęcać go w walce. Inna rzymska rozrywka to wyścigi rydwanów, sport z założenia mniej okrutny, ale wypadki się zdarzały. Serial jako rozrywka jest ok, efekty cyfrowe na trzy z plusem, a koncepcja mocno łołkowa, bo najszlachetniejsi bohaterowie to Afrykańczycy z niezwykle rezolutną mamusią, która robi, co może, by wyzwolić swoje dorosłe dzieci z niewoli. Dodajmy przy okazji, że - o czym nie wspomniano w serialu - Wespazjan był wyznawcą Serapisa i za jego pomocą dokonał niejednego cudu ozdrowieńczego. Zawsze wtedy pada pytanie o wiarygodność innych relacji o cudach. (Dygresja: z cudami najlepiej rozprawił się Hume.) Prawdziwy cesarz Tytus nie był tak przystojny jak ów serialowy, ale rzeczywiście miał romans z żydowską księżniczką. Czy Żydzi naprawdę budowali Koloseum, a potem wskutek politycznych knowań byli rzucani na pastwę dzikich zwierząt na arenie - lekko wątpię, ale nie chce mi się tego sprawdzać.

Kiedy tak narzekałem na tę monotonię serialowych tematów historycznych, przypomniała mi się Faworyta, film o pierwszej brytyjskiej monarchini. Tak, brytyjskiej, bo Wielka Brytania to twór stosunkowo młody, niewiele starszy od SZA. Na dobrą sprawę można by pomyśleć, że ów polityczny projekt był zrzynką z unii polsko-litewskiej, ze słabym monarchą i silnym parlamentem. Miała szczęście Brytania, że za czasów schorowanej Anny znaleźli się bardzo zdolni rządzący, którzy mniej byli przejęci dobrem własnym niż dobrem kraju (albo chociaż mieli to ostatnie na agendzie, czego bym Polako-Litwinom nie zarzucił). W filmie nie ma prawie nic z wielkiej historii, są za to małostkowe intrygi wokół królowej, słabej, bo słabej, ale jednak warto było być w jej łaskach. Jak zobaczymy, kobiety nie potrzebują mężczyzn, by urządzić sobie piekło. Film jest zapewne znakomity, ale oglądając go, przez dwie godziny musimy znosić towarzystwo wrednych bab, bez żadnego komicznego przerywnika (comic relief). Niechby nie był komiczny, wystarczyłoby ziarno refleksji lub okruch życiowej mądrości, ale żadna z postaci niczym takim nie błysnęła. Po filmie można by mieć jakieś refleksje w rodzaju przemyślenia swojego (predyktorze tekstu, czemu podpowiadasz mi „wzwiedzionego”?) zachowania wobec innych. Jasne, starajmy się w tym względzie jak najmniej przypominać królową Annę, ale to żadne dla mnie odkrycie, bo moim antywzorem jest i pozostanie wychowawczyni Terenia z liceum, której przecież nie zrzucę z wątpliwego piedestału na rzecz Anny, zwłaszcza że nie jest to postać wielce godna uwagi, skoro notka o niej w wikipedii wydaje się ciekawsza od całego filmu.

Bardzo operowo spędziłem zeszły tydzień. W ramach Opera Rara zobaczyłem Alceste Lullego, Dardanusa Rameau i The Fairy Queen Purcella. Wszystkie trzy bardzo barokowe, pierwsze dwie w wersji koncertowej, a ostatnia jako dziwnie pomyślany spektakl. Do muzyki barokowej trzeba mieć specjalne ucho, nie wiem, czy nim dysponuję, ale nie powstrzymam się od opinii: z wszystkich trzech najbardziej przebojowy wydał mi się Dardanus. Tu mam na myśli stronę muzyczną, bo od strony fabularnej te barokowe opery wydają się kpiną z widza. Ale - dodajmy - kpiną fascynującą, bo treść tych dzieł wydaje się bardziej mentalnie odległa od nas niż te wszystkie Ajschylosy i Sofoklesy ze starożytnej Grecji. Czy można wyobrazić sobie widza, który doznaje autentycznych wzruszeń słuchając przez pół godziny ubranych w piękne arie rozmyślań o tym, czy rozkosze zapanują w królestwie Amora, czy też spokój zostanie zmącony przez troski i zazdrość, które wypłyną z serca Miłości (koniecznie z wielkiego „m”) - to mieliśmy w prologu Dardanusa. Jakże frywolne są niektóre zwroty akcji, na przykład w Alceste bohaterka zstępuje w podziemia Hadesu, skąd - ni stąd, ni zowąd - wyprowadza ją Herkules. Ten oczywiście od razu zakochuje się w Alceście, ale ona przecież została poślubiona Admetowi, więc Herkules stacza najcięższy w życiu bój - z Miłością, po czym zwraca Alcestę Admetowi. W odróżnieniu od pozostałych dzieł, w The Fairy Queen nie zauważyłem żadnej fabuły, nic poza barokowym pitu pitu, że wiosną zielone listki cieszą oko wśród promieni słońca, a poza tym jakże wiele starań dołożymy, aby pofolgować swoim pożądaniom. Był przystojny balet męski w dziwnych sukniach, a obsada śpiewacza została przyodziana w kombinezony robocze i fartuchy szpitalne. Niby coś tam fabularnego odstawiali, ale dla mnie była to raczej forma teledysku, w którym kręci się pupcią i robi zbliżenia na wykonawców.

