Nie wiem po co ten tytuł

              

poniedziałek, 16 czerwca 2025

Akatyst

O Akatyście (z wielkiej litery, bo chodzi o jeden konkretny) wspomniał w swojej książce Dalrymple. Ów Akatyst z wielkiej litery to bizantyjska modlitwa ku czci Matki Bożej. Jej zmówienie to zapewne więcej niż dwadzieścia minut, a odśpiewanie - około godziny. Jest Akatyst niewątpliwym zabytkiem językowym nie pozbawionym swoistego uroku. Dalrymple przytoczył cytat:
Retorzy, słów wielu miłośnicy, milkną przed Tobą jak ryby bezgłośne - widzimy to, Bogurodzico. Nie mogą bowiem powiedzieć, jak pozostając dziewicą możesz rodzić.
Cóż, buńczuczne to stwierdzenie. Podejrzewałbym, że jednak mieliby coś do powiedzenia, no chyba że NAPRAWDĘ stanęliby przed obliczem Maryi. Przyznam, że i mnie by wtedy zatkało.

Kolejny cytat:
Moc swą zjawiając Stwórca nowe ukazał stworzenie nam, którzy przezeń jesteśmy. Z łona, co nie zaznało nasienia, wyszedł i ustrzegł to łono nienaruszone, abyśmy cud ten uznając chwalili je i wołali [...]
W SZA powiedzieliby too much information, zwłaszcza gdybyśmy chcieli tłumaczyć to dzieciom. Ale kto wie, nadchodzą nowe, ekscytujące czasy, w których tego rodzaju odniesienia będą częścią podstawy programowej przedmiotu szkolnego „przygotowanie do życia w czystości”. W takim razie za świętym Augustynem zawołam: „daj mi czystość i powściągliwość, lecz nie teraz jeszcze“. Chyba wiedział, co mówił, skoro gdzie indziej rzekł „Nic tak nieodparcie nie degraduje duszy mężczyzny jak pieszczoty niewiasty“. Miejmy nadzieję, że pieszczoty mężczyzny nie są obarczone podobnym ryzykiem.

sobota, 14 czerwca 2025

L'inganno felice czyli Szczęśliwe oszustwo (Royal Opera Festival)

Przedstawienia w ramach Royal Opera Festival obrosły swoistym rytuałem. Przed spektaklem celebrantka Coufał wychodzi na scenę i mówi „Rossini płakał trzy razy w życiu: pierwszy raz, kiedy przeczytał recenzje po wystawieniu Cyrulika sewilskiego, drugi, kiedy usłyszał arię skomponowaną przez Je-ne-sais-qui, a trzeci, kiedy w czasie rejsu po jeziorze Como przypadkiem do wody wpadł bażant nadziewany truflami” (nb. internet twierdzi co innego). Uszyma duszy słyszę publiczność, która powtarza unisono za Coufał „bażant nadziewany truflami”. A potem włącza się chóralnie do słów „Pan Marszałek nie mógł dzisiaj być z nami, dlatego odczytam list Pana Marszałka...” Ktoś powie, że się nabijam, ale przysięgam na truskawki mojego ojca, że nie. Bez tego ceremoniału spektakle w ramach ROF byłyby nieważne, jak komunia udzielana przez kobietę. Przejdźmy do omówienia spektaklu, jednoaktowej opery Rossiniego. Zawczasu zajrzałem do omówienia fabuły, bo nie wiedziałem, czy będą dobre napisy (akurat były bardzo dobre). Czytam i odnoszę wrażenie, że dzieje się dużo, zdecydowanie za dużo na jednoaktówkę. W czasie przedstawienia okazało się, że wszystko było klarowne, bo choć libretto do najmądrzejszych nie należy, to przynajmniej w zakresie prezentacji kolejnych zakrętów fabuły spisuje się świetnie. A że tam jakaś księżna, niesłusznie oskarżona o zdradę małżeńską, po dziesięciu latach odzyskuje miłość męża, to już szczegóły. Niewiasta wiele zawdzięcza niejakiemu Tarabottowi, który otoczył ją opieką i, jakże szlachetnie, nie domagał się odpłaty. Nasze podejrzenia w tej kwestii spotęgowały się, kiedy Tarabotto zapytany o kobiety w jego życiu odrzekł „na co mi kobiety?”. Jeśli chodzi o wykonawstwo, to wyróżniał się Francesco Bossi w roli Tarabotta właśnie, a pozostali faceci byli okej, atoli przyćmieni przez Bossiego. Również Xiangjie Liu jako księżna dała radę. Scenografia była minimalistyczna, ale to nic, zawsze to lepsze od wersji estradowej.

Odruch serca (The Normal Heart)

Ten film jest tak stary, że gdyby się urodził dziecięciem, dziś już byłby po pierwszej komunii. Temat jest niewesoły, bo dotyczy gejów w SZA na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy imprezy najczęściej uczęszczane przez gejów zmieniły się z zabaw seksualnych na stypy. Główna postać to Ned grany przez Ruffalo (wtedy seksownego tatuśka), nowojorski gej-aktywista, który swoimi publicznymi wypowiedziami przysparza wiele problemów świeżo powołanemu do życia stowarzyszeniu na rzecz zdrowia gejów. Nie dziwmy się, to był początek epoki Reagana, tolerancja wobec gejów była raczej zwyczajną obojętnością. Chcą się pieprzyć - niech się pieprzą, umierają - to niech umierają. Ned ma wiele pretensji do władz, ale w zasadzie nie wiemy o co. Na samym początku nikt przecież nie wiedział, co to za choroba i jak jest przenoszona. Nie tylko Neda ponoszą emocje. W pamięć zapadły mi przynajmniej dwa inne wybuchy pretensji i żalów, fabularnie jakby uzasadnione, choć ich treść zdała mi się tak absurdalna, że owe emocjonalnie pobudzone podmioty mogłyby równie dobrze krzyczeć tylko „nienawidzę cię!”, a miałoby to tyle samo sensu. Jak na taki temat film ma niezłą obsadę, w której zobaczymy Julię Roberts w roli lekarki umierających gejów (ta też ma swój emocjonalny wybryk). Oczywiście trochę się wzruszyliśmy, a na koniec w napisach podsumowujących wspomnieli o Reaganie, który publicznie zauważył problem i przyznał państwowe środki na badania. Miękka faja, rzekłby Mencen.

Maharadża (Maharaj)

Widzę poważne różnice między boliłódzką komedią a boliłódzkim dramatem historycznym. W tym drugim również tańczą i śpiewają, ale jakby mniej. Poza tym w Boliłódzie lubią pyskate bohaterki bez względu na rodzaj filmu. Jeśli wierzyć twórcom, Bombaj w wieku XIX był wprawdzie kontrolowany przez Brytyjczyków, ale w rzymski sposób, czyli od pewnego szczebla w dół sprawy pozostawiano lokalsom. Tytułowy maharadża nie był nim z urodzenia, ale z wyboru, bowiem był religijnym przywódcą wisznuitów. Wszystko byłoby pięknie, ale gość poważnie nadużywał swojej władzy nieco w stylu Trumpa z modus operandi „grab ’em by the pussy”. A ponieważ wykorzystał nie tę pannę, którą powinien, jej ideowy narzeczony zaczął walczyć o jawność i sprawiedliwy osąd. Dojdzie nawet do rozprawy w brytyjskim sądzie, gdzie maharadża również zaznacza swoją uprzywilejowaną pozycję. Mamy tu wszystko, co lubimy łamane przez czego nie znosimy w filmach boliłódzkich: infantylne dialogi, musicalowe wstawki, odważne sceny seksu polegające na muskaniu policzka wargami. I tak oto zachęcam was do obejrzenia łamane przez odpuszczenia sobie tego filmu.

Don Carlos (Opera Wrocławska)

Podobno gdyby wystawić wersję pięcioaktową, byłoby klarowniej. Wiedzielibyśmy, czemu infant hiszpański Carlos pała cielesną żądzą do matki. Za fałszywą legendę Don Carlosa odpowiada Schiller, ale część pretensji idzie na konto Verdiego, skoro podpisał się swoim talentem pod tym tekstem libretta. Jak na Wrocław spektakl jest nietypowy, żadnych śmieci, łóżek szpitalnych i łysych kobiet, choć suknia głównej intrygantki nosi znamię krawieckiej szajby. Muzycznie bez zarzutu, pomysł z chórem na sali - znakomity. Mój ulubiony motyw z fabuły: król pyta inkwizytora, czy może poświęcić syna dla dobra kraju. Inkwizytor odpowiada: panie, skoro Bóg poświęcił swojego Syna, to... - wiemy dobrze co. Ten inkwizytor miał w intencji twórców być złem wcielonym, bo pod koniec dopuszcza się morderstwa na oczach króla, czego - jeśli dobrze rozumiem - nie było w oryginale opery. No i czy nie mają racji chrześcijanie, kiedy krzyczą, że są szykanowani?

Szczęśliwe zakończenia (13 sentimentos)

Wspominam ten film po jakichś dwóch tygodniach i jest problem. Główna postać to filmowiec, który próbuje napisać scenariusz do swojego filmu, ale ma pod górkę. Jest dość młody, ale dorobił się już eks-chłopaka, choć są szanse na nowego. Skoro nie wychodzi z filmem, dorabia sobie jako kamerzysta w produkcjach do OnlyFans, a również przy reklamach. Poza tym mamy dość dziwne nieciągłości fabularne, co - jak nam się wydaje - ma oddawać mistyczną interferencję sytuacji z tworzonego scenariusza z prawdziwym życiem bohatera. Czy tu widzę problem? Nie, nie takie dziwactwa już widziałem. Problem w tym, że po tak krótkim czasie niewiele więcej zostało mi w głowie, poza ogólnym wrażeniem, że film był sympatyczny, a ciała zgrabne. Za miesiąc mógłbym obejrzeć ten film jak nowy. Czyż to nie piękny przykład wcielania w życie idei recyklingu?

Fontanna młodości (Fountain of Youth)

Gdzieś przeczytałem, że ktoś nigdy się jeszcze tak nie wynudził oglądając ten film. A ja sądzę, że był fascynujący, i podejmę się trudu uzasadnienia tej opinii. Najpierw słówko o fabule. Śmiertelnie chory miliarder zatrudnia Johna Krasinskiego, postać z archeologicznego półświatka (eufemizm obejmujący dawnych rabusiów starożytności), aby odnalazł legendarną fontannę młodości, dzięki której wróci do zdrowia. John namawia do współpracy Natalie Portman (bo mi się nie chce udawać, że obchodzi mnie imię granej przez nią postaci), która jest ekspertką od starożytnych tekstów, ale jest również irytującą matką, matkującą i matkowaniem poważnie przejętą. Jej syn odegra ważną rolę w poszukiwaniach, które oparte są na dziwnie mętnych wskazówkach typu, że jakaś melodyjka wskazuje na Wiedeń, więc tam jedziemy i szukamy dalej. Tak być nie musi, bo może pamiętacie, dlaczego w pierwszym filmie o Indianie Jonesie naziści szukali arki w złej miejscówce? No właśnie, jakże to było klarowne. Później ów efekt nieco przyćmiła podróż Indiany na oklep łodzią podwodną. W Fontannie cały czas jedziemy na oklep czyli bareback, jak by to ujęli krajanie Krasinskiego. Film jest fascynujący, bo wielokrotnie zaparł nam dech bezczelnością, z jaką zrzynał fabularne zwroty z filmów o Indianie. W tamtych filmach mieli fantazję, by przenieść akcję do miejsc mniej znanych (jak Petra), a tu klisza na kliszy. Ale za to jest Krasinski, ciacho przecież, i parę niezłych linijek dialogu.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger