niedziela, 3 sierpnia 2014
Przychodzi facet do lekarza czyli Supercondriaque
Klasyczna ekranizacja Molierowskiego Chorego z urojenia. Klasyczna w sensie holliłódzkim, czyli bierzemy znaną z literatury fabułę, wyrzucamy wszystkie wątki, za to wstawiamy nowe (albo i nie, bez wątków też się da), ale zachowujemy imiona bohaterów. Francuzi poszli nawet dalej, bo w Facecie nie ma imion z Moliera, żadnego Argana, ani Anieli, ani Pana Biegunki. A kogo za to mamy? Hipochondryka Romaina, który stara się ze wszystkich sił unikać zarazków, roztoczy i innych wirusów. W związku z tym unika kontaktu cielesnego z innymi ludźmi, co ma zasadniczy wpływ na jego pożycie płciowe i uczuciowe w tym sensie, że jego to nie dotyczy pomimo czterdziestki na karku. Lekarz Romaina marzy o zeswataniu go z jakąś niewiastą, bo dzięki temu uwolniłby się od zmory swojego życia. Dzieci w przedszkolu domyśliłyby się, że do tego dojdzie, ale mogłyby nie wpaść na to, że intryga będzie dość polityczna, a związana z krajem pochodzenia lekarza, Czerkistanu (chyba sąsiaduje z Zubrovką), chwilowo pod butem dyktatora. Wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności Romain doświadczy największej dla siebie tortury, będzie zamknięty w zarobaczywionej celi z zardzewiałym kranem. To go odmieni zasadniczo, ale nie naszego zdania o komediach francuskich obsadzonych postaciami, które swobodnie można zestawiać z Myszką Mickey lub Kaczorem Donaldem, jeśli idzie o ich wiarygodność. Całkiem jak z de Funès, który szalenie mnie bawił, kiedy miałem piętnaście lat. Było, minęło.
Subskrybuj:
Posty (Atom)