Widziałem również Romea i Julię, operę Gounoda wystawioną w Operze Śląskiej. To już był prawdziwy spektakl ze scenografią i baletem. Opera nie wydaje mi się wybitna, temat jakby skądś znany, więc nawet nie ma wielkich zaskoczeń w kwestii opowiadanej historii. Jak napisano w recenzji z czasów pierwszego wystawienia w Londynie (1867): opera przyjemna, ale niemal pozbawiona zachwycających momentów. Oczywiście należy wiedzieć, że to z tej opery pochodzi bardzo znana i udana aria Je veux vivre w formie walczyka. Odniosłem wrażenie, że wersja operowa sztuki Szekspira była lekko dziurawa, więc nie do końca pojmiemy, dlaczego to Romeo nie dowiedział się o tym, że śmierć Julii była pozorna. W tym celu trzeba by wywalić ze spektaklu ze dwa baleciki, a przecież szkoda by było.

Jego trzy córki (His Three Daughters)
Film wybrany trochę z przypadku, ale okazał się na tyle wciągający, że mimo późnej pory po dniu pełnym wrażeń obejrzałem do końca bez przysypiania. Dwie córki wprowadziły się do mieszkania umierającego ojca, z którym mieszka trzecia z nich, Rachel. Sytuacja jest psychologicznie napięta, co zrozumiałe, ale napina się jeszcze bardziej, bo owa Rachel nie do końca odpowiada wysokim standardom, jakie chciałaby utrzymywać najstarsza z córek. W odróżnieniu od sióstr Rachel prowadzi życie niekonwencjonalne, zarabia na obstawianiu wyników meczy i ciągle pali trawkę. Wiele interakcji prowadzi do wielu dyskusji, nie wszystkich bardzo kulturalnych. Cała akcja rozgrywa się w jednym mieszkaniu i na pobliskim skwerze. Problem z takimi filmami jest ten, że nie ma dobrego zakończenia. W finale albo dostaniemy króliczka z kapelusza (i powiemy sobie, a więc to dlatego ona zachowywała się tak, a nie inaczej), albo zawiśniemy w niedopowiedzeniu (co zawsze wydawało mi się pójściem na łatwiznę). Nie będzie to wielki spojler, że w tym filmie wygra pierwsza opcja z ojcem ex machina (tak jakby). Nie byłoby tego filmu bez Natashy Lyonne w roli Rachel, fanem której stałem się po Russian Doll.

poniedziałek, 3 lutego 2025

Zeznanie tygodniowe #5

Na podstawie tegorocznych wynurzeń można by odnieść wrażenie, że jestem jakimś hobbystą amerykanistą. Chwilowo rzeczywiście jest to dla mnie najciekawszy temat, bo sprawdziło się moje przypuszczenie, że po wyborze Trumpa - w przeciwieństwie do Kamali Harris - nudno nie będzie. Afera kondomowa może kiedyś wstrząsnęłaby światem amerykańskiej polityki, ale dziś jest to powód raczej do wzruszania ramionami niż załamywania rąk. Panna „Usta Trumpa” demonstrująca krzyżyk na bujnej piersi bez żadnych zahamowań wyrzyguje te swoje kłamstwa i półprawdy, i mało kto tym się przejmuje. Podjąłem się dziwnego zadania przeczytania dzieła Gibbona o zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego (trzy grube tomy, a kolejne trzy już po angielsku). Zapewne za jakiś czas napiszę o tym więcej, a tymczasem wspomnę o chrześcijanach w czwartym wieku, którzy według Gibbona wychwalali pokorę i rezygnację pierwszych uczniów Ewangelii, ale ich nie naśladowali. Kiedy (arcychrześcijański skądinąd) cesarz Teodozjusz dokonał interwencji na korzyść żydów, którzy ucierpieli wskutek chrześcijańskiego fanatyzmu, spotkał się z reprymendą świętego Ambrożego, dla którego tolerancja wobec żydów oznaczała prześladowanie religii chrześcijańskiej. Dzisiaj Ambroży zapewne doznałby szoku, gdyby zobaczył współczesne imperium władane przez chrześcijan, które wspiera państwo żydowskie w jego ludobójczym przedsięwzięciu.

