Nie wiem po co ten tytuł

              

piątek, 28 marca 2025

Dla ciebie (Nata per te)

Oto historia wzięta z życia: włoski gej Luca zapragnął zaadoptować dziewczynkę Albę z syndromem Downa porzuconą w szpitalu przez jej rodzicielkę. Historia została przełożona na film, w którym Luka jest aniołem chodzącym po ziemi. Jedyne, co można by my zarzucić, to uleganie emocjom, kiedy ścierał się z bezduszną machiną biurokracji, która odmawiała mu prawa do adopcji. Kolejny raz obserwujemy ten absurd najwyższych wymagań wobec kandydatów na rodziców adopcyjnych, których - na moje oko - nie spełnia połowa zwykłych rodzin (jeśli nie więcej). Zagadką jest ekonomiczna wolność Luki, który może sobie pozwolić na miesięczną przerwę w pracy w swoim domu na wyspie, który nabył jak? Z oszczędności odłożonych z pensji opiekuna osób niepełnosprawnych? Nie wygląda na spadkobiercę fortuny rodzinnej, może wygrał w totka? Gdyby mierzyć film kryterium ekonomicznego realizmu, to nie wypadłby najwyżej. Ale pamiętajmy, że to film o aniele, który niejedno wycierpiał, by osiągnąć cel. Na szczęście dla widzów nie wpadł na pomysł, by żyć w celibacie, więc był aniołem aktywnym seksualnie (nawet jeśli był pasywny).

Do Anny Blume - Kurt Schwitters

O kochanko mych dwudziestu siedmiu zmysłów,
kocham ci! – Ty twego cię ci, ja ci, ty mi.
– My?
To (zresztą) nie należy do rzeczy.
Kim jesteś, niepoliczona białogłowo? Jesteś
– – jesteś? – Ludzie mówią, jakoby byłaś, niech
mówią, oni nie wiedzą, co w trawie piszczy.
Nosisz kapelusz na nogach, a spacerujesz
na ręce, na rękach spacerujesz.
Halo, twoje czerwone suknie, rozpiłowane na białe fałdy.
Na czerwono kocham Annę Blume, na czerwono kocham ci! – Ty
twego cię ci, ja ci, ty mi. – My?
To (zresztą) należałoby włożyć w zimny żar.
Czerwona Blume, czerwona Anno Blume, co mówią ludzie?
Pytanie konkursowe:
 1) Anna Blume ma kota.
 2) Anna Blume jest czerwona.
 3) Jakiego koloru jest kot?
Błękitny jest kolor twoich żółtych włosów.
Czerwone jest miauczenie twojego zielonego kota.
Ty prosta dziewczyno w codziennej sukience, ty słodkie
Zielone zwierzę, kocham ci! – Ty twego cię ci, ja
ci, ty mi. – My?
To (zresztą) należałoby włożyć między rozżarzone węgle.
Anna Blume! Anna, a-n-n-a, skraplam twoje
imię. Twoje imię kapie jak miękki łój wołowy.
Czy wiesz, Anno, czy wiesz już o tym?
Można cię czytać także od tyłu, i ty, ty
najwspanialsza ze wszystkich, jesteś z tyłu taka sama
jak z przodu: „a-n-n-a”.
Łój wołowy kapie głaszcze mnie po plecach.
Anna Blume, ty kropliste zwierzę, kocham ci!

The Electric State

Wszyscy marudzą, to ja się posłusznie przyłączę. Gdyby to był przypadkowy film z przeciętnym budżetem, po obejrzeniu powiedziałbym, że miałem niezłą rozrywkę - mądre to nie jest, ale da się obejrzeć. Problem oczywiście jest z tym pompowaniem oczekiwań, coś jak ta pompka pana Kleksa, którą można było powiększać artykuły spożywcze (a one podobno po zjedzeniu wracały do zwykłych rozmiarów, więc Adaś musiał być wiecznie głodny). Napompowali, ale i tak wyszedł flak. Co nie zagrało? Zacznijmy od pomysłu głównego: jest to historia alternatywna, w której ludzie wytworzyli roboty już w latach sześćdziesiątych, a technologia była tak rozwinięta, że już niedługo potem roboty zaczęły się domagać praw dla siebie, wskutek tego doszło do wojny, po której roboty zamknięto w rezerwacie. Takie fabularne założenia już na wstępie irytują widzów dysponujących jedną lub dwiema szarymi komórkami. Następnie jest klisza na kliszy, źli okażą się dobrzy i vice versa. Tucci w roli złola wypadł okropnie, gra tutaj szefa firmy Senter, która opracowała technologię rozszczepiania osobowości: część ciebie może iść do pracy, a druga bujać w VR - kolejny niewiarygodny pomysł. Inny: cały system Sentera opiera się na mózgu jednego genialnego chłopca podłączonego do systemu. Film opowiada o perypetiach pewnej licealistki granej przez aktorkę w wieku kwalifikującym ją raczej do liceum zaocznego, po odchowaniu trójki dzieci. Jest jak zwykle przystojny i dowcipny Pratt, poza tym panna licealistka będzie postawiona w sytuacji dylematu moralnego typu problem wagonika: czy pozwolić na rozciapcianie mamusi, czy pięciu innych przypadkowych osób? Jakby podsumował to pewien nauczyciel, film jest za bardzo ąfą, żebyśmy byli pod wrażeniem jego budżetu.

poniedziałek, 24 marca 2025

Aida w Operze Krakowskiej

Dzieło zamówił u Verdiego wicekról Egiptu na otwarcie Kanału Sueskiego, ale premiera odbyła się dwa lata po. To jest jedna z tych oper, które można wystawić z rozmachem, dużo chórów, wartka akcja, egzotyczne miejscówki. To po prostu warto zobaczyć, bo trudno spartaczyć Aidę. Spektakl krakowski z pewnością nie jest spartaczony, choć widziałem w jutubach większy splendor w scenie marsza tryumfalnego - jednak opera na żywo robi znacznie większe wrażenie. Parę rzeczy mi się podobało, a jedna mniej. Świetna była scenografia, surowa, ale pomysłowa i majestatyczna. To zresztą już norma od paru lat w produkcjach pod nowym kierownictwem. Pomysł, aby nie doświetlać postaci scenicznych od przodu wydaje się dziwny, ale w scenach tańca ciemne sylwetki na jasnym tle dają efekt niesamowitości. Również kostiumy były udane, nieco udziwnione kreacje w złote prążki na pewno odbiegają od sztampy. Mniej podobały mi się zaczernione twarze wykonawców, jakby chcieli przekazać widzom sygnał: skupcie się na śpiewie i oprawie, nie na grze aktorskiej, która w tych warunkach traci jakikolwiek sens (ok, lekka przesada, pozostaje jeszcze gestykulacja). A śpiew? Jako laik zauważę, że ogólnie było dobrze, Radames brzmiał najmocniej, a zakochane w nim panie, Aida i Amneris, momentami słabiej, ale w wielu innych - imponująco. Opera miała przypomnieć o dawnej świetności Egiptu, co znowu nie tak jasno zostało oddane w libretcie. Egipski wódz kocha kobietę zagraniczną, a poza tym dał się głupio wmanewrować w oskarżenie o zdradę. Znalazłyby się może bardziej bohaterskie motywy w historii Egiptu. Swoją zgubę przypieczętował Radames rzucając w stronę Amneris, córki faraona, te oto dumne słowa:
L'ira umana più non temo,
Temo sol la tua pietà.
(Nie boję się już ludzkiego gniewu,
Boję się tylko twojej litości.)
Tu dodam ostrzeżenie, że ów rozmach, chóry i rydwan zwycięzcy są tylko w pierwszej części. W dwóch kolejnych mamy już typowe operowe farfocle namiętności. Na boku napomknę o motywie z egipskiej mitologii. Izyda wspomniana jest jako matka i żona (sik!) Ozyrysa, a w ikonografii zdarzyło się przedstawienie tej pary jako Izydy-ptaszka siedzącego na fallusie Ozyrysa. Doznałem takiej wizji: mitologia egipska przetrwała do dzisiaj i takie obrazki są omawiane na niby nieobowiązkowych lekcjach religii...

99 chłopaków Micaha Summersa (Adam Sass)

Jako stary dziad nie powinienem sięgać po literaturę z nurtu young adult, jak teraz modnie określa się literaturę młodzieżową. (Ten young adult to niby jakieś odkrycie ostatnich lat, a mnie się wydaje stare jak świat. Podobno ta moda już więdnie.) Mamy więc książkę o młodych dla młodych. Micah mieszka w Chicago, ma około 17 lat i poszukuje swojej pierwszej miłości. Tytuł nam zdradza, że chodzi o miłość do Księcia z Bajki, z czym w zasadzie nikt nie ma problemu - w sensie akceptacji homoseksualizmu. Tych 99 chłopaków to nie prawdziwi ludzie, z którymi Micah cokolwiek próbował, lecz fantazje przekształcane na rysunki publikowane w anonimowo sieci. Tak oto Micah stał się osobowością internetową. Pojawia się ten setny i wszystko wskazuje na to, że to będzie On. Co się później pociapcia i pokałapućka, to sami o tym sobie przeczytajcie, lub też olejcie, bo to zdecydowanie nie jest lektura obowiązkowa. Ja doczytałem i w sumie nie żałuję. Na boku rodzi się refleksja o obłudzie małżeństw zawieranych do grobowej deski, które rozlatują się po paru latach. Może warto byłoby uświadamiać młodym ludziom, że te ich śluby z miłości to tylko miła iluzja? Nikt tego jednak nie będzie nigdy robil i na tym polega prawdziwa potęga miłości.

Mumio - Welcome Home Boys

Mam dla Mumio dziwny komplement: przypominają mi Monty Pythona. To niby bardzo dobrze, ale Monty Pythona mogę oglądać z zachowaniem kamiennej twarzy, choć dobrze wiem, że to, co oglądam jest zabawne. Kabaret nie wywołujący śmiechu, to tak trochę słabe, ale nie jest tak źle, na skeczu z zupą śmiałem się szczerze i głośno. Spektakl jest nietypowy w tym sensie, że nie jest jedynie zlepkiem przypadkowych skeczy, lecz ma coś na kształt fabuły, w której dwaj bracia po śmierci ojca próbują w bajkowo-absurdalnej konwencji dotrzeć do matki uwięzionej w ogórku. Jeśli to dla kogoś zbyt wielka dawka purnonsensu, to tu stwierdzę, że skecze mogą się obronić bez fabuły (słyszałem na własne uszy). Inna rzecz w tym przedstawieniu jest całkiem niezwykła, a mam na myśli niezwykły zabieg multimedialny, o którym szerzej nie napiszę, żeby była szczypta suspensu.

Nosferatu

Po co chodzić na horrory, skoro przerażają mnie nie bardziej niż przepis na garum? W tym przypadku zdecydowały oczekiwania ponurego nastroju połączonego z wysmakowanymi ujęciami. Film nawiązuje do starego, przedwojennego Nosferatu - symfonia grozy. Jest to o tyle ważne, że nie mamy tu do czynienia z adaptacją powieści Stokera, mimo że sąd przed wojną przychylił się do żądania wdowy po Stokerze, by zniszczyć wszystkie kopie filmu jako plagiatu. Rzecz dzieje się w Niemczech w czasach gorsetu i melonika. Hutter, młody urzędnik kancelarii prawniczej, udaje się w podróż do hrabiego Orlocka („na wschód od Czech”), czyli wampira, który ma w planach opętać żonę Huttera, Ellen. Fabułą rządzą tajemnicze konieczności, przed którymi nie ma ucieczki. Między Ellen a Orlockiem wytwarza się specyficzna więź, mocno niezalecana przez wszystkich terapeutów i wszystkie terapeutki. Cóż, Orlock nie z tych mięczaków, co kładą się na kozetce. Jako porządny wampir nie znosi światła dziennego, ale w nocy nie ma na niego mocnych. Szczególną radość wywołała u nas akcja z udziałem dwóch słodkich dzieciątek, co miało tym bardziej przekonać Ellen, aby mu się oddała. W jakim stopniu film sprostał moim oczekiwaniom? W dość nikłym, bo ów artyzm kadrów okazał się oszczędnością światła, więc wygłodzone oko widza musiało zadowalać się w dużej mierze ciemnymi szarościami na czarnym tle. Nastrój był ponury w sam raz. A nieoczekiwanym plusem filmu okazał się wokalny występ Skarsgårda w roli Orlocka z jego przedziwną angielszczyzną. To oczywiście frajda tylko dla znających język, bo gdy mówił po rumuńsku (?), efekt był dużo słabszy. Podsumowując, powtórzę za JP2: nie lękajcie się Nosferatu.

sobota, 8 marca 2025

Zeznanie #8

Dzisiaj w menu są trzy filmy, spektakl teatralny i omówienie kiążki. Nieco à propos spektaklu o Latającym Potworze proponuję obejrzeć przedpotopowy filmik z jutuba.


Pies i Robot (Robot Dreams)
Chciałem napisać, że jest to niemy film animowany, ale technicznie nie, bo przecież mamy wiele różnych dźwięków, skrzypiące drzwi, szumiące morze, ale żadnych dialogów. Może to dobrze, bo w tej rzeczywistości alternatywnej Nowy Jork z dwiema wieżami jest zamieszkany przez rozmaitą faunę, psy, koty, słonie, kaczki, a wszystkie okazy prowadzą zwykłe ludzkie życie. Nasz główny bohater Pies z początku nie robi nic innego poza oglądaniem telewizji i wcinaniem makaronu z serem (ale w jaki sposób na to zarabia - nie wiemy i się nie dowiemy). Psu doskwiera samotność, więc wpada na pomysł, aby sprawić sobie Robota. To nie takie proste, bo Robot przychodzi w częściach, które trzeba skręcić. W końcu się udaje i Pies znajduje w Robocie przyjaciela - i to z wzajemnością, bo to Robot z Duszą, do tego Marzyciel. Nie wchodząc w szczegóły zdradzę, że okrutny los ich rozdzieli, a nurtujące nas, widzów, pytanie jest takie, czy uda im się wrócić do siebie. Tego oczywiście nie mogę wyjawić, ale stwierdzę, że temat potraktowano bardzo mądrze i nie tylko dzieci mogą wynieść cenną refleksję z tego filmu. Dorzucę tu moją śmieciową refleksję: czemu Pies nie sprawił sobie człowieka do towarzystwa? Czyżby obawiał się konieczności częstej wymiany kuwety ze względu na wyjątkowo nieprzyjemną woń ludzkich odchodów? A może chodzi o tę trudną do zbilansowania dietę, bo żałosne ludziki - w przeciwieństwie do innych stworzeń - nie potrafią same zsyntetyzować witaminy D czy K? A poza tym - co to za przyjemność tulić się do takiego stworzenia, które nawet nie ma porządnej, przyjemnej w dotyku sierści?

Emilia Pérez
Jeśli ktoś zrezygnuje z obejrzenia tego filmu jedynie z powodu transpłciowej bohaterki, to - ujmę to elegancko - postąpi bardzo nierozważnie. Temat zmiany płci jest ważny dla fabuły, ale w gruncie rzeczy jest drugorzędny. Gdyby mafioso Manitas w jakiś inny sposób zmienił wygląd, można by przepisać tę historię z niewielkimi zmianami. Scenariusz zakładał, że Manitas pragnął być kobietą, a że zgromadził spory majątek, postanowił zmienić płeć i w ten sposób stał się tytułową Emilią. Jako mężczyzna miał żonę i dzieci - i to z nimi będą związane dalsze perypetie. Drugą postacią filmu, równie ważną co Emilia, jest prawniczka Rita (grana przez aktorkę z Dominikany, co nawet zaznaczono w fabule, żeby usprawiedliwić jej niemeksykański akcent - ale kontrowersje i tak były). Idąc na film nie wiedziałem, że to musical, więc przeżyłem zaskoczenie. Musical to dość zużyta forma, ale wciąż zdarzają się świetne wyjątki. Przez moment myślałem, że może to być przypadek tego filmu. Wiele piosenek Rity to po prostu znakomite, szarpiące duszę kawałki ze szczeno-opadowym montażem pomysłowych ujęć. Niestety nie da się tego powiedzieć o śpiewie Emilii, która przy Ricie wypada blado. Inny powód, dla którego Emilia nie jest nowym Tańcząc w ciemnościach, to jednak niedostateczne zgranie piosenek z fabułą. Kiedy Rita śpiewa o skorumpowanych elitach Meksyku, spodziewamy się, że akcja skręci w stronę rozliczeń. Mały spojler: nie skręciła. Dwa zdania podsumowania. Pierwsze: film jest świetny, ale nie idealny. Drugie: miał rację Mistrz, pisząc: „więc tu trzeba by zalecić w czasie deszczu nie mieć dzieci”, a po Emilii to zalecenie wydaje się słuszne w każdych warunkach atmosferycznych.

Titane
Przed seansem streaming kazał nam potwierdzić, że mamy ukończone 18 lat, bo tam goła babka jest. Jest tylko taki problem, że ktokolwiek doznałby seksualnej przyjemności w trakcie filmu, powinien się przebadać psychiatrycznie. Znawcą strejtowej erotyki nie jestem, ale bez trudu dostrzegam, że główna bohaterka Alexia mało przypomina typowe gwiazdy porno. Nawet nie w tym rzecz, że jest szpetna, bo raczej nie, ale jej nagość nie ma w sobie nic erotycznego (poza początkiem). Alexia jest psychopatką (więc będą trupy), która zachodzi w ciążę z pojazdem mechanicznym (miejmy nadzieję, że był po przeglądzie), a w dalszym ciągu uciekając przed organami trafia pod opiekę kapitana strażaków. I ta chora opieka to coś ponad pół filmu. Oczywiste jest, że twórcy, a raczej twórczynie chciały widza zaszokować. Doceniam, ale co dalej? Gdyby amputować makabrę i groteskę, to nie bardzo wiem, co zostaje i czy to jest warte obejrzenia. Wydaje mi się, że ta amputowana opowieść o bólu po stracie i fałszywym ukojeniu mogłaby być ciekawiej rozegrana w realiach wiktoriańskiej Anglii lub peerelowskiej Polski.

Latający Potwór Spaghetti (Łaźnia Nowa)
Jest to już enty spektakl Mateusza Pakuły, jaki widziałem, więc trudno mi się dziwić tematem, którym zajął się twórca. Że religia go uwiera, było jasne od dawna. Według konceptu autora Bobby Henderson, orędownik Latającego Potwora Spaghetti, trafia do chrześcijańskiego piekła (zapewne po zgonie, miejmy nadzieję, że po). Fabuła wątłą jest, a składają się na nią interakcje Bobby'ego z Szatanem i dwiema osobami z Trójcy Świętej. Jest przy tym dużo ubawu (o czym wnioskuję z reakcji publiczności), wiele niedorzecznych tekstów włożonych w usta osób boskich i szatańskich, a także dużo niezłego śpiewu w stylu gospel. Jako niedowiarek krytyczny wobec religii powinienem być wniebowzięty. Niestety nie byłem. Jakiś czas temu doznałem przesytu argumentacją przeciw religii, bo ileż można. W tym zakresie od Pakuły nie dowiedziałem się niczego nowego - poza tym drobiazgiem, że ponoć Rushdie ukorzył się i pokajał za Szatańskie wersety, ale guzik mu to pomogło, bo fatwa nie została zdjęta. Co przytaczane jest na obronę religii, można śmiało określić jako bełkot (momentami zabawny). Argumenty przeciw ujęte są w formę monologu-diatryby, czyli opcji rozpaczliwej. Pastafarianie od ponad dziesięciu lat starają się o zarejestrowanie ich jako związku wyznaniowego w Polsce. Podobno odwołania do trybunałów unijnych są skazane na porażkę, bo kult Potwora uznawany jest za parodię religii. Niby to oczywiste, ale jakimi kryteriami odróżnić wiarę udawaną od rzeczywistej? I dlaczego niby mormonizm nie jest parodią religii? Bo takie wyniosłem wrażenie z występu Julii Sweeney w Letting go of God. Sztandarowy przykład to Zakon Braci Zjednoczenia Energetycznego, który nie wydaje mi się poważnym religijnym przedsięwzięciem, a jest zarejestrowany. Gdybym miał dwadzieścia lat i nie słyszał nigdy o spektaklu Sweeney, zapewne byłbym szczerze ubawiony. Ktoś może zapyta, czemu się czepiam Pakuły, skoro monolog Sweeney to jedna wielka dwugodzinna diatryba? Jednak nie, bo w swój spektakl Julia włożyła kawał duszy. Pakuła też to umie, co pokazał w Jak nie zabiłem swojego ojca..., ale nie w Potworze.

Pastuch panem Rzymu. Ostatni Sewerowie i barbarzyńca na tronie (Łukasz Ścisłowicz)
Gratulujemy klikbejtowego tytułu. Wyczuwam tu bardziej rękę wydawcy niż autora, bo polscy uczeni najbardziej gustują w tytułach typu „próba zarysu interpretacji...” Książka poświęcona jest trzem postaciom na tronie rzymskim: Heliogabalowi, Aleksandrowi Sewerowi i Maksyminowi Trakowi. W tle za dwoma pierwszymi stały szare eminencje, panie Meza i Mamea, które w rzeczywistości rządziły imperium. To za sprawą Mezy na tronie zasiedli jej wnukowie Heliogabal i Aleksander, i to ona poświęciła pierwszego z nich, kiedy przebrała się miara jego niepopularności. Autor próbuje przedstawić postaci władców w kontrze do utartych schematów (np. Gibbona), co najsłabiej udaje się w przypadku Aleksandra, który przez całe swoje niezbyt długie życie nie wyzwolił się spod wpływu matki. Relacje o wyuzdaniu Heliogabala pochodzą ze źródeł stronniczych lub mało wiarygodnych - część z nich już z czasów chrześcijańskich, w których było społeczne zapotrzebowanie, by przedstawić bałwochwalcę w jak najgorszym świetle. Bardzo smakowite anegdoty o Heliogabalu (p. [26]) są zapewne mocno przesadzone, ale można mniemać, że coś tam było na rzeczy. Heliogabal podpadł elitom, bo był żarliwym wyznawcą nieznanego do tej pory boga. Nie pasowało to do dekorum, wedle którego cesarze wprawdzie uczestniczyli w obrzędach, ale bez nadmiernej egzaltacji. A Maksymin, ów tytułowy pastuch? Jak wielu innych cesarzy lub uzurpatorów został wybrany przez wojsko, w którym po latach służby doszedł do stanowiska dowódcy. Jego rządy uznane zostały za wyjątkowo brutalne, zarzucano mu chciwość i brak umiaru w łupieniu zacnych rzymskich obywateli z majątków. Podobno Maksymin miał nienawidzić elit z powodu swego niskiego pochodzenia. Ale - mówi autor - może te relacje też są przesadzone, a nie chodziło o chciwość, lecz o troskę o stan imperium. Być może Maksymin słusznie dostrzegał ciemne chmury nad cesarstwem, ale nie rozumiał ograniczeń władcy, którego nieprzemyślane działania mają konsekwencje. To samo żołdactwo, które Maksymina wyniosło, po paru latach się go pozbyło. Potem w dziejach Rzymu nastąpił wieloletni kryzys (tzw. kryzys wieku trzeciego), w czasie którego liczba cesarzy przewyższyła chyba liczbę cesarzy spoza tego okresu (jeśli chodzi o Zachód). Wśród tych pierwszych był ów nieszczęsny Walerian, który został pojmany przez króla Persów i podobno służył mu jako podnóżek podczas dosiadania końskich grzbietów.

[16, o imieniu Heliogabal]
Leonardo de Arrizabalaga y Prado [...] wskazuje, że analogicznie można by nazywać Dalajlamę Buddą, rzymskiego papieża Jehową czy japońskiego cesarza Amaterasu. Heliogabal (Elagabalus) to zlatynizowana wersja imienia Elah Gabal (aramejskie: ĕlāhgabāl), dosłownie „Bóg Góry”, imię bóstwa, któremu wnuk Mezy oddawał posługę kapłańską w Emesie.

[20]
Kłamliwej informacji E. Gibbona, jakoby Gannys był eunuchem, towarzyszy kąśliwa uwaga: „Sam Antoninus [Heliogabal - G.], który już potem nigdy w życiu nie postąpił jak mężczyzna, w tej zwrotnej chwili swoich losów okazał się bohaterem”.
• Gannys to wychowawca Heliogabala, który - nie będąc szkolonym dowódcą - z sukcesem stanął na czele wojsk przeciw konkurentowi jego wychowanka.

[22, o Heliogabalu]
Pyzaty, przypominający wielką bryłę tłuszczu, dziwacznie szeroki w biodrach młodzieniaszek budził zaciekawienie otoczenia.

[26, o Heliogabalu]
Wielkość członka miałaby być kryterium rozstrzygającym o doborze uczestników wewnętrznego, cesarskiego kręgu znajomych

[56, w czasie panowania jej syna Aleksandra...]
Mamea zyskuje rozbudowaną tytulaturę: mater Augusti et castrorum et senatus atque patrie et universi generis humani („Matka Augusta i obozów, i senatu oraz ojczyzny i całego rodzaju ludzkiego”).
• To natychmiast przypomina argument Russella o błędzie złożenia: z tego, że każdy człowiek ma matkę, nie można wnosić, że cała ludzkość ma matkę. Jak widać, to zależy - za czasów Mamei miała.

[57]
Mamea postanowiła wybrać sobie synową. Padło na Gneję Seję Herennię Sallustię Barbię Orbianę, córkę Lucjusza Sejusza Herenniusza Sallustiusza. Sewer podniósł teścia do rangi cezara, a pannę młodą błyskawicznie uczynił augustą.
• Źle się to dla nich skończyło.

[65, o wojnie Aleksandra z Persami]
Początek kampanii przypomina kondycję naszej piłkarskiej reprezentacji, (s)kopanej w meczu z Mołdawią w czerwcu 2023 roku, oczywiście do przerwy.

[103]
Dzięki nim [silnym kobietom - G.] seweriański ród pozostawał zwornikiem systemu. To jego roztrzaskanie otworzyło symboliczną beczkę (bo nie puszkę, jak tłumaczy Natalie Haynes) Pandory.

poniedziałek, 3 marca 2025

Zeznanie #7

Rekord świata w powstrzymywaniu się od mrugania należy do Julio Mora z Ekwadoru. Udało mu się nie mrugać przez 1 godzinę, 5 minut i 40 sekund (29 października 2021). Preselekcje do ESC wygrała babunia Steczkowska, co było zgodne z moimi oczekiwaniami i preferencjami. W tej kwestii zachowuję full wypas stoicyzm, za to zdziwiło mnie, że wiele osób kierowało się przeciwieństwem stoicyzmu, czyli wkurwizmem. I na biedną Steczkowską wylały się pomyje i inne niemiłe substancje. Trzymaj się, Justyna, i rób swoje. Pozytywnym zaskoczeniem tych preselekcji był większy niż dotychczas profesjonalizm, którym popisała się TVP w Likwidacji. Znakomitym ruchem była amputacja jury, które wielokrotnie w zeszłych latach zadecydowało, żeby na konkurs główny wysyłać śpiewaczki specjalnej troski. Do grochu z kapustą, czyli niniejszego wstępu dołączam trylemat Agryppy, filozoficzny gadżet, który brzmi jak następuje. Jeśli twierdzisz o czymś, że jest prawdą, i chcesz to uzasadnić, to masz trzy możliwości. Pierwsza: znajdziesz uzasadnienie, dla którego potrzebne będzie nowe uzasadnienie i tak bez końca. Druga: w tym ciągu uzasadnień zatrzymasz się i powiesz, że tego uzasadniać nie będziesz, bo to przyjmujesz za prawdę, czyli dogmat. Trzecia: twoje rozumowanie sprowadzi się do błędnego koła, czyli w ciągu uzasadnień będzie powtarzać się to samo stwierdzenie. To ostatnie pasuje do tezy o Biblii jako boskim przesłaniu. Dlaczego Biblia jest boskim przesłaniem? Ponieważ Bóg przemawia przez tekst Biblii. A skąd to wiemy? Ponieważ Biblia nam o tym mówi, więc jest przesłaniem od Boga. Przypięty obrazek przywłaszczyłem sobie z tego blogu.

Bridget Jones: Szalejąc za facetem (Bridget Jones: Mad About the Boy)
Specjalność Bridget Jones to nie całkiem fortunne związki z facetami, w każdym odcinku serii jest ich dwóch, ale oczywiście tylko jeden okaże się Panem Bezbłędnym (niekoniecznie tym sensie). Zaraz, zaraz, no przecież ona w ostatnim filmie poślubiła tego Darcy'ego, więc co z tym szukaniem? Czyżby chciała urządzić romantyczny trójkąt? Dobra, koniec ze ściemą, Darcy został po prostu wyeliminowany z fabuły, a Bridget na pociechę zostały po nim dwie pociechy. Trochę trudno randkować w takim układzie, ale kobieta sobie poradzi. Konkurentów jest dwóch, niespełna trzydziestoletni nieomal Adonis (zgoda, przystojniak, ale mierząc go w hemsworthach dalibyśmy mu co najwyżej osiem i pół na dziesięć), a drugi to nauczyciel w szkole dzieci Bridget (też nie dziesiątka, ale tors godny dłuta Fidiasza). Nie ma wielkiego sensu wchodzić w dalsze detale fabuły, bo nie one są najważniejsze. Albowiem najważniejsze jest to, że film jest udaną komedią. Hugh w rozmowie z „matką” wspominający niegdysiejsze wybryki łóżkowe, Bridget kupująca zapas kondomów dla małej armii facetów, też Bridget wyznająca publicznie, że ubiegłej nocy odbyła wiele intensywnych stosunków, no i Emma Thompson jako ginekolożka. Niespodzianka wiąże się z tym, że są momenty refleksyjne, ale tak samo jak dowcipy - organicznie zgrane z fabułą. Udał się ten czwarty film, ale co dalej? Chwilowo nie wyobrażam sobie kontynuacji, bo musiałaby chyba być osadzona w domu spokojnej senioralności. No chyba, że zrobią z tego franczyzę i tak jak u Bonda będą wymieniać Bridget, Darcy'ego i Cleavera na młodsze modele.

Simona Kossak
Simono, szkoda, że nie możesz zobaczyć tego, że ze wszystkich Kossaków ty jesteś obecnie najbardziej znana. Kręcą o tobie filmy, a również niepowtarzalna Przepiórska poświęciła ci jeden ze swoich monodramów. Oczywiście film nie startuje w tej samej konkurencji co monodram, ale nie sposób uniknąć porównań. Z monodramu zapamiętałem moment magicznej poezji w finale, nieoczywiste zwieńczenie opowieści o życiu Simony. W filmie zobaczymy tylko Simonę za młodu, od studiów do doktoratu. Nie minęło wiele czasu, kiedy świeżo upieczona magisterka (lubimy feminatywy) postanawia opuścić Kraków i zająć się badaniami w Puszczy Białowieskiej. Zatrudnił ją Batura, szef leśników, aby przyjrzała się diecie saren. Okaże się to elementem jakiejś bizantyjsko-peerelowskiej intrygi, w której ów Batura przestaje być bohaterem jednoznacznie pozytywnym, atoli na końcu też chyba nie ostatnią gnidą. Simona mieszka w leśnej placówce nie obfitującej w cywilizacyjne udogodnienia, a że mieszkał tam również młody Wilczek, będzie trochę erotycznie, do czasu aż mamunia nie zepsuje. Ów Wilczek również zaznał trochę sławy światłem odbitym od gwiazdy. W tej roli zobaczymy bardzo sympatycznego (czytaj przystojnego) blondasa, któremu życzymy szczęśliwego rozwoju kariery na ekranie. Odtwórczyni roli głównej zresztą też tego życzymy. Nie wiem, jaki las wcielił się w rolę Puszczy Białowieskiej, ale i jemu życzymy powodzenia i niech opatrzność chroni go przed kornikami tudzież piłami spalinowymi.

czwartek, 20 lutego 2025

Zeznanie tygodniowe #6

Być może zabrakło jednego zeznania po drodze, ale czasem tak niewiele się dzieje, że nie ma o czym pisać. W ubiegłym tygodniu działo się dużo więcej. Zakończyliśmy oglądanie dwóch seriali, Those About to Die oraz Mary & George. Rzadko wspominam o serialach, ale te dwa łączy jeden walor: nie opowiadają znowu tej samej historii. Zwykle jeśli filmują opowieść z historii Anglii to koniecznie o Heniu VIII lub - od biedy - Eli I. A jeśli chodzi o Rzym - to Neron lub Kaligula. A tu proszę, można zrobić rzecz o angielskim Jakubie I, postaci barwnej, którą znam najlepiej z książki Limona. Po prawdzie nie jest to główny bohater (choć król), bo pierwszoplanowe postaci serialu to tytułowa Mary i jej syn George, sprytnie podsunięty przez matkę królowi na faworyta. Klimaty są mocno homo, więc jeśli ktoś nie gustuje, to niech odpuści, choć fabuła jest atrakcyjna, w stylu planów wewnątrz planów w planach. W jednym z momentów George musi się - z wielką niechęcią - ukorzyć przed matką, a stało się to w chwili poważnego zagrożenia jego pozycji, a nawet życia. Matka nie wydawała się wówczas w dużo lepszej pozycji, więc jak mogłaby zaradzić? Otóż okazało się, że mogła, a pomysł miała znakomity, choć jednocześnie niezwykle cyniczny i okrutny. Z kolei serial o tych, których czeka śmierć, opowiada o czasach Wespazjana i jego następców, którzy byli też jego synami - rzadkość w sukcesji cesarskiego tronu w Rzymie. Znowu jest zaskakująco wiele momentów homo, i znowu jest to naciągane. Pociąg króla Jakuba do chłopców jest domniemany (ale dość prawdopodobny), a Domicjana, syna Wespazjana - chyba doszczętnie z prącia wyssany. Kim są ci mający umrzeć? Gladiatorami, którzy toczyli walki na arenach. Z serialu można wynieść wrażenie, że igrzyska odbywały się nieustannie i zawsze ze skutkiem śmiertelnym. Trening i utrzymanie gladiatora był chyba zbyt kosztowny, żeby lekko poświęcać go w walce. Inna rzymska rozrywka to wyścigi rydwanów, sport z założenia mniej okrutny, ale wypadki się zdarzały. Serial jako rozrywka jest ok, efekty cyfrowe na trzy z plusem, a koncepcja mocno łołkowa, bo najszlachetniejsi bohaterowie to Afrykańczycy z niezwykle rezolutną mamusią, która robi, co może, by wyzwolić swoje dorosłe dzieci z niewoli. Dodajmy przy okazji, że - o czym nie wspomniano w serialu - Wespazjan był wyznawcą Serapisa i za jego pomocą dokonał niejednego cudu ozdrowieńczego. Zawsze wtedy pada pytanie o wiarygodność innych relacji o cudach. (Dygresja: z cudami najlepiej rozprawił się Hume.) Prawdziwy cesarz Tytus nie był tak przystojny jak ów serialowy, ale rzeczywiście miał romans z żydowską księżniczką. Czy Żydzi naprawdę budowali Koloseum, a potem wskutek politycznych knowań byli rzucani na pastwę dzikich zwierząt na arenie - lekko wątpię, ale nie chce mi się tego sprawdzać.

Kiedy tak narzekałem na tę monotonię serialowych tematów historycznych, przypomniała mi się Faworyta, film o pierwszej brytyjskiej monarchini. Tak, brytyjskiej, bo Wielka Brytania to twór stosunkowo młody, niewiele starszy od SZA. Na dobrą sprawę można by pomyśleć, że ów polityczny projekt był zrzynką z unii polsko-litewskiej, ze słabym monarchą i silnym parlamentem. Miała szczęście Brytania, że za czasów schorowanej Anny znaleźli się bardzo zdolni rządzący, którzy mniej byli przejęci dobrem własnym niż dobrem kraju (albo chociaż mieli to ostatnie na agendzie, czego bym Polako-Litwinom nie zarzucił). W filmie nie ma prawie nic z wielkiej historii, są za to małostkowe intrygi wokół królowej, słabej, bo słabej, ale jednak warto było być w jej łaskach. Jak zobaczymy, kobiety nie potrzebują mężczyzn, by urządzić sobie piekło. Film jest zapewne znakomity, ale oglądając go, przez dwie godziny musimy znosić towarzystwo wrednych bab, bez żadnego komicznego przerywnika (comic relief). Niechby nie był komiczny, wystarczyłoby ziarno refleksji lub okruch życiowej mądrości, ale żadna z postaci niczym takim nie błysnęła. Po filmie można by mieć jakieś refleksje w rodzaju przemyślenia swojego (predyktorze tekstu, czemu podpowiadasz mi „wzwiedzionego”?) zachowania wobec innych. Jasne, starajmy się w tym względzie jak najmniej przypominać królową Annę, ale to żadne dla mnie odkrycie, bo moim antywzorem jest i pozostanie wychowawczyni Terenia z liceum, której przecież nie zrzucę z wątpliwego piedestału na rzecz Anny, zwłaszcza że nie jest to postać wielce godna uwagi, skoro notka o niej w wikipedii wydaje się ciekawsza od całego filmu.

Bardzo operowo spędziłem zeszły tydzień. W ramach Opera Rara zobaczyłem Alceste Lullego, Dardanusa Rameau i The Fairy Queen Purcella. Wszystkie trzy bardzo barokowe, pierwsze dwie w wersji koncertowej, a ostatnia jako dziwnie pomyślany spektakl. Do muzyki barokowej trzeba mieć specjalne ucho, nie wiem, czy nim dysponuję, ale nie powstrzymam się od opinii: z wszystkich trzech najbardziej przebojowy wydał mi się Dardanus. Tu mam na myśli stronę muzyczną, bo od strony fabularnej te barokowe opery wydają się kpiną z widza. Ale - dodajmy - kpiną fascynującą, bo treść tych dzieł wydaje się bardziej mentalnie odległa od nas niż te wszystkie Ajschylosy i Sofoklesy ze starożytnej Grecji. Czy można wyobrazić sobie widza, który doznaje autentycznych wzruszeń słuchając przez pół godziny ubranych w piękne arie rozmyślań o tym, czy rozkosze zapanują w królestwie Amora, czy też spokój zostanie zmącony przez troski i zazdrość, które wypłyną z serca Miłości (koniecznie z wielkiego „m”) - to mieliśmy w prologu Dardanusa. Jakże frywolne są niektóre zwroty akcji, na przykład w Alceste bohaterka zstępuje w podziemia Hadesu, skąd - ni stąd, ni zowąd - wyprowadza ją Herkules. Ten oczywiście od razu zakochuje się w Alceście, ale ona przecież została poślubiona Admetowi, więc Herkules stacza najcięższy w życiu bój - z Miłością, po czym zwraca Alcestę Admetowi. W odróżnieniu od pozostałych dzieł, w The Fairy Queen nie zauważyłem żadnej fabuły, nic poza barokowym pitu pitu, że wiosną zielone listki cieszą oko wśród promieni słońca, a poza tym jakże wiele starań dołożymy, aby pofolgować swoim pożądaniom. Był przystojny balet męski w dziwnych sukniach, a obsada śpiewacza została przyodziana w kombinezony robocze i fartuchy szpitalne. Niby coś tam fabularnego odstawiali, ale dla mnie była to raczej forma teledysku, w którym kręci się pupcią i robi zbliżenia na wykonawców.

Widziałem również Romea i Julię, operę Gounoda wystawioną w Operze Śląskiej. To już był prawdziwy spektakl ze scenografią i baletem. Opera nie wydaje mi się wybitna, temat jakby skądś znany, więc nawet nie ma wielkich zaskoczeń w kwestii opowiadanej historii. Jak napisano w recenzji z czasów pierwszego wystawienia w Londynie (1867): opera przyjemna, ale niemal pozbawiona zachwycających momentów. Oczywiście należy wiedzieć, że to z tej opery pochodzi bardzo znana i udana aria Je veux vivre w formie walczyka. Odniosłem wrażenie, że wersja operowa sztuki Szekspira była lekko dziurawa, więc nie do końca pojmiemy, dlaczego to Romeo nie dowiedział się o tym, że śmierć Julii była pozorna. W tym celu trzeba by wywalić ze spektaklu ze dwa baleciki, a przecież szkoda by było.

Jego trzy córki (His Three Daughters)
Film wybrany trochę z przypadku, ale okazał się na tyle wciągający, że mimo późnej pory po dniu pełnym wrażeń obejrzałem do końca bez przysypiania. Dwie córki wprowadziły się do mieszkania umierającego ojca, z którym mieszka trzecia z nich, Rachel. Sytuacja jest psychologicznie napięta, co zrozumiałe, ale napina się jeszcze bardziej, bo owa Rachel nie do końca odpowiada wysokim standardom, jakie chciałaby utrzymywać najstarsza z córek. W odróżnieniu od sióstr Rachel prowadzi życie niekonwencjonalne, zarabia na obstawianiu wyników meczy i ciągle pali trawkę. Wiele interakcji prowadzi do wielu dyskusji, nie wszystkich bardzo kulturalnych. Cała akcja rozgrywa się w jednym mieszkaniu i na pobliskim skwerze. Problem z takimi filmami jest ten, że nie ma dobrego zakończenia. W finale albo dostaniemy króliczka z kapelusza (i powiemy sobie, a więc to dlatego ona zachowywała się tak, a nie inaczej), albo zawiśniemy w niedopowiedzeniu (co zawsze wydawało mi się pójściem na łatwiznę). Nie będzie to wielki spojler, że w tym filmie wygra pierwsza opcja z ojcem ex machina (tak jakby). Nie byłoby tego filmu bez Natashy Lyonne w roli Rachel, fanem której stałem się po Russian Doll.

poniedziałek, 3 lutego 2025

Zeznanie tygodniowe #5

Na podstawie tegorocznych wynurzeń można by odnieść wrażenie, że jestem jakimś hobbystą amerykanistą. Chwilowo rzeczywiście jest to dla mnie najciekawszy temat, bo sprawdziło się moje przypuszczenie, że po wyborze Trumpa - w przeciwieństwie do Kamali Harris - nudno nie będzie. Afera kondomowa może kiedyś wstrząsnęłaby światem amerykańskiej polityki, ale dziś jest to powód raczej do wzruszania ramionami niż załamywania rąk. Panna „Usta Trumpa” demonstrująca krzyżyk na bujnej piersi bez żadnych zahamowań wyrzyguje te swoje kłamstwa i półprawdy, i mało kto tym się przejmuje. Podjąłem się dziwnego zadania przeczytania dzieła Gibbona o zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego (trzy grube tomy, a kolejne trzy już po angielsku). Zapewne za jakiś czas napiszę o tym więcej, a tymczasem wspomnę o chrześcijanach w czwartym wieku, którzy według Gibbona wychwalali pokorę i rezygnację pierwszych uczniów Ewangelii, ale ich nie naśladowali. Kiedy (arcychrześcijański skądinąd) cesarz Teodozjusz dokonał interwencji na korzyść żydów, którzy ucierpieli wskutek chrześcijańskiego fanatyzmu, spotkał się z reprymendą świętego Ambrożego, dla którego tolerancja wobec żydów oznaczała prześladowanie religii chrześcijańskiej. Dzisiaj Ambroży zapewne doznałby szoku, gdyby zobaczył współczesne imperium władane przez chrześcijan, które wspiera państwo żydowskie w jego ludobójczym przedsięwzięciu.

Wredne liściki (Wicked Little Letters)
Dziwnym trafem zdarzyło mi się wiele lat temu widzieć Traviatę w budapesztańskiej operze. W roli amanta obsadzili artystę dalekowschodniego, a ja, dziecię naiwne, dałem wyraz swemu zdziwieniu. Okazało się, że wyrobiony widz opery zwyczajnie ignoruje tego rodzaju obsadowe wybryki, bo w operze liczy się przede wszystkim muzyka. Kiedy jakiś czas później obejrzałem Sigismonda, w którym węgierscy monarchowie byli ciemnoskórzy, niczemu już się nie dziwiłem. Najwyraźniej dzisiejsi twórcy filmów chcą u widzów filmowych wyrobić podobną niewrażliwość na kwestie rasowe. (Wiem dobrze, że pojęcie rasy to konstrukt rasistowski itd. itp., ale w pełni to zrozumiem wtedy, gdy zobaczę Channinga Tatuma w roli Zulusa Czaki lub Umę Thurman jako Siedzącego Byka.) We Wrednych liścikach na angielskiej prowincji tuż po pierwszej wojnie mamy ciemnoskórą policjantkę, a jedna z dwóch głównych bohaterek ma czarnoskórego faceta (poniekąd zgrabnego). To nie jedyne etniczne postaci; co dziwne, jakoś nie było Azjatów. W tym zamieszaniu zrazu nie można pojąć, cóż takiego przeszkadza panu Swanowi, który nie chciał złożyć skargi na ręce policjantki Moss: jej skóra czy płeć? Facet okazał się mizoginem, ale rasizmu nie sposób mu zarzucić. Cała ta historia wydarzyła się naprawdę, a dotyczyła incydentu rozsyłania tytułowych wrednych liścików, z początku tylko do rodziny Swanów, a ich wulgarny język bardzo dobrze pasował do sąsiadki Rose, która została uznana za ich autorkę, a potem aresztowana. Historyjkę zapewne nieco podkręcili, Rose z jej niewyparzoną gębą jest najzabawniejszą postacią, a obsadzenie Colman w roli świętoszkowatej Edith wydawało się obsadowym nieporozumieniem. Do czasu. Film jest ok, ale nie jest to dzieło, które koniecznie należy zobaczyć, więc odradzam umierającym rozpamiętywanie na łożu śmierci tego, że nie zdążyli obejrzeć Wrednych liścików.

Planeta samotności (Lonely Planet)
Komentarz do tego filmu w stylu mojego ojca byłby taki, że starej babie nie zaszkodzi młody bolec, wedle maksymy w wolnym tłumaczeniu ze staro-cerkiewno-słowiańskiego: jak młody pobodzie, to starej dogodzi. Wszystko rozgrywa się w Maroku na jakimś spędzie pisarzy z wielu stron świata. Ona jest pisarką zmagającą się z chwilowym blokiem twórczym, a on - osobą towarzyszącą innej, dużo młodszej pisarki. Och, czyżby miało dojść do zdrady? I tak, i nie. Miło pooglądać sobie marokańskie pejzaże, ale przyznam szczerze, że Hemsworth swoim torsikiem ukradł ten film. To niezbyt trafnie sugeruje, że było wiele do ukradzenia, bo przecież tym torsikiem można by przyćmić dzieło dużo większej klasy. Tytuł jest zarąbiście na wyrost, gdyż sugeruje sięganie po analizy bolączek współczesnego świata. Tymczasem przypomina on bardziej te reklamy z przystojnymi tatusiami zajętymi opieką nad dzidziusiem. Jak to nam cynicznie wyjaśniła specjalistka od reklamy, nie chodziło w nich o zmianę stereotypu, ale o trafianie w oczekiwania kobiet, które używając jednorazowych pieluch firmy XY mogą sobie fantazjować o takim partnerze. Tak jak ja mogę pomarzyć, że używając dezodorantu AB będę miał torsik Hemswortha.

Wróg (Foe)
Jeśli chodzi o fantastykę bliskiego zasięgu, to bardzo trudno być oryginalnym, przynajmniej w zakresie pomysłów na przyszłe możliwości technologiczne. Przenosimy się w przyszłość zaledwie o czterdzieści lat, a odmalowany przed naszymi oczami obraz jest tak „lively and colorful” (pełny życia i kolorowy) jak niezapomniana April Ludgate, czyli wcale. Susze, upały, burze piaskowe, limitowane przydziały wody itd. Według fabularnych założeń wdrażane są plany przeniesienia ludzkości w przestrzeń pozaziemską na jakieś wielkie bazy kosmiczne. Teraz musimy sobie dać wmówić, że istotnym problemem staje się paroletnia rozłąka małżonków, więc mąż wysyłany w kosmos zastępowany jest kopią do złudzenia przypominającą oryginał (nie do końca biologiczną). W miarę oczywiste staje się to, z jakimi moralnymi dylematami można tu mieć do czynienia. Wracając do wspomnianego deficytu oryginalności zaczniemy od Lema, który w Summa technologiae rozważał scenariusz powstania dokładnej kopii osoby. Przecież nikt ze zdrowym mózgiem nie pomyśli, że skoro jest ta kopia, to ja mogę spokojnie umrzeć lub dać się zabić bez sprzeciwu. Inne skojarzenia to dwa opowiadania Philipa K. Dicka, Oszust (w późniejszych edycjach Impostor - to pod wpływem mało udanej ekranizacji) i Człowiekiem jest.... Kto pamięta te opowiadania, ten może zarzucić mi spojlerowanie (ale w zamian może poczuć się członkiem elitarnego grona). To, że wykorzystano znane wcześniej pomysły, nie oznacza, że film musi być wtórny. Nawet rzekłbym, że nie jest, ale mam wrażenie, że troszkę na siłę ciągnęli pierwszą część, kiedy widz już od dłuższego czasu wie, że zmierzamy do twistu, ale musi grzecznie czekać. Dialogi i sytuacje w tej części są celowo zagmatwane i niejednoznaczne. Kiedy już zrozumiemy, o co chodzi, w głowie rodzi się sto pytań o sens pewnych poczynań. Jak to zwykle bywa, twórcy wybrali epatowanie emocjami kosztem poczucia dorzeczności.

Żegnajcie, laleczki (Drive-Away Dolls)
Ujmując rzecz krótkie: jest to bardzo dobrze zrobiony słaby film. Dobrze zrobiony, bo reżyserem był jeden z Coenów, któremu udało się namówić do występu w rolach epizodycznych takie gwiazdy jak Pedro Pascal czy Matt Damon. Scenariusz wygląda jak historyjka sklecona przez nastolatka lubującego się w lesbijskim porno, więc projekt należało odrzucić na tym wstępnym etapie. Nie odrzucili, więc obejrzeliśmy film o dwóch lesbijkach (które nie są parą, ale dobrze wiemy, że będą), które wplątały się w przerażająco głupią aferę kryminalną, jadąc z Filadelfii do Tallahassee wypożyczonym samochodem. Jedna z bohaterek jest sztywniarą czytającą Henrego Jamesa, a druga używa życia wykorzystując okazje do niezobowiązującego seksu. To ostatnie, czyli seks, może być dobrym motywem, by film obejrzeć, ale po co stosować półśrodki, kiedy można włączyć Pornhub.

Generacja przyszłości (The Pod Generation)
I znowu mamy wycieczkę w przyszłość, ale tym razem jest ona puchata i pastelowa - przynajmniej z początku. Będziemy żyć w obszernych mieszkaniach, sztuczne inteligencje będą nam podpowiadać, jak możemy poprawić swój byt (ale też kontrolować wydajność naszej pracy), wszyscy będą uśmiechnięci i uprzejmi, a to wskutek psychoterapii u Eleny, kolejnej sztucznej inteligencji. Para złożona z Racheli i jej męża Alvy po lekkich przejściach decyduje się na dziecko. Oczywiście można by podjąć próbę wywołania ciąży naturalnej (wiedza o tym sposobie nie zanikła), ale po co, skoro można skorzystać z bociana, czyli firmy, która opracowała technologię inkubacji noworodków w sztucznych łonach przypominających strusie jaja. Więcej trudno byłoby napisać bez spojlerowania, za to mogę wyznać, że zakończenie było w moim odbiorze niezwykle zaskakujące i jednocześnie dość rozczarowujące. No i naraziłem się połowie Europy, która złożyła się na ten film.

wtorek, 28 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #4

W minionym tygodniu zdarzyło mi się obejrzeć tylko jeden film, p. niżej. Z wydarzeń na świecie postanowiłem omówić hurtowe ułaskawienie wszystkich rebeliantówz z 6 stycznia 2021, którzy wówczas wtargnęli do Kapitolu. Miejska legenda głosi, że Trump chciał rozważać wszystkie przypadki osobno (albo raczej ktoś w jego otoczeniu tego chciał), ale po piątym przypadku rzekł: fuck it, pardon them all. Jest też inna legenda o tym, że konserwatyści bronią policji, a szczególnie uwrażliwieni są na przypadki agresji wobec policjantów. Masowe ułaskawienie objęło parę ewidentnych przypadków ostrej agresji wobec funkcjonariuszy prawa, a pytani o to Republikanie nic nie wiedzą, muszą się przyjrzeć, a może to sfabrykowane... Trump zapytany o to samo rżnął Trumpa odpowiadając pytaniem na pytanie: ułaskawienie czy złagodzenie kary? Kmiocie, podpisałeś ułaskawienie, a teraz pytasz!? Potem Trump dodał, że jeszcze się przyjrzy tym przypadkom. Super, ale podobno nie ma prawnej możliwości cofnięcia ułaskawienia. Jedno z ułaskawień uważam za szczególnie trafione, bo objęło niejakiego Sergeanta Milesa, niszowego artystę z branży gejowego porno. (Po prawdzie nie wiem, czy objęło, bo nie wiem, czy Miles został ostatecznie skazany, choć wiem, że miał postawione zarzuty.) Cenię sobie twórczość tego performera, a jeszcze bardziej cenię harmonię tego umysłu, w którym pogodzone są tak sprzeczne, zdawałoby się, wartości, jak swobodna ekspresja artystyczna w branży porno i przywiązanie do konserwatysty Trumpa, cytującego (nieporadnie, ale jednak) passusy z Biblii na spotkaniach politycznych. Dla znających lengłydż polecam ten oto krótki filmik na omawiany temat.

PS. Miles został skazany, link.

Przejścia (Passages)
Film francuski, ale z językiem angielskim jako głównym. Niemiec Tommas i Brytyjczyk Martin są małżeństwem ze stażem tak długim, że już najwyższy czas na kryzys. Mieszkają w Paryżu, Tommas właśnie skończył pracę nad filmem, na imprezie z tej okazji potańczył z Agatą, a na tym nie poprzestali. O wynikających z tego komplikacjach życiowych nie mam zamiaru się rozpisywać, a na zasadzie wyjątku wspomnę o Ahmadzie, ponętnym Afro-Francuzie, który zaplątał się w tę tragedię łóżkową i też oberwał rykoszetem. Na outfilmie koledzy nie uznali filmu za dobry, ja bym go ocenił łaskawiej, choć po lekkim namyśle muszę przyznać, że oryginalnością ten wytwór nie grzeszy. Odwrócenie schematu, w którym to zwykle żonkoś znajduje sobie faceta na boku, to zdecydowanie za mało. A czy chociaż jest na co popatrzeć? Whishaw jaki jest - każdy widzi, że chucherko blade. A Franz Rogowski grający Tommasa z torsu nawet jest do ludzi podobny, choć facjatę i styl ubioru ma mocno specyficzne. Na pewno należy mu się punkt za odwagę, skoro nie zdecydował się ukryć swego pochodzenia pod pseudonimem artystycznym.

czwartek, 23 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #3

Na wstępie poruszę sprawę TikToka, który uchwałą Kongresu SZA został zakazany w tym kraju. Zatroskani mężowie stanu chcieli w ten sposób uchronić swoich łatwowiernych obywateli przed wyłudzaniem ich danych osobowych przez Xi Jinpinga. To nic, że wcześniej pozwolili swoim internetowym gigantom na dowolne dysponowanie danymi użytkowników, więc w tej kwestii mamy wolną amerykankę (czy prawo europejskie chroni obywateli korzystających z amerykańskich apek, to inna kwestia, ale nie sądzę). TikTok wystosował do swoich amerykańskich użytkowników uspokajającą notkę, że wszystko będzie ok, bo nowy prezydent Trump zniesie zakaz, chwalmy Pana, na harfie grajmy Panu. Trump zapewne już to uczynił zyskując ciepłe uczucia rzesz młodych ludzi. Narracja jest taka, że znowu Republikanie muszą chronić ludzi przed fatalnymi posunięciami Demokratów. Chrzanić to, że Kongres jest obecnie kontrolowany przez Republikanów, którzy mogliby łatwo zapobiec uchwaleniu zakazu. Tylko dlaczego zbawca Trump był onegdaj pierwszym politykiem, który zaczął mówić o blokadzie TikToka? A mówił często i całkiem jednoznacznie - polecam ten oto filmik na ten temat. No chyba nie podejrzewamy, że hojna donacja szefa TikToka na rzecz Trumpa miała jakikolwiek wpływ na zmianę jego stanowiska... Bliżej prawdy o zakazie TikToka wydają się ci, którzy twierdzą, że dla władz SZA nieznośna jest popularność platformy, na której możliwa jest nieaprobowana przez nie wolność słowa. Na TikToku bowiem bez zahamowań można mówić o ludobójstwie w Gazie (przy czym mam pełną jasność, że zapewne nie można tam w swobodny sposób obrabiać dupy Xi Jinpingowi). Wolność słowa powinna mieć granice, nieprawdaż. Jak widać z ostatnich deklaracji, rodzimi szefowie platform sieciowych dzielą się na tych, którzy wleźli do tyłka Trumpowi w całości (jak Musk), i tych, którzy wleźli tylko częściowo (jak Zuckerberg i szef TikToka).

Napój miłosny w Operze Śląskiej
Napisałbym, że to spektakl zrobiony po bożemu, tylko że ta ekipa hotelowa złożona z wielu mężczyzn i niewiast śpiewa o jakichś żniwiarzach znojonych pracą na polu. Hotelowy boy Nemorino w liberii wyśpiewuje tęskne żale o nieodwzajemnionej miłości do Adiny, upozowanej na szefową hotelowych posługaczek. No, rzeczywiście, za wysokie progi... Donizetti by się zdziwił, gdyby zobaczył, że żołnierze w jego operze dokonują desantu spadochronowego. Sierżant Belcore ląduje wprost na hotelowym kontuarze i uwodzi Adinę. O reszcie fabuły można poczytać w sieci, ale raczej nie znajdziecie obrazków z tej inscenizacji z nadobnymi żołnierzami paradującymi w samych gatkach (plus jakieś fetyszystyczne uprzęże). Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie było. Podobno opera powstała naprędce, była przeznaczona dla zespołu niezbyt wyrobionych śpiewaków, a okazała się ponadczasowym hitem. Jak porównuję z Mozartem, u którego - obok arii wyrafinowanych - zdarzają się przedszkolne melodyjki, to Napój wcale źle nie wypada. Głównym hitem opery jest aria Una furtiva lagrima, jedna z tych którą się zna, ale nie wiadomo skąd pochodzi. No to ja już wiem.

Jeśli mowa o Bytomiu, to dotychczas kojarzyłem to miasto z operą, producentem markowej odzieży męskiej, zakładem Bytom Pogrzeby oraz Hatszepsut z Bytomia. Do tej puli dołączam niniejszym Muzeum Górnośląskie. Zobaczyłem trzy stałe wystawy: przyrodniczą (z wypchanymi żubrami, które ponoć posłużyły do odnowienia tego gatunku w Polsce), etnograficzną (z dziwnym naciskiem na śląskich górali - są tacy, bo jest coś takiego jak Beskid Śląski) oraz najciekawszą, z malarstwem i rzeźbą.

czwartek, 16 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #2

Zeznanie dotyczy zeszłego tygodnia, ale w środę w tamtym tygodniu zmarła bliska mi osoba. Pogrzeb odbył się dzisiaj i miał charakter świecki. Prowadzący ceremonię cytował Szymborską, która chyba nie miała ambicji być poetką funeralną, ale ona nie ma już nic do gadania. Padło wiele gładkich słów o osobie zmarłej i jej bliskich, do których można by dopisać sążniste przypisy. Z myśli wartych zapamiętania przytoczę tę: śmierć nie jest niezwykła, niezwykłe jest życie. Zestawiam sobie te słowa z kuriozalnym stwierdzeniem z tradycyjnego pogrzebu, kiedy ksiądz stwierdził, że teraz dopiero, po śmierci tej osoby, bliscy zmarłego mogą nawiązać z nim nową, prawdziwą więź. Przy tej okazji zacytujmy ewangelię: Ktoś inny spośród uczniów rzekł do Niego: «Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca!». Lecz Jezus mu odpowiedział: «Pójdź za Mną, a zostaw umarłym grzebanie ich umarłych!» (Mt 8,21-22). Gdyby tak wypowiedział się Zenek z klatki obok, wszyscy by rzekli, że jest szajbnięty. Polecam mentalną ekwilibrystykę z Biblii Tysiąclecia w przypisie do tego passusu. Obok zamieszczam obrazek stanowiący próbkę humoru zmarłej bliskiej mi osoby. A teraz przejdziemy do omówienia paru filmów.

Mascarpone 2: Tęczowy tort (Maschile Plurale)
I to mi się podoba, a nie żadne tam proustowskie rozpamiętywanie przeszłości poprzez rozmoczone produkty cukiernicze. Cukiernik Antonio postanawia odtworzyć przeszłość aktywnie, na wzór grup rekonstrukcyjnych. Widzimy go wprawdzie z Dariem (dorodny egzemplarz), ale on widzi swoją przyszłość u boku Luki, z którym parę lat wcześniej spędził kilka szczęśliwych chwil. To działo się jeszcze w poprzednim filmie, ale w zasadzie nie trzeba go znać, żeby pojąć fabułę sequela. Jasne jest, że ów romans Antonia i Luki sprzed lat nie miał poważnego charakteru, nic sobie nie obiecywali, ani nie wyznali. Można nawet tę ich relację sprowadzić do układu biznesowego, w którym Luka pomaga Antoniowi w trudnej chwili życiowej, a Antonio odpłaca mu się niczym ta panna, którą kawaler zabierał nieraz na łódki, a ona jego leczyła smutki. Wróćmy do sequela, bo wśród bohaterów jest przyjaciółka Antonia, która parę razy wspomni, że te sequele są prawie zawsze gorsze od filmu wyjściowego. Nie podejmę się rozstrzygnięcia, czy tak jest z tym sequelem, a jedynie zauważę, że standardy typowej włoskiej komedii zostały utrzymane, czyli więcej refleksji i zadumy niż rechotu lub ubawu.

Gorące dni (Kurak Günler)
Już dawno pozbyliśmy się przyziemnych oczekiwań, że w filmach na gejowym streamingu zobaczymy jakiś wątek homo. Gorące dni to film turecki, więc nasze nadzieje są tym bardziej złudne, choć trzeba przyznać, że akcenty homo są, ale bardziej w sferze plotek, domysłów i homofobii demonstrowanej przez zdrowy, heteroseksualny tłum tureckich facetów. Jeśli między młodym prokuratorem Emre a dziennikarzem Muratem doszło do romansu, to poza wścibskim okiem kamery. Skoro film to nie romans gtm, to co? Wychodzi na to, że jest to dramat społeczno-polityczny w rodzaju Wroga ludu Ibsena, choć tu może bardziej należałoby przypomnieć Śnieg Pamuka. Szlachetny Emre stawia się władzom miasta Yaniklar, tureckiego Obrzydłówka, których nieodpowiedzialne działania zagrażają mieszkańcom. A jak to zwykle bywa, mieszkańcy lubią te swoje władze i dają się prymitywnie manipulować. Pomiędzy Emre i wspierającym go Muratem a resztą zionie moralna przepaść, co dobitnie ujrzymy w zakończeniu. Dramat ponury jest, ale wart uwagi.

Twierdzenie Marguerite (Le théorème de Marguerite)
Według stereotypu trzeba być przynajmniej lekko trzepniętym, aby być matematykiem. Trzepnięcie polega głównie na emocjonalnym chłodzie i dokuczliwej pedanterii. A jeśli się jest matematykiem płci pięknej, to trzeba dodatkowo to potencjalne piękno chować pod workowatymi bluzami i ostentacyjnie lekceważyć typowe zabiegi podkreślające kobiecą urodę (makijaż lub fryzura). Jak wyraził się niegdyś o Emmie Noether, matematyczce wybitnej, jej kolega z uczelni: Muzy nie stały przy jej kołysce. Mistrzostwo świata w eufemizmach. Podobne słowa pasowałyby do Ewy Ligockiej, która nawet na uroczyste kolacje potrafiła przyjść w dresie, będąc pulchną panią po pięćdziesiątce (ale poza tym dziwactwem była przemiłą osobą). Jeśli chodzi o hołdowanie stereotypom, ten aspekt filmu wypada znakomicie. Problem z tym stereotypem jest taki, że nie jest on po prostu fałszywy, jak fałszywe bywają stereotypy (czyli nie dotyczą wszystkich osobników z populacji). Jest fałszywy dużo bardziej, bo opisuje tyci procent ludzi zajmujących się matematyką. Tytułowa Marguerite jest francuską doktorantką, która mierzy się z hipotezą Goldbacha, jednym z prostych pytań pozostających ciągle bez odpowiedzi (czy każda parzysta liczba naturalna większa od 3 jest sumą dwóch liczb pierwszych?). W czasie prezentacji wyników kolega doktorant zadał pytanie, po którym stało się jasne, że owoc trzyletniej pracy trzeba wyrzucić do kosza. Dużą część winy ponosi promotor Marguerite, dość niedbale sprawujący naukową pieczę nad swoją doktorantką. Dziewczyna rzuca studia i zatrudnia się w centrum handlowym. Nie można jednak tak po prostu rzucić matematyki, jeśli była twoją życiową pasją. Choć pozornie Marguerite zajmuje się innymi sprawami (jak instrumentalne traktowanie młodych mężczyzn), matematyczne idee wciąż się kotłują w tle jej umysłu. Za tę obserwację twórców filmu należy docenić, bo gdy myślę o przychodzących znikąd matematycznych inspiracjach, to mam ochotę na metafizyczne wyjaśnienia, a zdarza mi się to rzadko. Matematyka pośredniczy między duchem a materią, jak twierdził Steinhaus. Największa potrzebą duchową człowieka jest miłość fizyczna - również Steinhaus. Jak to zwykle bywa, są to raczej półprawdy. Pierwsze z tych stwierdzeń nie pasuje do hipotezy Goldbacha, bo jaki materialny ekwiwalent stoi za rozkładem na sumę liczb pierwszych? Jeśli chodzi o drugie, jego analizę pozostawimy czytelnikom jako proste ćwiczenie.

Rozdzieleni (Distant)
Czy chodzi o ten serial? - spytałem Kwiatka. Nie - usłyszałem w odpowiedzi. - To inny serial, jednoodcinkowy. Film opisywany jest jako komedia fantastycznonaukowa. Uśmialiśmy się, kiedy Dwayne oznajmia, że „Dwayne nie umiera” - dokładnie wtedy, gdy dopada go krwiożercze monstrum na planecie awaryjnego lądowania. Inny rodzaj komizmu to pełen sarkazmu słowotok Naomi, której w czasie lądowania przygniotło nogę, ale komu by to popsuło nastrój? Naomi mocno dopinguje Andemu, który mógłby ją uratować, o ile sam przeżyje marsz przez pustkowia, w których czają się liczne bestie. A najzabawniejszy jest Leonard, sztuczna inteligencja wmontowana w skafander Andego. Jako pionier, Andy może ochrzcić nową planetę, która po krótkiej wymianie zdań została nazwana Fuck-you-Leonard. W innym momencie Leonard chciał zaaplikować Andemu czopek antywymiotny, ale nie wyjawię, czy mu się udało. Nam udało się wytrwać do końca, choć tuż przed mamy serię nużących zmagań z bardzo niemiłymi formami życia. Trochę pomógł Antek Ramos w roli Andego, bo on akurat wygląda na miłą formę życia, którą chciałoby się objąć i przytulić.

Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata (Nu aștepta prea mult de la sfârșitul lumii)
Ależ my od dawna nic sobie nie obiecujemy po końcu świata, bo już w pacholęctwie przeczytaliśmy Piosenkę o końcu świata napisaną przez Miłosza. Film, można rzec, mocno tę wizję Miłosza wspiera. Główna bohaterka to Angela, która poszukuje postaci do filmu o potrzebie przestrzegania zasad BHP. Oczywiście chodzi o ludzi z trwałym inwalidztwem po wypadku. W końcu wybrano jednego kandydata, którego oglądamy w kuriozalnej, chyba półgodzinnej scenie zamykającej film. Towarzyszy mu matka i dwie młode niewiasty stojące w miejscu feralnego zdarzenia, gdzie filmowana jest scena do filmu o BHP. Wcześniej spędziliśmy dzień z Angelą, która prawie połowę czasu przedziera się samochodem przez bukaresztańskie korki, od czasu do czasu nagrywa filmik na Instagram wcielając się w postać naśladowcy Andrew Tate'a, ale jeszcze bardziej seksistowskiego i wulgarnego (i dzięki temu wiem, że „pizda” brzmi po rumuńsku niemal identycznie jak u nas). Poza tym Angela opowiada dowcipy (ósma żona kucharza - usmażona) i rzuca ciekawostkami (np. o kradzieży kul wystrzelonych w stronę skazańców). Wszystko to w tonacji czarno-białej, a za to w pastelowych kolorach oglądamy inną Angelę, kierowczynię taksówki w czasach komunizmu. Czyżby twórcy chcieli nam zasugerować, że kiedyś to było ekstra? No to mam problem, bo nie mogę ani temu stanowczo zaprzeczyć, ani też z tym się w pełni zgodzić.

poniedziałek, 6 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #1

Zaczniemy od Luigiego, słynnego mordercy prezesa United Healthcare, jednej z amerykańskich ubezpieczalni na usługi medyczne. Powtórzę za Kulinskim: te firmy, nastawione głównie na zyski, pasożytują zarabiając na pośrednictwie między pacjentem a lekarzem. Ubezpieczenia są drogie, warunki są spisane drobnym druczkiem na wielu stronach, a umowy są skonstruowane tak, by można było odmówić sfinansowania usług medycznych pod byle pretekstem. Twój lekarz twierdzi, że potrzebne jest USG? My uważamy inaczej i już, bez żadnego trybu odwoławczego. Rzekoma komunistyczna ustawa Obamy (ACA) wprowadziła możliwość zawierania tańszych ubezpieczeń (zapewne dotowanych przez państwo), ale systemu nie zlikwidowała. Ciekawostka jest taka, że w ramach ACA można deklarować schorzenia już nabyte (jak cukrzyca), czego w zwykłych ubezpieczalniach zrobić nie można (albo można za stosowną opłatą). Rzecz jest oczywista: przecież nie ubezpieczymy samochodu po wypadku oczekując, że firma nam zapłaci za naprawę. Biznes to biznes. Biden zasłynął niegdyś wypowiedzią, że nie zreformuje systemu, bo Amerykanie lubią swoje ubezpieczenia. Piękna gówno-prawda, bo jeśli nie masz innej opcji, to korzystasz z gównianej. Z kolei Trump próbował kiedyś zrobić reformę ACA (według niego okropny pomysł), ale zrezygnował, kiedy rozeszło się, że według jego zamiarów ubezpieczenie nie uwzględniało schorzeń nabytych. Żeby chociaż mogli się Amerykanie pochwalić statystykami... Nic z tego, wydają na opiekę medyczną chyba najwięcej w świecie, ale według twardych danych (typu długość życia) zajmują pozycję w pobliżu dwudziestki. Wysłuchałem wielu opinii, ale nie znalazłem odpowiedzi na jedno pytanie: kto ustala ceny usług medycznych w SZA? Jeśli za przyklejenie plasterka w szpitalu trzeba zapłacić 100 dolarów, to jak to skalkulowano? Być może ceny są narzucone szpitalom przez ubezpieczycieli, ale jakoś nigdy nie słyszałem, żeby środowiska lekarskie protestowały przeciw temu. Jasne, że nie protestują, bo same na tym chorym systemie nieźle zarabiają. To nieco burzy obraz tego dobrego lekarza, od którego dzieli nas zły ubezpieczyciel (a taka jest narracja Kulinskiego). Na koniec refleksja polska. Pamiętamy system ubezpieczalni stworzony przez rząd AWS w latach dziewięćdziesiątych, owe słynne kasy chorych zlikwidowane przez następny rząd SLD. Mam niejasne przeczucie, że była to próba implementacji systemu amerykańskiego, więc może dobrze, że utworzono ten nieszczęsny NFZ. Koniec z tym tematem, teraz czas na filmy.

Historyjka o wykładowcy koledżu, który dorabia sobie w policji jako członek ekipy wsparcia dla agentów, udających płatnych morderców. Tak oto wsadzają za kratki niegodziwców i niegodziwczynie, którzy mieliby ochotę kogoś zlikwidować korzystając z takich usług. Nieoczekiwanie takim agentem zostaje nasz Gary, a wypada w tej robocie nadspodziewanie dobrze. Z początku idzie gładko, ale potem dochodzi do komplikacji uczuciowych z panną, która chciała wykończyć swojego eksa. Film jest ok, Gary to okaz miły dla oka, dialogi i sytuacje wyglądają, jakby ktoś się postarał. Refleksja na boku dotyczy policyjnych prowokacji, które w Stanach bywają posunięte do absurdu: pewien prorodzinny senator Larry został przyłapany, kiedy w męskim kiblu próbował poderwać faceta, a może tylko odpowiedział na zaczepkę policjanta w cywilu (znam to z relacji Kathy Griffin, np. tutaj). Dlaczego, DKN, to niby jest przestępstwem, które należy ścigać? W Polsce też mieliśmy podobny epizod rozdmuchany medialnie ponad granice sensu. Chodziło o niepoczytalnego pracownika uczelni, który planował zamach na sejm, a otoczony był grupą tajniaków, którzy wspierali go w jego zamiarach po to, aby w pewnym momencie móc obwieścić światu, jak bohatersko zapobiegli aktowi terroryzmu. Jako podatnik odczuwam małą satysfakcję z tego sukcesu. 

Do usług szanownej pani (Complètement cramé!)
Na początku niewiele wiemy o starszym panu Blake'u z Londynu, który cały czas mówi po francusku - a zdecydowanie nie powinien, jak orzekł Kwiatek. Po śmierci żony, w ramach porywu nostalgii, jedzie do château we Francji - miejsca, w którym przed laty rozkwitła jego miłość do przyszłej żony. Wskutek nieporozumienia, zamiast dostać pokój w zamku, dostaje posadę lokaja. W dalszym ciągu będą perypetie związane z nieliczną ekipą utrzymującą zamek, w szczególności z trudną sytuacja finansową madame właścicielki. Nasz Blake okaże się krynicą dobrych rad i chęci ubranych w zręczne bon moty. Trochę nas to znużyło, więc by ukoić ducha wyobrażamy sobie to, czego w filmie nie pokazali: Blake dostaje pięć lat w ciupie za rozboje, których się dopuścił. Przy okazji tego filmu pierwszy raz nawiedziła mnie ta oto wątpliwość: czy Malkovich jest tak dobrym aktorem, jak o tym się mówi w Radomiu?

Monster (Kaibutsu)
Nie, no czasem jednak pewne dzieła budzą we mnie prymitywa, który od filmu oczekuje ciekawej historii, a jeśli tego nie ma, to dowcipnych dialogów. Jeśli i tego zabraknie, to niech chociaż będzie umięśniony przystojniak w obsadzie (jak w Hot Frosty). Niczego takiego w tym filmie nie ujrzałem. Owszem, doceniam tę postmodernistyczną zabawę z pojęciem prawdy, ale gdzieś to już widziałem w lepszym ujęciu. Okaże się, że dręczone dziecko tak naprawdę było samo dręczycielem, ale tylko wtedy, gdy przymkniemy oko na inne okoliczności. Na sam koniec będzie wieloznaczne zakończenie, ale proponuję przymknąć oko na nie i na cały film.

Clooney z Pittem! Łał? Zobaczymy ich w roli ogarniaczy trudnych sytuacji, w których zdarzył się trup. Typowa sytuacja życiowa: co zrobić ze zwłokami i jak to zrobić, żeby dobrze zatrzeć ślady. W naszym przypadku trup jest dość przypadkowy (i nieco przypomina męża ciepłej wdówki - uwaga dla koneserów). Ogarniaczem jest Clooney, ale inna instancja uruchomiła ogarniacza Pitta, i tak oto dwa samotne wilki zostały skazane na współpracę. Z reakcji otoczenia wnoszę, że film był zabawniejszy, niż mi się zdawało. Można to obejrzeć bez bólu, może nawet przyjemność będzie warta lekkiej żenady, którą odczujemy na skutek użycia procesów myślowych do analizy motywacji bohaterów i fabularnych rozwiązań. Postawmy sprawę jasno: po pierwsze, Clooney z Pittem raczej nie zaznają wielkiej sławy z powodu występu w tym produkcie. Po drugie, bohaterowie filmu wypadli marnie w zestawieniu z panem ogarniaczem z Pulp Fiction.

Blond dziewczę wsiada na nowojorskim lotnisku do taksówki i jedzie do centrum. W tej roli słynna niesławna Dakota znana z piździesięciu twarzy Greya. Długo nie mogłem rozpoznać rezolutnego starszego kierowcy, którym okazał się dziwnie przystojny Sean Penn z zarostem. Dramat jest bardzo kameralny, bo więcej postaci już nie będzie, a do obsady w necie chyba dopisali facia, który użyczył filmowcom zdjęcia swojego wzwiedzionego dyndola. Taką sweet focię dostała Dakota od absztyfikanta na komórkę. (Nawiasem mówiąc, skoro „esemesować” to po angielsku „tekstować”, to czy można poprosić „zatekstuj mi swojego dyndola”?) Główną atrakcją filmu jest nieprzewidywalność fabuły, z tego powodu polecam, ale ostrzegam: nie liczcie na seks i przemoc.

Życie oczami Cunk (Cunk on Life)
Filomena Cunk opowiada o tym, co najważniejsze w życiu. Zasiada w studiu z ekspertami z różnych dziedzin i stawia przed nimi największe intelektualne wyzwania konfrontując ich wiedzę z poglądami jej byłego chłopaka Alana oraz ciotki Chloe, która obnażyła bezlitośnie całą tę bezwartościową mechanikę kwantową, wyzbytą najnędzniejszej choćby możliwości zlokalizowania czakramów ludzkiego ciała, co za żenada. Jak dobrze, że i w tym epizodzie (którego nie rozciągnięto na serial) nawiązano do „Pump Up the Jam”, szczytowego dokonania ludzkiego geniuszu. Największym osiągnięciem tej odsłony działalności pani Cunk będzie dla mnie opis okoliczności odkrycia dokonanego przez astronoma Hubble'a. Oj, działo się, działo, ale tego z dziećmi nie oglądamy.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger