Sprawa Dreyfusa to temat legendarny, minęło ponad sto lat, a wciąż jest pamiętana. Czytałem o niej co nieco, ale nadal nie rozumiem jej fenomenu. Powód zapewne jest taki, że w dzisiejszych czasach do afer jesteśmy przyzwyczajeni, więc nie robi na nas wrażenia to, że najwyższe władze republiki powołują się na sfałszowane dokumenty, które mają zaświadczyć o winie niesłusznie oskarżonego człowieka. Nieco większe wrażenie robi na nas antysemityzm tamtych czasów, kiedy można było bez żenady i publicznie głosić antysemickie poglądy. Karykaturalną postacią w filmie jest grafolog, który podobieństwo pisma Dreyfusa do pisma z przechwyconej notatki interpretował na niekorzyść oficera, ale różnice też - jako wybieg sprytnego Żyda. Kiedy wytypowano kilku potencjalnych zdrajców, od razu zajęto się Dreyfusem, jedynym Żydem w tym gronie. Przy takim nastawieniu jest niemal nieuchronne, że wszystkie kolejne poszlaki będą wskazywać na winę Dreyfusa. Sam mechanizm nakręcania się afery jest też dobrze znany. Chcemy przykryć czyjąś małą nieudolność, a po niedługim czasie musimy zasłaniać słonia chusteczką do nosa, bo zbyt wiele ważnych osób zdążyło zaangażować się w obronę tego, czego obronić nie sposób. Główna postać filmu to oficer Picquart postawiony na czele wydziału, w którym wcześniej rozpracowano Dreyfusa. Jest po wyroku, Dreyfus gnije zesłany na odległą wyspę, a Picquart zaczyna dociekać. Wkrótce odnajduje prawdziwego szpiega, ale słyszy od przełożonych, żeby odpuścił. Nie odpuścił, doprowadził do nagłośnienia sprawy, co zaowocowało słynnym, mocnym i odważnym listem Zoli J'accuse! W tym momencie cały aparat państwa ruszył w obronie oskarżycieli Dreyfusa, Zola i Picquart trafili do ciupy. Jak wiemy, wkrótce potem wznowiono proces Dreyfusa, choć długo jeszcze musiał czekać na pełne uniewinnienie. Zaryzykuję twierdzenie, łącząc fakty niby ze sobą niezwiązane, że sprawa Dreyfusa utorowała drogę do uchwalenia ustawy z roku 1905 o rozdziale państwa i Kościoła, do dziś jednego z kamieni milowych nowoczesnej Francji. Związku bezpośredniego nie ma, ale powstał sprzyjający klimat dla takiego przedsięwzięcia. Mało na razie pisałem o filmie, więc czas ogłosić, że jest znakomity. Świetnie odtworzone realia epoki, dialogi naturalne, bez sztucznej archaizacji, a sama intryga pokazana zaskakująco przejrzyście. No i ten bohater - idealny, choć nie pozbawiony wad, który staje sam przeciw wszystkim. To, że film tak dokładnie odpowiada moim oczekiwaniom, jest nieco niepokojące, bo nie mam wrażenia, że obejrzałem skończone dzieło sztuki. Film otwiera nieco bezczelne stwierdzenie, że wszystkie przedstawione zdarzenia są prawdziwe. Założę się, że niejeden historyk polemicznie zazgrzyta zębami.