Wredne liściki (Wicked Little Letters)
Dziwnym trafem zdarzyło mi się wiele lat temu widzieć Traviatę w budapesztańskiej operze. W roli amanta obsadzili artystę dalekowschodniego, a ja, dziecię naiwne, dałem wyraz swemu zdziwieniu. Okazało się, że wyrobiony widz opery zwyczajnie ignoruje tego rodzaju obsadowe wybryki, bo w operze liczy się przede wszystkim muzyka. Kiedy jakiś czas później obejrzałem Sigismonda, w którym węgierscy monarchowie byli ciemnoskórzy, niczemu już się nie dziwiłem. Najwyraźniej dzisiejsi twórcy filmów chcą u widzów filmowych wyrobić podobną niewrażliwość na kwestie rasowe. (Wiem dobrze, że pojęcie rasy to konstrukt rasistowski itd. itp., ale w pełni to zrozumiem wtedy, gdy zobaczę Channinga Tatuma w roli Zulusa Czaki lub Umę Thurman jako Siedzącego Byka.) We Wrednych liścikach na angielskiej prowincji tuż po pierwszej wojnie mamy ciemnoskórą policjantkę, a jedna z dwóch głównych bohaterek ma czarnoskórego faceta (poniekąd zgrabnego). To nie jedyne etniczne postaci; co dziwne, jakoś nie było Azjatów. W tym zamieszaniu zrazu nie można pojąć, cóż takiego przeszkadza panu Swanowi, który nie chciał złożyć skargi na ręce policjantki Moss: jej skóra czy płeć? Facet okazał się mizoginem, ale rasizmu nie sposób mu zarzucić. Cała ta historia wydarzyła się naprawdę, a dotyczyła incydentu rozsyłania tytułowych wrednych liścików, z początku tylko do rodziny Swanów, a ich wulgarny język bardzo dobrze pasował do sąsiadki Rose, która została uznana za ich autorkę, a potem aresztowana. Historyjkę zapewne nieco podkręcili, Rose z jej niewyparzoną gębą jest najzabawniejszą postacią, a obsadzenie Colman w roli świętoszkowatej Edith wydawało się obsadowym nieporozumieniem. Do czasu. Film jest ok, ale nie jest to dzieło, które koniecznie należy zobaczyć, więc odradzam umierającym rozpamiętywanie na łożu śmierci tego, że nie zdążyli obejrzeć Wrednych liścików.

Planeta samotności (Lonely Planet)
Komentarz do tego filmu w stylu mojego ojca byłby taki, że starej babie nie zaszkodzi młody bolec, wedle maksymy w wolnym tłumaczeniu ze staro-cerkiewno-słowiańskiego: jak młody pobodzie, to starej dogodzi. Wszystko rozgrywa się w Maroku na jakimś spędzie pisarzy z wielu stron świata. Ona jest pisarką zmagającą się z chwilowym blokiem twórczym, a on - osobą towarzyszącą innej, dużo młodszej pisarki. Och, czyżby miało dojść do zdrady? I tak, i nie. Miło pooglądać sobie marokańskie pejzaże, ale przyznam szczerze, że Hemsworth swoim torsikiem ukradł ten film. To niezbyt trafnie sugeruje, że było wiele do ukradzenia, bo przecież tym torsikiem można by przyćmić dzieło dużo większej klasy. Tytuł jest zarąbiście na wyrost, gdyż sugeruje sięganie po analizy bolączek współczesnego świata. Tymczasem przypomina on bardziej te reklamy z przystojnymi tatusiami zajętymi opieką nad dzidziusiem. Jak to nam cynicznie wyjaśniła specjalistka od reklamy, nie chodziło w nich o zmianę stereotypu, ale o trafianie w oczekiwania kobiet, które używając jednorazowych pieluch firmy XY mogą sobie fantazjować o takim partnerze. Tak jak ja mogę pomarzyć, że używając dezodorantu AB będę miał torsik Hemswortha.

Wróg (Foe)
Jeśli chodzi o fantastykę bliskiego zasięgu, to bardzo trudno być oryginalnym, przynajmniej w zakresie pomysłów na przyszłe możliwości technologiczne. Przenosimy się w przyszłość zaledwie o czterdzieści lat, a odmalowany przed naszymi oczami obraz jest tak „lively and colorful” (pełny życia i kolorowy) jak niezapomniana April Ludgate, czyli wcale. Susze, upały, burze piaskowe, limitowane przydziały wody itd. Według fabularnych założeń wdrażane są plany przeniesienia ludzkości w przestrzeń pozaziemską na jakieś wielkie bazy kosmiczne. Teraz musimy sobie dać wmówić, że istotnym problemem staje się paroletnia rozłąka małżonków, więc mąż wysyłany w kosmos zastępowany jest kopią do złudzenia przypominającą oryginał (nie do końca biologiczną). W miarę oczywiste staje się to, z jakimi moralnymi dylematami można tu mieć do czynienia. Wracając do wspomnianego deficytu oryginalności zaczniemy od Lema, który w Summa technologiae rozważał scenariusz powstania dokładnej kopii osoby. Przecież nikt ze zdrowym mózgiem nie pomyśli, że skoro jest ta kopia, to ja mogę spokojnie umrzeć lub dać się zabić bez sprzeciwu. Inne skojarzenia to dwa opowiadania Philipa K. Dicka, Oszust (w późniejszych edycjach Impostor - to pod wpływem mało udanej ekranizacji) i Człowiekiem jest.... Kto pamięta te opowiadania, ten może zarzucić mi spojlerowanie (ale w zamian może poczuć się członkiem elitarnego grona). To, że wykorzystano znane wcześniej pomysły, nie oznacza, że film musi być wtórny. Nawet rzekłbym, że nie jest, ale mam wrażenie, że troszkę na siłę ciągnęli pierwszą część, kiedy widz już od dłuższego czasu wie, że zmierzamy do twistu, ale musi grzecznie czekać. Dialogi i sytuacje w tej części są celowo zagmatwane i niejednoznaczne. Kiedy już zrozumiemy, o co chodzi, w głowie rodzi się sto pytań o sens pewnych poczynań. Jak to zwykle bywa, twórcy wybrali epatowanie emocjami kosztem poczucia dorzeczności.

Żegnajcie, laleczki (Drive-Away Dolls)
Ujmując rzecz krótkie: jest to bardzo dobrze zrobiony słaby film. Dobrze zrobiony, bo reżyserem był jeden z Coenów, któremu udało się namówić do występu w rolach epizodycznych takie gwiazdy jak Pedro Pascal czy Matt Damon. Scenariusz wygląda jak historyjka sklecona przez nastolatka lubującego się w lesbijskim porno, więc projekt należało odrzucić na tym wstępnym etapie. Nie odrzucili, więc obejrzeliśmy film o dwóch lesbijkach (które nie są parą, ale dobrze wiemy, że będą), które wplątały się w przerażająco głupią aferę kryminalną, jadąc z Filadelfii do Tallahassee wypożyczonym samochodem. Jedna z bohaterek jest sztywniarą czytającą Henrego Jamesa, a druga używa życia wykorzystując okazje do niezobowiązującego seksu. To ostatnie, czyli seks, może być dobrym motywem, by film obejrzeć, ale po co stosować półśrodki, kiedy można włączyć Pornhub.

Generacja przyszłości (The Pod Generation)
I znowu mamy wycieczkę w przyszłość, ale tym razem jest ona puchata i pastelowa - przynajmniej z początku. Będziemy żyć w obszernych mieszkaniach, sztuczne inteligencje będą nam podpowiadać, jak możemy poprawić swój byt (ale też kontrolować wydajność naszej pracy), wszyscy będą uśmiechnięci i uprzejmi, a to wskutek psychoterapii u Eleny, kolejnej sztucznej inteligencji. Para złożona z Racheli i jej męża Alvy po lekkich przejściach decyduje się na dziecko. Oczywiście można by podjąć próbę wywołania ciąży naturalnej (wiedza o tym sposobie nie zanikła), ale po co, skoro można skorzystać z bociana, czyli firmy, która opracowała technologię inkubacji noworodków w sztucznych łonach przypominających strusie jaja. Więcej trudno byłoby napisać bez spojlerowania, za to mogę wyznać, że zakończenie było w moim odbiorze niezwykle zaskakujące i jednocześnie dość rozczarowujące. No i naraziłem się połowie Europy, która złożyła się na ten film.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger