piątek, 21 lipca 2023
Pan Samochodzik i templariusze
Jako dziecię lubiłem książki o Panu Samochodziku, którego sekretem jest to, że tak naprawdę był Panem Amfibiakiem. Akcja filmu toczy się w PRL-owskim entourage'u z lekkim zacięciem minoderyjnym. (Postanowiłem użyć tego słowa, nawet jeśli trochę bez sensu.) Dzieci powinny być ostrzegane, że filmowe realia mają niewiele wspólnego z prawdziwym PRL-em. Już zresztą książki Nienackiego słabo kontaktowały z rzeczywistością, ale przecież nie o kontakt w nich chodziło. Może ciekawe byłoby wrócić do książki i sprawdzić, ile idiotyzmów dopisali scenarzyści filmu. Ale nie mam o to najmniejszych pretensji, bo idiotyzmy wydają się zrośnięte z twórczością filmową, przynajmniej tą, która nie ma ambicji być niczym więcej niż rozrywką. W świecie Pana Samochodzika poszukiwanie skarbów budzi wielkie społeczne emocje, urządza się konferencje prasowe, a szefowa Muzeum Narodowego pełni bez mała rolę podobną do dyrektora brytyjskiego MI6, ma na usługach agentów w rodzaju Tomasza, który pragnie odnaleźć przyszłe muzealne eksponaty - najpiękniejsza w oczach władz muzeum forma istnienia zabytkowych przedmiotów. Odnoszę wrażenie, że historyków sztuki kształci się na AWF-ie, bo najważniejsze ich kompetencje to wykop z półobrotu i inne elementy MMA. O skarbie templariuszy podejrzanie wiele wie pewna Jaćwingini (czyli Jaćwing w formie kobiety), która urządza casting na poszukiwaczy zaginionych dóbr. W sprawę wmieszają się harcerze w wieku wczesno nastoletnim, co lekko zgrzyta, skoro ów czarny charakter, przeciwnik Tomasza, jest prawdziwym bandziorem o morderczych skłonnościach. Jest więc trochę infantylnie, a trochę brutalnie - i ten idiotyzm, w przeciwieństwie do innych jest mocno niestrawny. Oczywiście obowiązuje schemat z Indiany Jonesa: wróg pierwszy dotrze do skarbu, ale ostatecznie wygra dobro. Dobra wiadomość: nie chodzi o Świętego Graala. Umiarkowanie zła: chodzi o coś lekko głupiego w sensie konceptu. Do roli głównej wybrano faceta o twarzy podobnej do nikogo - gdyby przeszedł obok mnie, spokojnie minąłbym nie rozpoznając gościa. Podczas jednej z walk Tomasz chce unieszkodliwić napastnika roztrzaskując mu na czaszce jeden z przedmiotów w pomieszczeniu urządzonym ze zbyt wielkim smakiem. Wazon według przedwojennego projektu - odpada. Misa z inkrustacjami - tym bardziej. W końcu znalazł się jakiś bubel artystyczny. Czy film jest tak słaby, że zasłużył na te okropne bęcki na filmwebie? Bilbo ująłby to jakoś tak: z połową widowni zgadzam się nawet bardziej niż połowie, a mniej niż połowa reszty oceniła film o połowę gorzej, niż ja bym to uczynił.
czwartek, 20 lipca 2023
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia czyli Indiana Jones and the Dial of Destiny
Gdybyż tłumacze wiedzieli, że każdy egzemplarz gazety „Fakt” jest artefaktem, to może tak ochoczo nie szafowaliby tym określeniem. Jest rzeczywiście problem ze spolszczeniem dial. Ja zaryzykowałbym „tarczę” lub „frytkę”. Frytka przeznaczenia? Podłożona przez motyla zemsty? Prrr. Nowy film o Indym powraca do wszystkich znanych schematów. Złole to naziole, które już, już kładą swoje brudne łapy (ma się rozumieć, moralnie brudne, bo pod każdym innym względem - czyste i wypielęgnowane) na cudownym antycznym przedmiocie, ale Indy jak zwykle jest pierwszy. Oczywiście potem naziole przechwytują przedmiot, ale kiedy go aktywują - zawsze wychodzi inaczej, niż się spodziewali. Tak naprawdę tylko dzięki Indiemu udaje im się przedmiot odnaleźć, bo jedynie on potrafi rozkminić zagadki sprzed wieków. Jak pamiętamy, w poprzednich częściach mieliśmy Arkę Przymierza, Święty Graal i kryształową czaszkę, za to nie pamiętam, o co biegało w części drugiej, prócz bijących serc wyjmowanych z otwartych klatek (widzom oszczędzono widoku łamanych żeber, bez czego do serduszka nie dotrzesz... - no i mamy suchar: jak dotrzeć do serca kobiety? - przez wyłamane żebra) i zupy z małpich oczu (na pewno małpich?). Googlu, pomóż. Święte kamienie bogini Kali? Jasiu, staraj się bardziej. Tu dodam, że w dwójce nie było nazioli, ale złole byli. W pierwszych sekwencjach mamy (jeszcze) młodego, a raczej cyfrowo odmłodzonego Indianę, kiedy w ręce wpada mu wskazówka, która może pomóc odnaleźć „tarczę Archimedesa”, urządzenie pozwalające na podróże w czasie. Niby tego nie wiadomo, ale pada taka sugestia, a żelazne filmowe prawo mówi, że za sugestiami kryje się prawda. Potem przenosimy się do czasów rewolucji 68 roku, Indy wygląda jak Harrison Ford dzisiaj i pędzi żywot niewesoły, bo syn poległ w Wietnamie, a żona Marion (ta rozrywkowa panna z jedynki, która wygrywała w pijackich zawodach) opuściła go. Czyżby dlatego, że na jaw wyszedł romans Indiego z dwójki? Trochę trudno sobie wyobrazić, że Indy w wersji dziaduniowej wywoła te same emocje jak ten przystojniak z lat osiemdziesiątych. Twórcy wpadli na pomysł, żeby Indiemu towarzyszyła Helena, córka współpracownika sprzed lat. Skoro tę postać zgodziła się zagrać Waller-Bridge, to musiała być ona nietuzinkowa. Trochę zadziorna, trochę krętaczka, ale da się ją polubić. Na podobną opinię nie zasłużył Mikkelsen w roli głównego czarnego charakteru - no niestety, jest schematyczny do bólu i bardziej głupkowaty niż groźny. Jeśli czyta to Spielberg lub Lucas, to przestrzegam: Waller-Bridge jest bardzo ok, ale nie myślcie, koledzy, że uda wam się zastąpić nią Indiego w kolejnych częściach. No chyba że przedmiotem pożądania będzie astrolabium Kopernika lub przęślik Rzepichy. Na zakończenie, spełniając życzenie patriotów polskich, zauważę po trzykroć: naziole byli Niemcami, naziole byli Niemcami, naziole byli Niemcami.
Niepokojąco przystojny komunista
Oto Jan Bierzin na zdjęciu zrobionym po aresztowaniu w 1937 roku, kiedy bycie wysokiej rangi komunistą w ZSRR było bardzo niebezpieczne dla zdrowia i życia. Zmarł rok później z przyczyn bardzo nienaturalnych. Jako szef Razwiedupru (piękny akronim) był przełożonym Richarda Sorgego, radzieckiego szpiega, o którym kiedyś zrobiono wzruszający komiks w „Relaxie”, magazynie komiksowym wydawanym w PRL-u. Nie na wszystkich zdjęciach wygląda równie korzystnie, ale to zrobione przez NKWD ukazuje go w sposób niezwykły - z marsowym wyrazem twarzy i spojrzeniem trochę hardym, a trochę niespokojnym. Nie wiem, czy komunistka Szymborska uznałaby go za przystojnego, skoro parę lat po otrząśnięciu się z ideologicznej maligny za najprzystojniejszego wśród poetów uznała mydłka Owidiusza.
środa, 5 lipca 2023
Arabowie w Galii (opera)
Jest to jedna z oper wystawiona w wersji koncertowej (czyli zero scenografii, sam śpiew i orkiestra) w ramach Royal Opera Festival. Twórca Pacini chyba trochę zapomniany, choć za życia twierdził, że skomponował sto oper. Pod względem muzycznym dostaliśmy dokładnie to, czego spodziewamy się po operach z pierwszej połowy XIX wieku. Jest pompa, dramat, uczucia wylewające się z krtani w pełnym ambiwalentnym spektrum: od miłości po nienawiść jednocześnie. Fabularnie jest to bardzo uzasadnione, bo Ezilda rozpoznaje w arabskim wodzu Agobarze swojego męża Clodomira, który rzekomo wiele lat wcześniej zmarł tuż przed objęciem galijskiego tronu. Kiedyś go kochała, ale najeźdźcy przecież nie może darzyć uczuciem. Opera jest tragiczna, więc będzie śmierć, ale - co nieoczekiwane - nie spotka ona niewiasty, lecz Clodomira-Agobara. Pod koniec Ezilda uświadamia sobie, że kocha, ale jest już za późno. Fabuła wygląda na opowieść z czasów Karola Młota, ale trzech groszy nie dam za jej zgodność z faktami historycznymi. Ponieważ nie ma gry aktorskiej ani kostiumów, nieco trudno jest pojąć, dlaczego nie od razu Ezilda rozpoznała męża. Czyżby wcześniej miał szyszak na głowie? Istotą festiwalu jest celebrowanie twórczości Rossiniego, ale tenże był słaby w chórach. Pacini za to chóry lubił, więc miałem radość - nawet wtedy, kiedy chór podwładnych Agobara podejmował decyzję o zamordowaniu swojego wodza - w pogodnej chóralnej kompozycji. Wyobraźcie sobie tekst do melodii refrenu Pszczółki Mai: ten wódz, którego chcemy zabić, to Agobar, ścięta mieczem będzie jego głowa, sztylet wbij mu tu i tam, radość wielką niosąc nam. W zakresie ruchu scenicznego spektakl ukradła jedna z chórzystek, która z nieznanych nam powodów pełzającymi ruchami robaczkowymi przedostała się ze sceny do klawesynisty. W sumie czemu nie, też bym podpełzł do takiego fajnego brodatego bruneta. Zdziwienie moje wywołała muzyka z puszki, którą puszczano od czasu do czasu. Dobrze chociaż, że śpiew był w całości na żywo, a Serena Farnocchia w roli Ezildy naprawdę nie szczędziła strun i momentami wychodziła poza rejestry uchwytne dla mojego ułomnego ucha.
wtorek, 4 lipca 2023
Kopernik (musical)
Nowy dyrektor Opery Krakowskiej ma wielkie ambicje promowania sztuki najwspółcześniejszej. Z jego inicjatywy powstała opera Wanda, a teraz musical Kopernik, którego krakowską prapremierę można było oglądać na dziedzińcu wawelskim (za stosowną opłatą). Kiedyś kwestie takie jak polskość Kopernika nie wzbudzały wielkich namiętności, ale po rozbiorach my, dumni Polacy, jesteśmy wyczuleni na próby przywłaszczania sobie Kopernika przez Niemców, na przykład. Protektorem Kopernika był jego wuj, biskup Watzenrode, wierny poddany Korony Polskiej, choć po nazwisku sądzilibyśmy, że to jakiś Krzyżak. Trudno rzec, czy historia Mikołaja nadaje się na musical. Kiedyś w końcu przeczytam tę biografię autorstwa Orlińskiego, ale po spektaklu muszę uważać, że był Mikołaj postacią dość nijaką, co najwyżej raz czy dwa postawił się wujowi, ale poza tym był zawsze szlachetny, oddany nauce i - Boże broń! - nie stawiał horoskopów (w co szczerze wątpię). Do wydania dzieła zdopingował starego już Kopernika Retyk, młody niemiecki uczony, któremu w jednej z pieśni kazano wstydzić się astrologii, jaką zdarzało mu się praktykować. Czy masturbacji też się wstydził? Na szczęście nie wszyscy są kryształowi niczym Kopernik, zwłaszcza jego brat Andrzej, który, nieszczęsny, zmarł na trąd, ale wcześniej użył sobie życia z białogłowami (i to z wieloma naraz, jak nam sugerują). Tymczasem Kopernik może i darzył uczuciem tę Annę Schiling, ale jako kanonik nie mógł tego uczucia skonsumować (to jest do sprawdzenia, bo przecież ówczesny kanonik nie był księdzem). Biedak Kopernik wypada blado przy takim Tycho Brahe, astronomie niewiele późniejszym, u którego w domu pijane łosie spadały ze schodów. Jak Cyceron o Kartaginie, tak ja przy okazji Kopernika zawsze postuluję, żeby nie ogłupiać dzieci rymowanką, że „ruszył Słońce, wstrzymał Ziemię”. To nadzwyczaj marnie oddaje istotę odkrycia Kopernika, czyli zmiany układu odniesienia, w którym opisujemy ruch planet w naszym Układzie Słonecznym. Oczywiście dzieci tego nie zrozumieją, ale jeśli już przytaczacie tę rymowankę, to dodajcie, proszę, że prawda jest nieco bardziej złożona, a jeśli się będą pilnie uczyć, to kiedyś ją zrozumieją. Musical jest ładną laurką, ale jednak laurką. Upewniłem się w jednej kwestii: aby w przyszłości sobie darować spektakle na dziedzińcu Wawelu. Zgoda, miejsce jest niezwykłe, ale też niezwykle słabo nadające się do przedsięwzięć scenicznych. Siedziałem w czwartym rzędzie, a i tak nie widziałem aktorów w całości, a sporą część sceny zasłaniała mi głowa gościa przede mną. Na razie tak mi się ostatnio kojarzy określenie „głowa wawelska”. Komfortu jako widz nie doznałem, ale może jako słuchacz - owszem? Wielkim znawcą nie jestem, ale wypadło lepiej niż się spodziewałem. Piosenki musicalowe są dość specyficzne, ni to pop, ni to coś ambitniejszego, jakby uboga siostra opery. W tym sensie Kopernik trzyma dobry poziom i chyba ma potencjał na parę przebojów.
Signor Bruschino (opera)
Spektakl zrealizowano w ramach Royal Opera Festival, organizator - Passionart. Przytaczam, bo podobno w naszym Tymkraju działa ustawa o ochronie tutejszego języka, a poza tym jest jakaś konstytucja, która nie przewiduje królewskiej egidy, pod którą - sądząc po nazwie - odbywa się impreza. Przedstawienie pokazano w Filharmonii Krakowskiej jako wersję półsceniczną. Byłem dość ciekaw tej formuły. Okazało się, że była scenografia, choć nie na bogato. Operę napisał Rossini, który tworzył do czterdziestki, skomponował blisko czterdzieści oper, a potem dał sobie spokój, choć coś tam jeszcze sporadycznie tworzył. Z tego co wiem, metoda twórcza Rossiniego nie wykluczała autoplagiatów, podobno w Cyruliku znalazły sie motywy z wcześniejszego Sigismondo (opery o polskim królu, która w sensie wierności postaciom autentycznym była bliska królowi Ubu). Pan Bruschino to opera komiczna, a perypetie są miłosne. Zakładam, że ustawa pozwala na spojlery w odniesieniu do dzieła sprzed dwustu lat, więc wspomnę, że tytułowy pan Bruschino został wplątany w intrygę, w ramach której niejaki Florville, zakochany z wzajemnością w Sofii, podaje się za syna Bruschina, a ów oczywiście nie przyznaje się do „syna”, więc wychodzi na okrutnego ojca. Ale kiedy okaże się, że jest mu to na rękę, przyzna się do ojcostwa. Zdolności aktorskie w operze nie są najważniejsze, ale akurat dobrze, że obsada się nimi wykazała, bo dzięki nim zadziałał efekt komiczny. Jeszcze rzadszy od dobrego aktorstwa w operze jest udział dyrygenta w zabawnych ustawkach, kiedy na przykład przegania Filiberta, który wściubia nos w partyturę, albo kiedy zwraca mu uwagę, żeby nie wczuwał się zanadto w rolę, przerywając jego arię z innej opery. Pana Bruschino zagrał młody baryton Emmanuel Franco, który wcielił się w postać starszą jakieś czterdzieści lat, więc w trakcie spektaklu chodził o lasce i utykał. Wyszło tak wiarygodnie, że nawet w trakcie spektaklu myślałem sobie, że to nie fair tak męczyć starszych ludzi i angażować ich do występów ponad ich siły.
Subskrybuj:
Posty (Atom)