piątek, 17 stycznia 2020
Człowiek, który zabił Don Kichota czyli The Man Who Killed Don Quixote
Jest wiele powodów, aby kochać Gilliama, nie tylko za Brazil i Fisher Kinga. Niniejszym produktem Terry nie podbiłby mojego serca niestety. Specjalnością Terry'ego jest splatanie rzeczywistości z subiektywnymi fantazjami bohaterów, którzy przestają odróżniać jedno od drugiego. Jako sceptyczny widz nie mam takiego problemu, choć nie przeszkadza mi to bawić się myślą, że pod podszewką naszego świata kryją się rzeczy dziwne i niezbadane. Że może rzeczywiście tandetny z pozoru puchar za osiągnięcia sportowe jest Graalem, który trafił do Nowego Jorku wprost z jednej z szuflad z Płonącej żyrafy. Oczywiście Terry sam tego nie wymyślił, ale jest w tym dobry. Problem z Człowiekiem jest taki, że główna postać filmu, reżyser Toby, w czasie kręcenia filmu o Don Kichocie szybko wpada w tę alternatywną rzeczywistość i już jej nie opuszcza. Nie dziwimy mu się zanadto, bo kiedy próbuje, czekają na niego nieprzyjemni policjanci z zarzutami o podpalenie żałosnej cyrkowej budy, w której można było oglądać Don Kichota za niewielką opłatą. A ów właśnie w pancerzu i konno przydybał Toby'ego i powierzył mu rolę Sancho Pansy z zastosowaniem lekkiego przymusu. Wtedy zaczyna się dramat, bo jedyną regułą świata, w którym znalazł się Toby, jest to, że wszystko może okazać się urojeniem. Całuje cię przystojna kobieta? Nie, to owca liże cię po twarzy. W tym świecie postmodernistycznego średniowiecza w zamożnego arystokratę wciela się rosyjski sponsor filmu kręconego przez Toby'ego, ale jak u wszystkich innych - jego motywacje są podporządkowane logice absurdu. Śmierć Don Kichota bynajmniej nie jest bohaterska, ale - jak rozumiemy - jego misja, jakkolwiek szaleńczą była, będzie kontynuowana. Metaforę doceniamy, ale reszty nie. Działa tu efekt dada, prądu w sztuce, który w małych dawkach jest zabawny. Ale tylko w małych.
Anna
Narkomanka Bondem? Czy tego już nie było? Sposób na to, żeby docenić film, jest taki, aby wcześniej obejrzeć ich odpowiednio dużo. Dużo częściej jednak jest to sposób na to, aby film nas znudził, bo widzimy wszystkie zgrane po tysiąckroć chwyty fabularne. Czasem to przeszkadza, czasem nie, a zależy to od osobistych preferencji. Filmy o superagentach robione na poważnie nie są moim ulubionym żanrem, więc się czepiam. Czy KGB rekrutuje agentów wśród narkomanów? Czy rzeczywiście po ich wyszkoleniu warto ich poddawać takim próbom, podkładając niestrzelające pistolety? Nasza Anna sobie poradzi, to jasne, a zrobi przy tym rozwałkę jak niegdyś Uma. Aspekt niebanalny to przekonujące ukazanie sytuacji, w której agent staje się podwójny, potem potrójny, choć na tym poprzestali, bo następny etap to byłby zdezorientowany agent lub widz. A sztampa polega na tym, że w KGB niektórzy wiedzą, że Anna współpracuje z CIA, w CIA też wiedzą, a wszyscy chcą ugrać swój interes, który nie jest interesem Anny, bo ta chciałaby się od nich wszystkich uwolnić. To jest jakby jej jedyna motywacja, dlatego fascynującą postacią Anna nie jest. Poza tym mamy tę dedukcję w stylu Holmesa, który po śladach odcisków na kciuku potrafi odgadnąć markę nakręcanego zegarka. Być może gdyby Anna przypominała bardziej babcię z reklamy, to może bardziej bym się wciągnął.
Kobieta idzie na wojnę czyli Kona fer í stríð
I co, Swietłano Aleksijewicz? Wojna nie ma w sobie nic z kobiety? Taka zwykła, jak pierwsza czy druga, może rzeczywiście nie ma. Wojna, którą wypowiedziała światu Halla, ma inne cele i inne metody. Cel jest ekologiczny: powstrzymać rozwój przemysłu ciężkiego w Islandii. Metody, mówiąc wprost, są terrorystyczne, choć nieskierowane przeciw ludziom, a przeciw instalacjom elektrycznym. W swoim mieszkaniu ma Halla na ścianie portrety Gandiego i Mandeli, czyli postaci, które mogłyby nie pochwalać jej działań. W zwyczajnym życiu Halla jest sympatyczną dyrygentką chóru, która właśnie dowiaduje się, że może zaadoptować dziewczynkę z Ukrainy. Czy można pogodzić rolę terrorystki i adopcyjnej matki? Przedwczesny dylemat, bo rozwój zdarzeń stawia pod znakiem zapytania kwestię rodzicielstwa. Opowieść wygląda na dość oryginalną, jeśli chodzi o samą fabułę, ale na tym nie koniec. Od dawna twierdzę, że dużo ważniejsze jest to, jak się opowiada, niż o czym się opowiada. Pamiętacie może relacje Wiedemanna o wizycie Grubych Dup? Tam prawie nic się nie działo, ale mam to w pamięci do dziś. Styl filmowej narracji w Kobiecie jest powalający. Wiem, że to wymyślił Mel Brooks (być może w Lęku wysokości), aby w celach komediowych pokazywać w kadrze orkiestrę grającą muzykę w tle filmu. Wymagało to wynajęcia ruchomej platformy, jadącej obok autobusu, którym poruszali się bohaterowie filmu. W Kobiecie jest skromniej, naszej postaci towarzyszy trio, klawisze, perkusja, suzafon (nie puzon, jak błędnie mniemałem), oraz skromny chór trzech ukraińskich panien w strojach ludowych. W pewnym momencie nie jesteśmy w stanie zidentyfikować źródła muzyki, ale zaraz okazuje się, że to chór Halli łaskawie podłożył się pod poprzednim ujęciem. Muzycy w filmie pełnią rolę po trosze chóru greckiego, po trosze rozładowują powagę sytuacyjną, a po trzecie - działają w myśl brechtowskiego „efektu obcości”, co bodaj pierwszy raz życiu naprawdę doceniłem, choć nie wiem, czy w zgodzie z ideą pomysłodawcy. Skład zespołu wzięty jakby z Kusturicy po cięciach budżetowych. To nic, bo i tak jest to jeden z lepszych filmów, które widziałem w życiu.
Słodki smak świąt czyli The Christmas Calendar
Przypuśćcie, że macie w rodzinie miłą, starszą babunię, której chcecie zrobić przyjemność puszczając wieczorem w rodzinnym gronie jakiś bezpretensjonalny film z niezbyt zawiłą fabułą (nie, nie chodzi o pornos, wy zboki). Wtedy ten film jest pomysłem doskonałym. Jest to właśnie ów wzorcowy romkom wykpiony w Jak romantycznie! Kiedy do piekarni Emily zagląda sympatyczny Gerrard, na razie tylko podejrzewamy, że to może być ten facet dla niej. Jest bowiem paru innych kandydatów: sympatyczny bankier, sympatyczny elektryk i sympatyczny sprzedawca choinek. Po chwili okazuje się, że to właśnie z Gerrardem wchodzi Emily w konflikt, kiedy wychodzi na jaw, że pracuje on dla konkurencji. Wtedy mamy już pewność, że to on na końcu będzie jej facetem. Pomimo konkurencji piekarnia Emily radzi sobie nieźle, bowiem tajemniczy wielbiciel przysłał jej kalendarz adwentowy w formie domu z okienkami, które co dnia należy otwierać, aby wyciągać karteczki z myślami w stylu Coelho. Wieść o tym przysporzyła Emily dużej popularności. Barańczak w Książkach najgorszych omówił onegdaj epistolograficzną powieść o Dawidzie i Anabelli, którzy dzięki miłości, jaką siebie nawzajem darzyli, doszli do dobrobytu. Tu jest podobnie, przychodzi miłość, więc problemy finansowe Emily, wcześniej nie do przezwyciężenia, stają się banalną błahostką. Kredytobiorcy i kredytobiorczynie wszystkich krajów zmagający się ze spłatami rat - kochajcie się!
Zabawa w pochowanego czyli Ready or Not
Tytuł polski jakby lepszy od angielskiego, to rzadkość. Przed filmem widziałem zwiastun, który wyjaśniał dość dużo. Grace bierze ślub z Alexem, po czym nadchodzi noc poślubna, która w rodzinie pana młodego nie jest poświęcona zwyczajowym czynnościom reprodukcyjnym, lecz tradycyjnej grze z udziałem całej rodziny. Nie jest jasne jakby to wyglądało, gdyby na ślub przyjechała rodzina Grace, ale - wygodnie dla fabuły - nie ma tego problemu, bo wychowywała się w domach dziecka i rodzinach zastępczych. Mogą być szachy lub tryktrak, ale tym razem padło na zabawę w chowanego, co zostało potraktowane przez wszystkich z morderczą powagą. W istocie, celem jest zabicie ukrywającej się panny młodej, o czym ona z początku nawet nie wie. Jak się później okazuje, nie wszyscy członkowie rodziny są urodzonymi mordercami, pada parę przypadkowych trupów, a potem parę innych, już mniej przypadkowych. Po kilku mocnych przeżyciach następuje decydujący moment, kiedy Grace zastanawia się, czy może zaufać świeżo poślubionemu Alexowi. Szybko poszło, od miłości po grób do walki o to, by w grobie nie skończyć. Pod sam koniec wychodzi na jaw powód, dla którego trzeba było urządzić tę jatkę. Ku naszemu zniesmaczeniu została w to wplątana tandetna metafizyka, którą można chyba tanio nabyć w Tesco, leży gdzieś między modą za grosze a kiszoną kapustą z beczki. W koszu obok powinniście znaleźć przecenione dvd z tym filmem, jeśli pamiętacie, że było kiedyś coś takiego, jak płyty dvd.
Niezatapialni czyli Le grand bain
Od dawna zżymamy się, że gimnastyka artystyczna mężczyzn nie jest jedną z dyscyplin olimpijskich. Skoro kobiety wzięły się za podnoszenie ciężarów i boks, to czemu nie ma pójść w drugą stronę? Wyobraźcie sobie tych stuprocentowych, heteroseksualnych facetów we wspólnym gronie z piwem w ręce kibicujących zawodnikom wywijającym wstążką. Jeśli wierzyć filmowi, już rozgrywane są zawody mężczyzn w pływaniu synchronicznym, choć na razie mają charakter niszowy. Niezatapialni to opowieść o francuskiej drużynie pływaków synchronicznych, którzy w żadnym wypadku nie powinni wpaść na pomysł startu w zawodach międzynarodowych. Reprezentanci innych krajów to kształtni chłopcy po dwudziestce, a średnia wieku naszych przeważnie rubensowskich z sylwetki Francuzów to około pięćdziesięciu lat, wśród nich jeden Afro-Francuz, który zapewne wiedzie nudne życie prywatne, w przeciwieństwie do paru innych członków ekipy, z którymi zapoznajemy się bliżej. Nie jest on biedakiem na stosie antydepresantów, toksycznym tatusiem, od którego odeszła żona, niespełnionym rockmanem lub plajtującym właścicielem łaźni. Do tego dochodzą jeszcze dwie trenerki ze swoimi problemami. Kiedy nasi zawodnicy rozpoczynają swój występ na zawodach, efekt spodziewany to albo złoto, albo sukces w stylu orła Eddiego, lecz cokolwiek na końcu wyjdzie, jedno jest pewne: musi być lepiej, niż było. Później, już poza kadrem, pogorszy się i znów poprawi, co nasuwa myśl, że życie jest jak suszone śliwki u Gałczyńskiego.
Jak romantycznie! czyli Isn't It Romantic
Nie jest to pierwszy prześmiewczy film o komediach romantycznych, więc kolejnym etapem powinien być film pod tytułem Jak prześmiewczo!, a jeśli dojdziemy do tego stopnia incepcyjności jak w fejsowym Czytam 'Czytam "Czytam lewicową publicystkę dla beki" dla beki' dla beki, to niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam. Kiedyś Wisia z Kórnika bardzo uroczo podsumowała melodramat jako gatunek filmowy, diagnoza głównej bohaterki Natalie w odniesieniu do romkomów jest dość podobna, że ckliwe, nierealistyczne i sztampowe. Chwilę potem uderzyła się główką o słup w metrze i przeniosła się cudownie w świat komedii romantycznej, w której pełni rolę amantki, i nikomu nie przeszkadzają jej obfite kształty, bo scenariusz zakłada, że jest ideałem urody. Każdej białogłowie, ba!, każdemu hominidowi powinno się podobać, że jest obiektem powszechnej adoracji, ale nie naszej Natalie. Poniekąd słusznie, bo seks w wersji romantycznej, nawet z Liamem Hemsworthem, jest mocno przereklamowany. Musi być jakieś wyjście z tego koszmaru, w którym ptaszęta kląskają, Nowy Jork pachnie lawendą i wszędzie dokoła zakochane pary patrzą sobie w oczy. Wyjście oczywiście się znajdzie, ale dokąd ono prowadzi? No dokąd, jak nie do zakończenia w stylu klasycznej komedii romantycznej, choć twórcy do końca starają się nas przekonać, że robią sobie heheszki. Na koniec wyjaśnijmy sobie, że, owszem, rozsądna doza miłości własnej jest jak najbardziej wskazana, ale prosimy z tym nie przesadzać. Z niczym nie należy przesadzać, włącznie z brakiem przesady.
Ramen. Smak wspomnień czyli Ramen Teh
Jak pamiętamy, ojciec Stelli przywitał wygłodniałego Sindbada urojonym poczęstunkiem, co dla tego ostatniego było torturą nie do wytrzymania. Dzisiaj mógłby wyświetlić Sindbadowi film Ramen, którego zdecydowanie nie należy oglądać z nienapełnionym żołądkiem. Tak, to nie jest film dla głodnych ludzi. Rzekłbym, że jest on jest pornograficzny z ducha, choć nie z treści. Duchowa pornografia jest wtedy, kiedy cała fabuła staje się pretekstem do pokazywania jednego rodzaju czynności, którą w tym przypadku jest gotowanie i jedzenie. Rodzina Masato prowadzi małą restaurację w Japonii, a po śmierci ojca Masato odnajduje pamiętnik matki, który prócz licznych przepisów kulinarnych ujawnia pewną rodzinną zagadkę związaną z jego babką ze strony matki. Ojciec był Japończykiem, który przeprowadził się do Singapuru, gdzie co? Oczywiście prowadził bar. A gdzie poznał żonę? W innej knajpce, gdzie pracowała jako kelnerka, choć naturalnie również umiała świetnie gotować. Starsi mieszkańcy Singapuru dobrze pamiętali jeszcze niedawną wizytę Japończyków u siebie w roli najeźdźców na nacjonalistycznym haju, zatem nic dziwnego, że związek rodziców Masato nie wszystkim się spodobał. Masato oczywiście wyrusza do Singapuru nie znając języka ani miejscowych obyczajów, co nas lekko dziwi, bo wyjechał stamtąd jako dziesięciolatek. Jak można się było spodziewać, wróci do Japonii po zażegnaniu rodzinnej traumy, a co najważniejsze: z garścią świeżych przepisów na nowe dania, którymi podbije Japonię. Jak się dowiadujemy, zupa ramen pochodzi z Singapuru właśnie, została wymyślona w latach pięćdziesiątych, a teraz jest, by tak rzec, świata obywatelką. Ja sam jestem autorem pewnej wersji ramenu dla ubogich, a najlepszy przepis na ramen można znaleźć tutaj.
Ciemna gwiazda czyli Dark Star
Z jakiegoś powodu trzeba likwidować niestabilne planety w odległych galaktykach. Podobno mogą spaść na gwiazdę i wywołać efekt supernowej. A tego ludzkość by nie zniosła. Wysłano więc statek Dark Star w kosmiczną misję detonacji takich planet. Czyżby stąd Lucas pożyczył ten pomysł do swoich Gwiezdnych Wojen? Gładko nie idzie, bo wskutek awarii zginął jeden z członków załogi, bodaj dowódca, ale trochę jak u Dicka: nie wszystek umarł i w razie czego można z nim pogadać, choć jest zamrożony do zera bezwzględnego. W tym filmie nie pomija się tego, co zbywa się milczeniem lub cięciem w prawie wszystkich filmach o podróżach kosmicznych, które są podobno niezwykłą przygodą. A tutaj jest nuda długiej tułaczki wypełniana nieudolnie rozmowami o niczym, bo o czym niby? Kontakt z Ziemią jest słaby, więc żadnych nowych plotek, nie da się obgadać nieudanego sernika ciotki, który jej się nie ściął. Pinback znowu wyskakuje z tym nudziarstwem, że wcale nie jest Pinbackiem, ale ileż można tego słuchać, kiedy w rozpieprz poszedł cały zapas papieru toaletowego. W czasie przelotu przez rój meteorów dochodzi do usterki lasera komunikacyjnego, więc jedna z bomb planetarnych lekko ześwirowała i nieproszona wyrywa się do akcji. Czy uda się komputerowi pokładowemu jej to wyperswadować słodkim głosem kobiecym? Czy też w dyskusji z nią trzeba będzie uciec się do argumentacji Kartezjusza? Czy pluszowe myszy to właściwa dieta dla obcych? Czy komety Feniksa okrążają wszechświat raz na trylion lat? Tego wszystkiego dowiecie się z filmu, ale nikt wam nie powie, ile zioła i wódy trzeba było, aby wpaść na taki pomysł. Opowieść jest jakby wyjęta wprost z umysłu hippisa, który ma rozluźnione styki z doczesnością. Żółta łódź podwodna nagle wzleciała w kosmiczne przestworza z niewielką pomocą tandetnych efektów specjalnych. I to byłby prawdziwy odlot, który nam się przytrafił, ale w zestawieniu z wierszem Marsjanie Leśmiana, również przypadkiem świeżo przeczytanym, to jednak jest tylko taka dziecinna wprawka w odlotach, choć poza tym jest to bardzo udany film z dobrym scenariuszem.
Tel Awiw w ogniu czyli Tel Aviv Boeret
Na szczęście szybciutko się orientujemy, że te początkowe sceny z opery mydlanej to tylko wstęp do prawdziwej fabuły, której głównym motywem jest realizacja opery mydlanej o tytule zapowiedzianym w tytule filmu. Wyprodukowano go wspólnym wysiłkiem paru krajów europejskich i Izraela, więc nieco zaskakujące jest to, że Palestyńczyków z Ramallah przedstawiono raczej sympatycznie. Salam, który fuchę przy serialu dostał od wuja producenta, mieszka w Tel Awiwie, więc codziennie musi przechodzić punkt kontrolny w drodze do Ramallah. Serial jest produkowany przez Palestyńczyków, opowiada o czasach wojny sześciodniowej, więc naturalne są akcenty antyizraelskie. Kobietom, tym w Palestynie i w Izraelu, które masowo to oglądają, wątki polityczne nie przeszkadzają, bo temat główny to miłość szpiegini Racheli (imię nieprawdziwe) do izraelskiego generała Yehudy. Wskutek dość skomplikowanych zajść połączonych ze chciejstwem scenarzystów Salam zostaje serialowym scenarzystą, a zyskuje pomocnika w osobie Assiego, szefa przejścia granicznego, który z racji urzędowej przewagi nad Salamem wywiera znaczący wpływ na fabułę serialu. Robi się zabawnie, nieprawdaż. Świeże wspomnienie żołnierzy izraelskich strzelających do protestujących mieszkańców Gazy psuje nam trochę ten dobry nastrój.
Niedobrani czyli Long Shot
Nigdy nie należy zaczynać dowcipu od słów „a teraz opowiem najlepszy kawał, jaki znam”. Oraz: nigdy nie należy wierzyć w to, że po takich słowach usłyszycie najlepszy kawał w swoim życiu. Niedobrani to komedia, która zapewne nie jest świetna, ale ma u mnie plusa choćby za obsadę. A była zapowiadana jako „szampańska zabawa”. Żeby wejść w tę zabawę, trzeba uwierzyć w kogoś w rodzaju Leslie Knope, osoby publicznej o czystych intencjach w polityce. Taka jest Charlotte, sekretarz stanu Stanów, którą przypadek zetknął z Fredem, ideowym dziennikarzem politycznym, którego bejbisiterką za młodu była Charlotte (o ile jest sens mówić o bejbisiterce, kiedy szesnastolatka opiekuje się trzynastolatkiem). Tytuł polski, bardziej łopatologiczny od amerykańskiego, sugeruje, że Charlotte i Fred będą parą, a ich niedobranie polega na tym, że ona jest sztywna i wykalkulowana, a on - spontaniczny i źle ubrany, albo raczej - ubrany nie na tę okazję. W piosence on ją nieraz zabierał na łódki, a ona jego leczyła smutki, a w tym przypadku wzajemnie się przelatywali, ona jego samolotem rządowym, a on ją małym Fredem. Przy okazji Charlotte czerpie od niego nieco życiowego luzu, co pomoże jej w notowaniach. Będzie oczywiście wyświechtany numer z politykiem na haju, który musi załagodzić nagły kryzys międzyrządowy. Będzie również spodziewana przerwa na dramat, który polega na przerwie w miłości, ale to Holly-fucking-wood, zakończenie musi być radosne, nawet jeśli ucierpi publiczny wizerunek Freda, za którym będą wołać „pan sperman”. Gdyby byli konsekwentni, to wołaliby tak za niemal każdym facetem. Chyba że jestem słabo zorientowany i Fred jest jedynym onanistą na naszym globie. Skądinąd wiem, że nie.
Słońce też jest gwiazdą czyli The Sun Is Also a Star
Niektóre romanse chcą być bardzo oryginalne, aby nie wyglądać jak jeden z wielu. Ten romans jest jednym z niewielu, jakie widzieliśmy ostatnio, więc jeśli o nas chodzi - nie musieliby się starać. On to Daniel, z pochodzenia Koreańczyk, ona to Natasha, córka imigrantów z Jamajki, którzy zostali wyrzuceni ze Stanów i mają wyjechać następnego dnia. Jak to u Koreańczyków, Daniel ma realizować ambicje rodziców i zostać lekarzem. Natasha z kolei ma swoje własne ambicje związane z astronomią. Nie chodzi o patrzenie w niebo i pisanie wierszyków - to bardziej w stylu Daniela - lecz o to, co w astronomii najciekawsze, czyli pomiary, analizy, całki, komputery i tak dalej. Jak to w romansach, zbiegi okoliczności piętrzą się w stosiki, długie i chwiejne, które nie zdołają podtrzymać wiarygodności tej opowiastki. On ją dojrzał na nowojorskim dworcu centralnym, miała na sobie bluzę z napisem Deus ex machina, po czym ruszył jej śladem, uratował jej życie, oboje mieli sprawę do tego samego prawnika i tak dalej. Nie ma miłości, mówi Natasha, bo nie da się jej zmierzyć. Na miejscu Daniela nie próbowałbym niczego z osobą o tak absurdalnych poglądach, ale wiemy, że nie może się tak skończyć, że za maską racjonalistki Natasha skrywa serce gotowe do miłości, namiętności i tak dalej. Fabułę przerywają niuejdżowe wstawki o multiświatach, które tylko czekają, aby spełniać nasze marzenia, jeśli tylko będziemy tego szczerze pragnęli. Bardzo się cieszę, że mam takie wsparcie, choć nieco zastanawia mnie, w jaki sposób wszechświat pomógł licznym ofiarom trzęsień ziemi, tsunami, tornad i tak dalej. Nie lepiej by było po prostu nie trząść ziemią i nie rozpędzać tornad?
Świąteczny rewanż czyli Girlfriends of Christmas Past
Panna Livvy, co marzyła o tym, by panną już nie być, zdecydowanie powinna zajrzeć wcześniej na stronę rate-your-ex. Wtedy nie byłaby zaskoczona numerem, który wyciął jej Anderson na święto dziękczynienia, kiedy po blisko dziewięciu miesiącach randkowania zamiast się oświadczyć - zerwał z nią. Namawia dwie inne porzucone wcześniej przez Andersona dziewczyny do zemsty na nim. Aby usprawiedliwić serię swoich świństewek, mają ten pretekst, że chcą ostrzec nową ofiarę Andersona. Dziewięciolatki, którymi jesteśmy podszyci, miały niezły ubaw, bo raz Anderson dostał poncz z laxygenem, a innym razem mu naostrzyły łyżwy, więc bardzo śmiesznie padał na glebę, czyli lód. Z własnego doświadczenia wiemy, że to bardzo pocieszne, bo nam się zdarzyło w wieku lat piętnastu i potem nie mogliśmy przez miesiąc normalnie się schylać. Na koniec musi się udać, również z nowym chłopakiem Livvy, na którego widok od razu wiemy, że to ten, to ten, kiedy Livvy nic jeszcze nie podejrzewa. W filmie gra Chris Salvatore, nasz ulubiony dyżurny gej, który też w końcu znajdzie sobie chłopaka z bajki. Chris gra wprawdzie lekkiego zrzędę, ale to nic. Film jest taki słodziutki, że nawet imperator Palpatine znalazłby sobie kogoś ukochanego, gdyby jakoś wkręcił się do listy płac. Tylko Anderson zostaje bez pary, dobrze mu tak.
Subskrybuj:
Posty (Atom)