Nie wiem po co ten tytuł

              

niedziela, 13 maja 2018

Eurowizja 2018

Nie całkiem się zgadzam z tekstem z Newsweeka o Eurowizji. Zgodnie z wysokimi (hm...) standardami niewymieniony z nazwiska autor wie, czy występujący w Eurowizji traktują to wydarzenie poważnie, czy też robią sobie jaja. Podobno zjawisko tak zwanej chałtury jest typowe dla Polski, bo w innych krajach piosenkarze zawsze starają się grać na maksa, bo kto wie, czy na sali nie znajdzie się wpływowy manager. Poza tym nie zgadzam się, że Eurowizja to tylko sztampowy euro-happy-pop. Kiedyś widziałem Fatygę, która w kabaretowym numerze wykonała „Wlazł kotek” w pięciu różnych konwencjach muzycznych, w tym jako diwa operowa, która „jest tylko jedna” w wielu egzemplarzach, jak stwierdziła. Przy odpowiednio lekceważącym podejściu jest tylko jedna piosenka eurowizyjna, no nie? No nie, bo zwycięski Sobral z zeszłego roku był daleki od popu (wcześniej Jamala też). A w tym roku też była różnorodność: hardrockowi Węgrzy, funkowy Czech, Holendrzy z muzyką country, diwa operowa z Estonii, Włosi z protest-songiem, Niemiec z rodzajem hymnu na cześć matki (chyba), Słowenka à la Nicki Minaj, Duńczycy z szantą, Serbowie z etno-popem. Gdyby Gromee z Polski się dostał do finału, raczej by się nie wyróżniał w ten sposób. Jeśli ktoś się oburza, że się nie zakwalifikował, to wskutek ucha przydeptanego przez słonia, bo przecież śpiew wynajętego wokalisty Meijera był równie czysty, co deklaracje obecnie rządzących w Polsce o umiłowaniu demokracji. Złośliwi realizatorzy w krótkich powtórkach w czasie półfinałów wybrali oczywiście ten najgorszy moment wokalny, ale kto by nie skorzystał z okazji? Zwłaszcza jak się sami podkładają. Jak napisano w Newsweeku ciężko jest wysłać na Eurowizję kogoś znanego w Polsce, bo sam występ to niewielki zaszczyt, a szanse na wygraną - marne. Trudno zaprzeczyć, że Eurowizja ma cieniutki potencjał promocyjny, ale jednak pierwsze miejsce coś tam znaczy. Wygrała Netta wyglądająca jak naćpana Björk na diecie z McDonalda z piosenką działającą mi na nerwy. Już wolałbym, żeby zwyciężył Afro-Austriak Sampson, który był pierwszy w rankingu jury. Podobno Sobral powiedział coś niemiłego o utworze Netty, ale przełknął żabę, to znaczy ją pocałował i szybciutko zszedł ze sceny. Koncepcja, aby prowadzącymi były cztery panie, miała ten przyjemny aspekt, że pojawił się na scenie przedmiotowo traktowany półgoły mężczyzna, ale poza tym ubawiłem się trochę słabiej niż latach ubiegłych, kiedy na przykład Zelmerlöw i Mede zaśpiewali „Love, Love, Peace, Peace”. Podobnie jak autor Newsweeka nie wiem, jak sprawić, żeby na Eurowizję z Polski trafił ktoś z realnymi szansami na wygraną. Można by spróbować bardziej liczyć się z głosem publiki? Nawet gdyby to oznaczało wysłanie Martyniuka, byłbym skłonny zaryzykować.


Na obrazkach wybranych według właściwego dla Eurowizji klucza widzimy kolejno Sampsona z Austrii, Afro-Bułgara, Bushpepę z Albanii i Josefa z Czech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger