Wkrótce minie dwadzieścia pięć lat od premiery, to zabawna myśl. Nie było wtedy na świecie wielu dzisiejszych tatusiów i mamuś. Nie wiem, czy zamiarem Coppoli było zrobić całkiem niestraszny film o wampirach, ale mu się to udało i - jeśli o mnie chodzi - całkiem skutecznie, bo już potem żaden film wilkołaczo-wampiryczny nie wywołał gęsiej skórki. Naprawdę trudno się bać tego Draculi, który przypomina „wielką filmową niepojętą ciotę” (jak później określono Brando w Wyspie doktora Moreau), z groteskową peruką w kształcie zadka i dwumetrowym czerwonym trenem, który ciągnie za sobą po zamkowych posadzkach. Wyświetlany tytuł to Dracula Brama Stokera, chociaż cały film jest w kontrze do szacownego autora, który zbudował swoje dzieło z relacji świadków, listów, artykułów prasowych, pamiętników, czyli starał się nadać opowieści ton reportażu. Nic takiego nie ma w tym przekombinowanym artystycznie filmie, uciekającym od realizmu w stronę psychomitu (jak Le Guin nazywa swoje przypowieści) o zbawieniu, na które nigdy nie jest za późno. Ta sztuka akurat się udała - z niemałym udziałem naszego genialnego Kilara.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz