Gżdacz
Quit immedietaly!
środa, 1 października 2025
piątek, 26 września 2025
Wielka, odważna, piękna podróż (A Big Bold Beautiful Journey)
Tytuł odpala mi alarmowe kontrolki, ale o tym za chwilę. Oto historia dwóch samotnych dusz, Davida i Sarah, którzy spotykają się na weselu swoich znajomych. Nie są już młodzi, ale jeszcze nie starzy, a życie potoczyło im się tak, że nie mają nikogo bliskiego u swojego boku. Od razu zgadujemy, że los nie złączył ich przypadkiem, zwłaszcza że losowi dopomaga nieco dziwna firma wynajmująca samochody. Stoi za tym magia, która sprawi, że z wesela będa wracać jednym samochodem, mimo że mieli już rozjechać się każde w swoją stronę. Wyruszają więc w tę dziwną podróż, niczemu się po drodze nie dziwiąc. Gdybym mnie zdarzyło się natrafić na drzwi pośrodku lasu, po przekroczeniu których powróciłbym do swoich szkolnych lat, doznałbym poważnego szoku ocierającego się o katatonię. Jasne, że chodzi o metaforę, która ma zilustrować proces głębszego poznawania siebie nawzajem, a na bazie tego pomału i ostrożnie rodzi się między nimi uczucie. To akurat jest całkiem wiarygodne, bo w wieku zbliżonym do czterdziestki zanika skłonność do miłosnych afektów. Doceniam to szczególnie u Sarah, dalekiej od typowych, afektowanych, zakochanych postaci kobiecych z wielu innych filmów. Farrell w roli Davida też wypadł nieźle, choć do tej pory nie kojarzyłem go z takimi rolami. W pewnej scenie, bez szczególnej fabularnej potrzeby pokazał nawet zgrabną klatę, dobrze się trzyma jak na prawie pięćdziesięciolatka. Wracamy do kontrolek: po tym filmie przepalił mi się pindencjometr. Nie chcę przez to powiedzieć, że był zły, przeciwnie, jest lepszy od wielu romansideł, jakie widziałem, ale ten film to jest zdecydowanie jedno z romansideł i nic tu nie pomoże, że jest grą wyobraźni.
Porquoi pas!
W miejscu tytułu polskiego w Filmwebie wpisali „Why Not!”. To staroć, który znalazłem na Arte, a przyciągnął mnie obrazek, na którym widać dwie osoby różnych płci okazujące czułość trzeciej z wyraźnie męskimi rysami twarzy. W roku 1977 nie był to zapewne wielki szok po czasach hipisów - określenie pasujące do dwóch członów trójkąta, ludzi dość wyluzowanych. Trzeci, nazwijmy go Fernand, jest nieco spięty, bo chciałby, żeby w ich wspólnym domu był jakiś elementarny porządek. Dobrze byłoby, gdybyś idąc z kuchni do łazienki nie potykał się o garnki, gitarę i stosy ubrań. Będą na tym tle napięcia, ale z tym się jakoś uporają. Każde z trojga ma jakąś przeszłość, porzucona żona z dziećmi, opuszczony mąż, który wciąż nie pogodził się z odejściem żony. W jednej ze scen zrozumiemy to dobrze: żona żyjąca teraz w trójkącie wywodzi się z innej mentalnej galaktyki niż jej drobnomieszczański mąż z przejęciem wysłuchujący opowieści swoich znajomych o ich życiowych planach obejmujących troskę o dobrą szkołę dla dziecka, którego się spodziewają. Nasza trójka spotyka się z różnymi reakcjami osób z zewnątrz, z których najostrzejsza to wyzywanie od pedałów, ale to raczej wyjątek, bo dominuje ostrożna tolerancja. Inspektor policji mający pytania do Fernanda z początku wygląda groźnie, ale z biegiem dni zmienia się w miłego znajomego. Gwoździem fabuły jest nieoczekiwane odejście Fernanda, co zniweczyło harmonię pożycia pozostałej pary - widać, że ten zrzęda był im potrzebny. Ostatecznie pytanie naczelne sprowadzi się do tego, czy z ménage à trois da się uczynić ménage à quatre. Jeśli chodzi o drażliwy temat czułości między mężczyznami, to nie jest on pokazywany w dosłowny sposób, ot raz zobaczymy jak leżą sobie w łóżku i jeden z nich kładzie głowę na torsie drugiego. W sumie sielanka, ale w głowie kołacze mi myśl, że nieco zbyt łatwo im idzie, bo w pożyciu trzech lub więcej osób jest dużo więcej okazji do konfliktów niż w przypadku pary. A może obecność trzeciej osoby tonuje nieprzyjemne zachowania? Aż chciałoby się mieć dodatkowe życie, aby to sprawdzić na sobie samym.
czwartek, 25 września 2025
Matador
Jest taki darmowy kanał ze skromną zawartością, nazywa się Arte, na nim znalazłem tę pozycję, którą obejrzałem kiedyś we wrocławskiej Hali Ludowej, tak dawno temu, że gdybym wówczas spłodził potomka, to dzisiaj mógłbym być dziadkiem. Nie jestem znawcą tematu, więc nie wiem na pewno, ale to właśnie chyba od tego filmu zaczęła się wielka międzynarodowa kariera Almodóvara. (Czemu nie od Rżnij mnie, rżnij mnie, rżnij mnie Tim!, który powstał osiem lat wcześniej?) W tym dziele zobaczymy młodego Banderasa, który gra Ángela, chłopaka przyuczającego się do występów na corridzie (śp.). Jego mistrzem jest Diego, były matador, który po poważnym wypadku na arenie musiał zrezygnować z występów. W tej roli zobaczymy doppelgängera Jeremiego Ironsa. Początek jest mocny, jak na tamte czasy, bo widzimy Diega masturbującego się do krwawych scen oglądanych na wideo. Potem mamy typowe dla Almodóvara fabularne zagrania. Ángel próbuje zgwałcić pewną pannę, trafia za kratki, a jego sprawę bierze adwokatka Maria, która ma obsesję na punkcie Diega, a sama jest dość mocno zaburzona. W dodatku zbliża się zaćmienie słońca, a wiadomo, że wtedy dochodzi do zdarzeń tragicznych. W filmie jest wiele innych dobrze zarysowanych postaci, w tym dwie hiszpańskie matki, jedna dewotka, a druga nadopiekuńcza. W epizodzie zobaczymy samego reżysera, który zagrał twórcę kreacji modowych. Film nie zestarzał się bardzo, ale widać, że w późniejszych produkcjach Almodóbara poziom profesjonalizmu był jednak większy. Dobrze od czasu do czasu obejrzeć taką szurniętą opowieść, a potem wrócić do naszej zwykłej szarej rzeczywistości z ruskimi dronami polatującymi nad krajem, wojną w kraju sąsiednim i ludobójstwem dokonywanym w bezpiecznej od nas odległości.
Złodziej z przypadku (Caught Stealing)
Kiedyś reżyser Aronofski zrył mi psychę filmem Requiem dla snu, więc chętnie oglądam jego rzeczy. Tym razem dostaliśmy coś w rodzaju kryminału, ale nie w tym sensie, że szukają mordercy. Główna postać to Hank grany przez Austina Butlera, którego mogliśmy podziwiać jako młodego Harkonenna w Diunie (część druga). Miał zaopiekować się kotkiem sąsiada, który musiał nagle wyjechać, a tu znienacka okazało się, że jakieś bandziory mają na pieńku z owym sąsiadem i bardzo chcą znaleźć pewien klucz w jego mieszkaniu. Nieszczęsny Hank nawinął się im pod buty i pierwsze spotkanie z nimi skończyło się tym, że Hank stracił jedną nerkę. Na jego miejscu byłbym bardzo przejęty, ale Hank jakoś łatwo mentalnie uporał się z tą życiową komplikacją. Na szczęście sprawą zajmie się kompetentna nowojorska policjantka... To był, proszę państwa, tak zwany przekąs. Będą ucieczki, pościgi, trupy, o czym trudno pisać bez spojlerowania. Klucz otwiera kłódkę do skrytki z cenną zawartością, co mnie nieco zdziwiło, bo w innych filmach kłódki rozwalają jednym kopem z buta. Dorobiłem sobie uzasadnienie na korzyść twórców, ale nie da się ukryć, że jest niedoróbka w scenariuszu. Innym razem Hank podejrzanie łatwo znokautował jednego z bandziorów, ale powiedzmy, że tym razem był już przygotowany na to, czego można się spodziewać. W ogólnym zarysie wiemy, że Hank jakoś wybrnie z opałów, w których się znalazł, a pod koniec nie przeszkadza nam, że jego ryzykowne zagrania doprowadzą do szczęśliwego końca, choć nie jest to do końca trafne podsumowanie. Jak na Aronofskiego film jest dość lekką rozrywką, ale to nie zarzut, bo najważniejsze, że kotek przeżył.
Związany (The Binding)
Z pewną rezerwą przyjmuję deklaracje moralnego oburzenia w izraelskim filmie, co mamy na wstępie (w sensie, że milcząc zgadzamy się na zło). Na szczęście oburzenie nie dotyczy nagości w scenach seksu, więc już na samym początku główny bohater Benio (w oryginale Binyamin) pokaże nam członka w wzwodzie w czasie seksu z innym facetem. Seksu trochę nietypowego, bo Benio lubi klimaty BDSM, podduszanie, szczypanie itp. Wprawdzie samego Benia nie uważamy za przystojniaka, to trzeba przyznać, że ma dobry gust co do facetów. Nasz bohater pracuje w knajpce, a kiedy doszło do incydentu, w którym Benio stałby się ofiarą gwałtu, zostaje uratowany przez Avinoama, starszego faceta, który okaże się mocno religijnym żydem (z rodzaju tych co w szabas zapałki nie zapalą). Film jest anonsowany jako horror, chyba nietrafnie, bo horrory to takie filmy o wampirach i strzygach, a ten jest co najwyżej thrillerem. Rzeczywiście między dwoma wymienionymi dojdzie do napięć, a każdy, kto obejrzy, zrozumie, jak wielkim niedopowiedzeniem się tu posłużyłem. Jeśli chodzi o mocny seks, to występuje praktycznie tylko na początku. Podobno film zainspirowały wydarzenia autentyczne. Jako mroczna opowieść film dobrze się spisał, choć niewiele odkrywczego w nim zauważyłem. Na stronach Outfilmu nietypowo dodali usprawiedliwienie tego, że pokazują film z kraju, który należałoby bojkotować. Zamieszczam poniżej zrzut ekranu, bo za jakiś czas film spadnie z afisza, a szkoda byłoby nie zachować. Dla jasności: zgadzam się z redakcją Outfilmu.
Star Trek: Sekcja 31 (Star Trek: Section 31)
Nie do końca zrozumiałem, czemu cesarzowa z innego wszechświata woli być szynkarką w jakimś kosmicznym barze w naszym prowincjonalnym świecie. Jest to mocno zblazowana pani grana przez Yeoh, którą wprawdzie lubimy, ale nie bezwarunkowo - musi się kobieta postarać, żeby zostać docenioną.
Na samym początku obejrzymy coś w rodzaju castingu do tronu cesarskiego, a wygra typ bardziej okrutny i wyrachowany. Wolałbym nie być poddanym władcy wybieranego w taki sposób. Cesarzowa zgadza się przyłączyć do grupy obrońców galaktyki i tam się potem dużo dzieje, ale przyznam, że - jak zwykle - najbardziej walczyłem z sennością w czasie walk wręcz, bo choć w grze są jakieś cudowne bronie, to ten rodzaj konfrontacji fizycznej jest najbardziej popularny. Mały spojler: śliczny z buzi Zeph polegnie dość szybko, zapewne dlatego, że jego robocia powłoka dawałaby mu przewagę w pojedynkach typu MMA. Jak już przebrniecie przez te dłużące się walki, to w nagrodę zobaczycie cesarzową, która z osoby podstępnej i wyrachowanej zmienia się w empatyczną pindunię - i to bez jakiegokolwiek wyraźnego powodu. Dziękujemy ci scenarzysto Craigusiu za tę próbę wlania w nasze dusze pociechy odnośnie ludzkiej natury. [X]
Subskrybuj:
Posty (Atom)