Nie wiem po co ten tytuł

              

niedziela, 31 lipca 2022

Str8UpGayPorn donosi

Sean Harding
Na początku ostrzegam, że wejście na strony S8UGP wiąże się z gorszącymi scenami z gejowego porno. (Artykuł pt. „Gorszące sceny w filmach porno!” pojawił się niegdyś na łamach Nowego Pompona.) Redaktorzy strony nie oddzielają informacji z kraju i ze świata od działu newsów z branży. Małpia ospa ląduje obok doniesień o pasywnym debiucie Shabazza. Pozwoliłem sobie przetłumaczyć fragmenty, które uznałem za zabawne (w wyróżnionych akapitach).

Pierwsza wiadomość: Biały Dom uczcił miesiąc dumy ogłaszając edycję znaczka pocztowego ze znaną obciągaczką Nancy Reagan. Miesiąc dumy to moje tłumaczenie pride month; swoją drogą przesada z tą dumą, lepiej być dumnym z rzeczywistych osiągnięć niż z tego, w jaki sposób i z kim bawię się narządami.
Nancy Reagan – utytułowana „rura ssąca”, która przeszła do historii jako pierwsza dama i żona prezydenta z martwicą mózgu – zostanie w tym miesiącu uhonorowana znaczkiem pocztowym przez pocztę amerykańską, co nie zachwyciło gejów. (...) Nic dziwnego, że Bidenowie zaangażowali się w upamiętnienie szmaty w rodzaju Nancy Reagan, skoro Joe Biden uważa, że równie wstrętny padalec Mitch McConnell jest „człowiekiem honoru”. Bidenowie to klauni szukający okazji, aby przyciągnąć „centrowych” wyborców (czyli republikańskich wyborców z zadupia, których głosy liczą się tylko z powodu rasistowskiej i szalonej idei kolegium wyborczego, stworzonego 200 lat temu, aby chronić właścicieli niewolników), mając głównie na celu utrzymanie swoich nędznych posad w administracji i przyjmowanie kasiory od lobbystów i darczyńców.
Druga wiadomość: Zapis wideo ze strzelaniny w szkole w Uvalde pokazuje policjantów stojących w korytarzu przez ponad godzinę, używających środka dezynfekującego do rąk, przeglądających telefony komórkowe i uciekających przed ostrzałem. Tekst jest rozwinięciem wiadomości w tytule, więc nie będę go tłumaczył, za to zauważę, że wideo jest ponurym komentarzem do opinii często formułowanej przez amerykańskich prawiczków: powszechny dostęp do broni sprawi, że dobrzy ludzie będą mogli obronić się przed złymi. Widzimy, jak to działa. (Film na jutubie: tutaj.)

Trzecia wiadomość: Senator Lindsey Graham, ukrywający się homoseksualista, zapowiada głosowanie przeciw ustawie dopuszczającej małżeństwa jednopłciowe.
CNN zapytało wszystkich 50 senatorów republikańskich, aby ustalić, czy znajdzie się pośród nich co najmniej 10, którzy przyłączą się do 50 demokratów w celu poparcia ustawy (ponieważ w naszej niby to „demokracji” potrzeba 60 głosów na 100, a nie 51, czyli zwykłej większości, aby ustawa przeszła przez senat). Nie jest zaskoczeniem, że tylko cztery osoby z tego grona zadeklarowały poparcie ustawy (lub warunkowe poparcie). (…) Tych ośmiu [senatorów, którzy już zapowiedzieli głos przeciw,] to nędzne świnie Rafael „Ted” Cruz, John Cornyn, Bill Cassidy, Roger Wicker, rasista i puczysta Josh Hawley, psychotyczny bigot Jim Inhofe, zafajdany klaun Marco Rubio i… uwaga… ukrywający się homoseksualista Lindsey Graham.
Tu komentarz mój: te 60 głosów to pomysł z niedawnych czasów, sformalizowanie tak zwanego filibusteru, czyli obstrukcji parlamentarnej. Zamiast urządzać te męczące wielogodzinne lub wielodniowe przemowy uznano, że trzeba uzyskać 60 głosów. W dalszym ciągu tekstu następuje opowieść o wyoutowaniu Grahama (który uchodzi za bohatera w kręgach polskich prawiczków 😂), a przyczynił się do tego niejaki Sean Harding, gwiazda filmów porno i facet do wynajęcia.

Wiadomość ostatnia (w tym wpisie): Republikański kongresmen bierze udział w gejowskim ślubie syna, choć trzy dni wcześniej głosował przeciwko małżeństwom homoseksualnym. Odnotujmy, że chodzi o Glenna Thompsona, który wraz z żoną „z radością powitał nowego zięcia w rodzinie”.
Mam nadzieję, że zwróceni w dupy stronę republikańscy bigoci z wioch w zachodniej Pensylwanii (w szczególności w piętnastym okręgu wyborczym, z którego kandyduje Thompson), którzy mogliby być pod wrażeniem stanowiska Thompsona w sprawie ustawy, dowiedzą się, że wziął udział w weselu pedałów, więc nie będą na niego głosować w zbliżających się wyborach w listopadzie. Z drugiej strony jest to w sumie bez znaczenia, skoro w okręgu Thompsona w wyborach nie bierze udziału demokratyczny kontrkandydat.

sobota, 30 lipca 2022

Co nas obchodzą penisy księży

W świecie idealnym, jako osobie mocno zdystansowanej wobec Kościoła katolickiego, byłoby mi wszystko jedno, gdzie ksiądz wkłada członka (przy założeniu, że nie łamie prawa). Zdarzyło mi się nawet bronić księdza, który zadał się z chłopaczkiem ledwo przekraczającym dopuszczalny wiek. Skoro jednak uznaliśmy, że młodzieniec jest już w stanie wyrazić świadomą zgodę na seks, to prawo nie zostało złamane. Ta sprawa była bulwersująca, ponieważ chodziło o seks z uczniem, co - jeśli trafnie ustaliłem - nadal przestępstwem nie jest, ale może naruszać wewnętrzne szkolne przepisy, nie mówiąc o naturalnym odczuciu niewłaściwości takiej sytuacji. A sprawa księdza Dębskiego? Nie da się ukryć, był werbalnie napastliwy, ale gdyby chodziło o kasjera w Biedronce, to przecież organy prasowe nie pobiegłyby do szefa sieci sklepów z pytaniem, co zrobi z tym pracownikiem. Gdybym był katolikiem, miałbym być może jakiś interes, by w instytucji, którą mam szanować, nie było takich przypadków. Możliwe, że twórczość filmowa księdza Dębskiego podpada pod jakieś paragrafy za nękanie lub molestowanie, a wtedy idziemy do prokuratury. (Mówimy o świecie idealnym, w którym prokuratura nie chroni księży.) Przejdźmy do kolejnej sprawy, która w serwisie Wyborczej została opatrzona nagłówkiem PILNE! Okazuje się, że ksiądz G. próbował umówić się na seks przez Grindr. Imię i nazwisko księdza zostało ujawnione, ale ja nie podaję, bo nie wiem po co. Dlaczego ma mnie obchodzić, gdzie obywatel G. wtyka swojego penisa, nawet jeśli jego pracodawca ma inne oczekiwania wobec tego organu? Sprawę ujawnił Sebastian, do którego przystawiał się G. - a to jest już imię zmienione. Być może Sebastian jest katolikiem, który postanowił zdemaskować G., by chronić Kościół przed zdemoralizowaniem. Ale czemu w takim razie sam korzysta z Grindra, co jest niezbyt katolickie? A może udaje geja by polować na księży? Jeśli tak, to jego prawo, ale wielkiej miłości bliźniego w tym działaniu nie widzę. A jeśli Sebastian nie jest katolikiem, to przestaję rozumieć cokolwiek. Trudno byłoby powiedzieć, że G. na wzór Dębskiego molestował Sebastiana, więc to nie jest sprawa dla prokuratury. Pozostają dwa malutkie wytrychy, mogące uzasadnić demaskowanie „wyuzdanych” księży. Pierwszy: jeśli G. publicznie atakował gejów, to mój sprzeciw wobec ujawnienia jego wyczynów na Grindrze topnieje drastycznie. Nie znam twórczości G. jako księdza, więc trudno mi powiedzieć. Nie mam powodu zakładać, że skoro jest księdzem, to z automatu powtarza homofobiczne brednie, z jakich słynie instytucja, dla której pracuje. Drugi: ujawniając takie przypadki jak księży D. i G. przyczyniamy się do spadku autorytetu Kościoła, który wpieprza się nieustannie w moje życie - i to nie tylko recenzując moje wybory życiowe (geja) z wyimaginowanej pozycji moralnej wyroczni. Byłoby to bardzo słuszne, ale dobry nastrój psuje świadomość, że stosujemy tu zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Chcemy pognębić instytucję, a de facto znęcamy się nad konkretnym człowiekiem.

piątek, 29 lipca 2022

Гуляй, Вася!

Komedia romantyczna, w której nie ma żadnego nonsensownego zbiegu okoliczności, ani bohatera pracującego dorywczo na pół etatu w punkcie ksero i mieszkającego w willi z basenem. Za to jest Mitia, który - trochę wbrew swojej woli - ma w trybie ekspresowym wziąć ślub ze swoją moskiewską dziewczyną Alisą, a zapomniał jej powiedzieć, że nie uzgodnił tego ze swoją żoną Wasią, którą zostawił w prowincjonalnym miasteczku. Bo żona to taki szczegół z życia, o którym nie warto było wspominać przy Alisie. Jedzie więc do tej Wasi załatwić szybki rozwód. Sprawy się pogmatwają, w fabułę włączą się starzy znajomi Mitii, ale także nowo poznani. W dalsze szczegóły nie wejdę, za to sformułuję opinię, że momentami film jest popieprzony w pozytywny, ruski sposób (oj, wiem, że nie wypada tak teraz pisać). Istotna część akcji toczy się w wiejskiej chałupie Maksa, który jest bardzo zabawnym ludzikiem. Nie dość, że ma przyjemną dla oka muskulaturę, którą ujrzymy bez obciachu w saunie, gdzie dojdzie do sytuacji typu „homo - nie wiadomo”, to jeszcze - pomimo pozornej prostoty ducha - ma wyskoki fantazji. Pod wpływem biznesowego impulsu w środku nocy jedzie do klubu nocnego. Mówią mu: nie jedź tam, już narobiłeś długów, jeszcze w papę dostaniesz. A Maks na to: jadę zrobić restrukturyzację, długów znaczy. To przynajmniej próbował powiedzieć, ale miał nieco za dużo alkoholu w systemie. Rekomendację w kwestii oglądania filmu ująłbym następująco. Jako komedia romantyczna jest lepszy od wielu produkcji amerykańskich i jeszcze większej liczby polskich (w ujęciu procentowym, rok do roku). Jako środek perswazji, mający przekonać widzów do słuszności rosyjskiej „operacji specjalnej”, zadziałał wręcz odwrotnie. Jak wiemy, niejaki Friedman mylił się ogromnie twierdząc, że nie dojdzie do wojny między dwoma krajami, w których działa McDonald (to było fałszem już wtedy, gdy tę opinię ogłosił). Podobnie można by myśleć, że agresji wojennej nie dopuści się kraj, w którym kręci się przyzwoite komedie romantyczne. Kolejne twierdzenie do kolekcji złudzeń.

środa, 27 lipca 2022

Thermae Romae II

To już zakrawa na obsesję, skoro trzeci z rzędu wpis poświęcam Thermae Romae. Więcej chwilowo nie planuję, bo nie rzucił mi się w oczy żaden inny produkt filmowy z tego cyklu. Niniejszy sequel niczym specjalnie się nie odróżnia od części poprzedniej. Lucius ponownie po wielekroć przenosi się do Japonii, zawsze z towarzyszeniem arii operowych w wykonaniu baryłkowatego jegomościa we fraku (ten wątek zyskał tym razem swoją skromną oprawę fabularną). Znowu niezawodnym panaceum na polityczne spiski i społeczne bolączki okażą się nowo budowane łaźnie, a w Rzymie upowszechnią się shiatsu, ramen i pierożki gyoza, sprowadzone przez Luciusa z Japonii. Na końcu wszystkie buzie będą roześmiane, nawet Luciusa. Może jednak nie wszystkie, przynajmniej jeden ponury gej nie będzie miał powodów do szczerzenia uzębienia. Jako próba podbijania własnego, japońskiego bębenka jest to wszystko bardzo grubymi nićmi szyte. Film jest anonsowany jako komedia, podobnie jak część poprzednia i serial anime. Coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że każdy kraj ma swój styl komediowy. Jakoś niewiele komedii dociera do nas z dalekiego wschodu - nie przypominam sobie żadnej chińskiej. Na tym filmie zaśmiałem się spontanicznie przynajmniej dwa razy, więc było nieźle, bo naprawdę wiele komedii zdarzyło mi się obejrzeć z niesmakiem i kamienną twarzą. Podejrzewam, że patrząc na film przez skośne oczy ujrzałbym dużo więcej dowcipu. Zapewne bardzo zabawne byłyby rozkminy Luciusa wobec współczesnej japońskiej technologii. Jeśli klapka sedesu unosi się automatycznie, to zapewne podnosi ją niewolnik ukryty za ścianą. Potem ten sam niewolnik podsuwa pod dziurkę analną kranik ze strumieniem ciepłej wody. Swoją drogą, jeśli to nie bujda, to Japończycy w sedesach wyprzedzają Europę cywilizacyjnie o parę długości. Również za bardzo śmieszną uznałbym scenę, w której Lucius płaci w Japonii za posiłek monetą pięciojenową (dla niezorientowanych: to mniej niż dwadzieścia groszy), która wydała mu się najcenniejszą z uwagi na pozłotkę. Czy rozbawiłoby mnie ilustrowanie podróży czasoprzestrzennych spłukiwaniem plastykowych lalek w sedesie - nie mam pojęcia. Podsumowując, komedie japońskie są najpewniej zbyt hermetyczne dla widzów z Europy i Ameryki. Ta powstała w koprodukcji z Zachodem, więc może dlatego miała europejskie momenty komediowe, całkiem inaczej niż serial, który był niesamowicie zabawny, ale nie jako komedia. Na koniec mały zarzut: film sugeruje błędnie, że Rzymianie nie znali beczek. Owszem, znali, choć mogli nie wpaść na pomysł, żeby się w nich kąpać.

poniedziałek, 25 lipca 2022

Thermae Romae

Kiedy pisałem o serialu anime, natknąłem się w sieci na film aktorski z 2012 (później był sequel w 2014). Nie mogłem przepuścić okazji i obejrzałem, a lekkie wzruszenie na wstępie związane było ze studiem Tōhō, które wzięło udział w produkcji filmu, a pamiętam je dobrze z wielu filmów o godzilli, jakie uprzyjemniały życie pacholętom w PRL-u. Dziękujemy ci, Tōhō. Jak pisałem o serialu, koncept główny jest tak idiotyczny, że aż żal nie obejrzeć. Lucius Modestus, podobno autentyczny rzymski architekt łaźni z czasów cesarza Hadriana (lata dwudzieste i trzydzieste II wieku), bez przerwy wpada w wiry czasoprzestrzenne, które przenoszą go do współczesnej Japonii, skąd kopiuje pomysły na nowe łaźnie. Zdobywa sławę i zostaje doceniony przez samego cesarza. W Japonii zawsze trafia na tę samą Mimi, która pragnie zyskać sławę jako autorka mangi (niechybnie wzorowana na Mari Yamazaki, autorce mangi o Luciusie). Wiele fabularnych pomysłów było wykorzystanych w serialu, ale nie motyw podróży Mimi i grupy Japończyków w czasy rzymskie. Zdaje się, że te podróże naruszyły kontinuum, bo przebieg zdarzeń w Rzymie zaczyna odbiegać od tego, co znamy z historii. Kwestią niezwykłej wagi staje się to, by tron po Hadrianie przejął Antoninus, a nie rozwiązły Ceionius, bo tylko w ten sposób dojdzie do pośmiertnej deifikacji Hadriana, bez której świat czekałaby zagłada. Jeśli to rozumiecie, wyjaśnijcie mi, proszę. Swoją drogą, czemuż to Hadrian nie doczekał się potomka? Podobno jego żona, Sabina, była mega jędzą, a z ukochanym Antinousem jakoś nie wyszło… Filmowy Hadrian niestety nie przypomina tatuśka z serialu, wyjętego z fantazji gejów. Za to Lucius, owszem, byłby kandydatem, o którym pisał poeta:
będziemy lubić takiego tatusia
który będzie spełniał
wszystkie warunki
Hiroshi Abe pod względem fizycznym świetnie pasuje do roli Luciusa (a pamiętajmy, że w wielu scenach jest kompletnie nagi, choć rzecz jasna nie ma mowy o full frontalu; swoją drogą, w oryginalnej mandze były fiutki). Co ciekawe, Lucius często wynurza się w japońskich łaźniach, w których zobaczymy nagich japońskich dziaduniów, jakich nie zobaczylibyśmy nigdy w produkcjach holiłódzkich. To coś mówi o świecie Zachodu. Nie będę znęcał się nad grą aktorską, trochę dziwną, miejscami nadekspresyjną, a kiedy indziej - podekspresyjną. Mocnym atutem filmu jest oprawa muzyczna skomponowana z dobrze dobranych arii operowych. Momenty podróży w czasie są ilustrowane śpiewającym baryłkowatym facetem we fraku, wzorowanym na Pavarottim. W jednym z takich momentów przyłapujemy go na innej czynności, a wtedy w popłochu wstaje i zaczyna śpiewać (cha cha cha). Zrobiłem sobie playlistę ze ścieżki dźwiękowej i ku swej zgrozie zauważyłem parę arii, które powinienem teoretycznie znać, skoro słyszałem je w operze na żywo. Na zakończenie zapraszam na mały seans, oto Lucius przy akompaniamencie z Verdiego ściga małpę, która wykradła kawałek banana, od którego zależą losy ludzkości.

niedziela, 24 lipca 2022

Dziwne rzeczy ujrzycie, ziomale, jeśli zechcecie oglądać seriale

Szczurzyca Emma miałaby o czym śpiewać. Zacznijmy od Peryferii (czyli Outer Range). W pierwszym odcinku ostrzegają, że będą treści erotyczne. Rzecz dzieje się na ranczu, więc są również konie, ale spokojnie: no koń was involved in treści erotyczne. Na farmie Abbottów pojawiła się wielka okrągła dziura w ziemi i od tej pory, uwaga!, nic nie było już takie samo, jak to ujmują głąby tłumaczące z angielskiego słowo po słowie. Po obejrzeniu całości miałem wrażenie, że nie wiem, jakie mam wrażenie. Potem obejrzałem sobie rozkminę tej produkcji i stwierdziłem, że nawet jeśli mają rację, że są tam zabawy z czasem i związane z tym fabularne niespodzianki, to nie zostałem przekonany. Ostatnia moda jest taka, żeby się ciągnęło jak ser w pizzy, nie ma szybkich zwrotów akcji, zmierzamy powolutku dokądś lub donikąd. Irytujący jest brak konsekwencji niektórych zdarzeń. Stary Abbott wpadł do dziury, przeniosło go parę lat naprzód, wszyscy się zdziwili, bo przecież on już gryzie ziemię. Tak skończył się odcinek, a w następnym Abbott chodzi sobie jakby nigdy nic, bo cóż takiego się stało? I jak wrócił do swoich czasów? Mam się wzruszać, że autochtoniczna szeryfka ujrzała stado bizonów, na które polowali jej przodkowie? Proszę bardzo, ale after you, drodzy Amerykanie, najpierw wy wzruszcie się polskimi chłopami odrabiającymi pańszczyznę. Mógłbym przyznać, że Lynch bawił się podobnie w Twin Peaks, ale robił to dużo dowcipniej i dynamiczniej.

Rozdzielenie to kolejny serial z gatunku opera serowa (od tego ciągnącego się sera z pizzy). Pomysł dobry, nawet nie taki z kosmosu, bo zapewne prędzej doczekamy się opanowania techniki rozszczepiania jaźni (na tę „zawodową” i pozostałą) niż załogowego lotu na Marsa. Owszem, jest trochę niesamowicie, trochę kafkowsko, ale przydałby się jakiś Jezus, który by cudownie rozmnożył fabułę, bo serial wygląda tak, jakby półtora odcinka rozciągnęli na cały sezon i przy tym zadbali o to, żeby żadna inwencja nie poszła w dialogi. Najbardziej intrygujące w serialu są zadania, jakie wykonują zatrudnieni: zaznaczanie cyferek na ekranie. Czynność wydaje się tak absurdalna, jakby chciano nam zasugerować, że to jest nieistotne, a sensem przedsięwzięcia jest samo rozdzielenie jaźni (w celach badawczych?). Z drugiej strony w innych działach firmy zajęcia pracowników wyglądają na bardziej sensowne. Być może dowiemy się więcej z drugiego sezonu, jeśli powstanie i jeśli na nim nie uśniemy.

Serial Krakowskie potwory wchodzi w zupełnie inną gęstość, którą jest srogie gówno? Odklejka od opon mózgowych? Mdły wysryw? Sposób na zniszczenie humoru? Ubogacenie w zakresie epitetów zawdzięczam Twitterowi. Realizacyjnie to chyba nawet jest niezłe, młody i piękny Lucky podbiłby moje serce, gdybym je miał do tego serialu. Bawią mnie tęgo uwagi w stylu, że jak weszła w zaułek Krupniczej, to, halo, nie powinna wyjść z niego na Szewskiej. Lub że Swarożyc nie mógł hasać ze strzygami. A tiul wołowy z tym, bo problem nie tkwi w nieścisłościach topograficznych czy niefrasobliwym potraktowaniu mitologii słowiańskiej. Problem jak paluch w nochalu tkwi tam, gdzie się nas, widzów, wciąga bez żadnej przedjebki centralnie w szambo alternatywnej rzeczywistości bez możliwości wynurzenia. Jak ci faceci u Białoszewskiego, którzy wjechali in medias res i zaznaczył ich za to kres. Grzdyle chamciucie struple.

Nasza bandera znaczy śmierć to serial Taiki Waititi, którego uwielbiamy za Co robimy w ukryciu. Angielski szlachcic Bonnet zapragnął być piratem, więc kupił sobie statek i zatrudnił załogę. Ale co to za pirat, który brzydzi się przemocą i czyta swoim marynarzom bajki na dobranoc. Kiedy poznaje legendarnego Czarnobrodego, ma szansę nauczyć się fachu od mistrza. Wszystko zmierza w nieoczekiwanym kierunku, ale nie takim, byśmy się turlali ze śmiechu. Trudno się turlać oglądając niewesołą sytuację rodzinną nieszczęsnego Bonneta, tak obecną, jak przeszłą.

Mamy już trzeci sezon For All Mankind, historię świata alternatywnego, w której odmienny niż w naszym multiwersum rozwój wypadków spowodował, że na Marsa wybraliśmy się jeszcze w XX wieku. Kto widział poprzednie sezony może sobie darować ten, chyba że jest wciągnięty w te zmyślone gierki polityczno-biurokratyczne, które są otoczką rywalizacji w podboju kosmosu.

A może spróbować anime? Nie jestem znawcą, ale zdaje się, że Thermae Romae Novae to byłaby pozycja hardkorowa nawet dla amatorów gatunku. Głównym bohaterem jest Lucius Modestus (co bardzo zabawnie brzmi w wymowie japońskiej), rzymski architekt i budowniczy łaźni, który w każdym odcinku przenosi się do Japonii i stamtąd kopiuje pomysły do swoich projektów. To jest tak głupie, że aż żal nie obejrzeć. Niestety fabuła nie poszła w romans Luciusa z cesarzem Hadrianem, a szkoda, bo obaj wydają się być skopiowani z gejowych pornosów. W jednym z odcinków do rzymskiej łaźni wchodzą barbarzyńcy (naturalizowani Germanie) i robią bydło. Ale wystarczyło umieścić w łaźni piktogramy wzorowane na japońskich, pokazujące co jest, a co nie jest dozwolone, i barbarzyńcy się ucywilizowali. (Macron, podetknij jakieś piktogramy Putinowi.) To nie wszystko, bo każdy odcinek kończy się spotkaniem z autorką Mari Yamazaki (już nie animowaną), która odkrywa tradycyjne lub nowe japońskie łaźnie, ze szczególnym uwzględnieniem gorących źródeł, w których można gotować jajka, nie tylko kurze. Każde z tych miejsc przynosi pani Yamazaki nowe natchnienie - nie jest jasne, czy na kolejny odcinek, czy na ten już obejrzany.

Na koniec Minx, serial o Joyce, feministce w latach siedemdziesiątych, która nawiązała współpracę z wydawcą świerszczyków, by wraz z nim stworzyć swoje czasopismo. Bardzo trafnie założono, że w takim wydawnictwie powinni się znaleźć panowie potraktowani przedmiotowo. Serial pokazuje to bez obciachu, a panowie trafiający na rozkładówki godnie reprezentują męskie walory, jakimi szczodrze obdarzyła ich natura. W skromnym pomniejszeniu zamieszczam tu trzy kadry z nazwiskami dzielnych aktorów:
  • Taylor Zakhar Perez (odcinek 1), oj, nieładnie go Joyce potraktowała,
  • Nate Crnkovich (odcinek 5), współczesny Dawid Michała Anioła, ale dużo lepiej wyposażony,
  • Austin Nichols (odcinek 9), z podejrzanie imponującą erekcją, czyżby to był fejk?
Nawet bez tej podniety bez wahania rzekłbym, że to najlepszy z omawianych tu seriali, a to z tej przyczyny, że nasza bohaterka miota się między poczuciem słuszności swojego przesłania a oprawą graficzną, która - co do zasady - jest słuszna z feministycznego punktu widzenia. Ale też mocno nieprzyzwoita. Zdaje się, że gazetowa pornografia już umarła, ale w tamtych latach z pewnością kupowałbym „Minx”. Przypomina nam się nieszczęsny Kilgore Trout z powieści Vonneguta, autor wizjoner, którego książki wydawano z wieloma „zbliżeniami bobrów”, o czym krzyczały okładki. Wydawcę w serialu gra Jake Johnson - aktor, którego z roli na rolę cenimy coraz bardziej.

sobota, 23 lipca 2022

Prosty skład produktów

Jak pamiętamy, szynka składa się z papieru skrobiowego i wydzieliny gruczołów martwej tkanki tłuszczowej. Może zawierać seler i orzechy (jak wszystko zresztą, zestawów do ćwiczeń ZPT z Ikei nie wykluczając). I to nie jest prosty skład. Prostego składu nie mają również tak zwane produkty bankowe, jak w naszej kulawej polszczyźnie określa się wydzieliny systemu bankowego w rodzaju kont rachunkowych czy kredytów. Kto przeczytał w całości dokumentację otaczającą produkty bankowe, ten się z tym na pewno zgodzi, a kto nie przeczytał, niech najpierw powie, czemu tego nie zrobił. Mam nawet pomysł na happening: kiedy w banku podetkną ci do podpisu umowę na kredyt lub kartę płatniczą, uprzyj się, że chcesz to wszystko dokładnie przeczytać i to koniecznie na głos, żeby urzędnik bankowy mógł w pełni uczestniczyć w tym ceremoniale (niech on też ma radochę). Wróćmy więc do produktu o prostym składzie. Proszę państwa, oto Kefir z Koła.
Moje natychmiastowe skojarzenie to ludzie naukowi z powieści Bestera.
Chór żeński: - Bifidobacterium infantis. O, yeah! Bifidobacterium lactis. La! Ctis!
Chór męski: - Lactobacillus paracasei! Lactococcus lactis subsp. cremoris!
Wszyscy: - W stos prop!

piątek, 22 lipca 2022

The Umbrella Academy (sezon 3, odcinek 8)

Te seriale oparte na komiksach są zwykle lepsze od filmów pełnometrażowych, pod warunkiem, że nie są powiązane z Marvelem. Piję tu do serialu WandaVision opartego na Marvelu, którego pierwsze odcinki były świetne, ale efekt popsuła typowa Marvelowa kaszana w finale. The Umbrella Academy opowiada o dziwnej rodzinie, złożonej z dzieci urodzonych w cudowny sposób (po jednodniowej ciąży), a zaadoptował je pewien ekscentryczny jegomość, który wziął i umarł (choć, jak się okaże, nie wszystek). Każde z dzieci, teraz już dorosłych, ma jakąś moc, jedno z nich jest super silne, inne umie miotać nożami lub siłą sugestii zmuszać innych do posłuszeństwa. W sezonie trzecim świat najwyrażniej się skończy, bo w piwnicy pewnego domu zalągł się Kugelblitz, magiczna anomalia zlepiona z czarnych dziur, powstała na skutek paradoksów czasowych, w które wplątani byli nasi bohaterowie. Próbowali uratować świat, ale było tylko gorzej. Na szczęście Diego ma plan. (Niestety to jest śmieszne tylko po angielsku.)


Oczywiście zawsze musi znaleźć się jakiś Ben, który emituje złe wajby.

czwartek, 21 lipca 2022

Zniknięty ksiądz. Moja historia (Marcin Adamiec)

Tuż po tym, kiedy skończyłem czytać tę książkę, ksiądz Andrzej Dębski zasłynął swoimi niewybrednymi propozycjami skierowanymi do kobiety, której praktycznie nie znał. Palma odbiła mu mocno, bo wysyłał te swoje filmiki przez Messengera, a mnie szczególnie urzekło to, że po obietnicach potraktowania Oli jak szmaty (w sensie seksualnym) przesłał jej filmik z dziećmi „pozdrawiającymi ciocię Olę”. Biedne dzieci z programu „Ziarno” wzięły nieświadomie udział w molestowaniu seksualnym, na szczęście tylko wirtualnym. Czy historia nieszczęsnego księdza Andrzeja mogłaby znaleźć się w książce? Raczej nie, bo opowiadane przez autora zdarzenia dotyczą ludzi, którym można współczuć. Przypadek księdza Andrzeja trudno by umieścić w empatycznych ramach, choć w pewien elementarny sposób współczuję mu jako ofierze systemu, którego był częścią. Systemu, który stawia przed ludźmi nierealne oczekiwania, by wyrzekli się naturalnych ludzkich odruchów. Mam na myśli głównie celibat, ale oczywiście temat jest szerszy, bo katolicka koncepcja ludzkiej natury jest zwyczajnie poroniona, urojone przewiny leczy się urojonymi środkami. Jeśli mowa o samej książce, to można mieć zastrzeżenia wobec jej tytułu, który sugeruje opowieść autobiograficzną, podczas gdy perypetie autora to jakieś pięć procent całości. Reszta to opowieści o księżach, które brzmią wiarygodnie, ale w żadnym momencie nie pada deklaracja, że czytamy o postaciach rzeczywistych, które autor znał lub o nich słyszał. Dopiero na samym końcu zapoznamy się z wyjaśnieniem, zob. [3921] poniżej. Mamy zatem do czynienia z kreacją literacką, która jakoś tam jest powiązana z autentycznymi postaciami. Książka miałaby szansę przyczynić się do spadku liczby powołań, gdyby nie to, że ten spadek dokonuje się od paru lat - i jest dramatyczny. Dobrze by było, żeby tę pozycję przeczytali kandydaci na księży, ale nie miejmy złudzeń: w wieku, kiedy podejmuje się tę poważną decyzję, młodzi mężczyźni są nieprzejednanymi idealistami, gorąco przekonanymi, że Chrystus da im siłę i nie pozwoli, by ich zapał kiedykolwiek ostygł. Prawie wszystkie życiowe scenariusze z książki pokazują, że to mrzonki. Największym wyzwaniem dla młodych diakonów jest brutalne zderzenie z bezduszną kościelną instytucją, która wprawdzie otacza ich opieką, ale nie liczy się z ich oczekiwaniami. Władza biskupa jest totalna i dotyczy wszystkich aspektów życia. Cóż z tego, że nie masz talentu do pracy w szkole, będziesz uczył i już. Urząd nie będzie się przejmował, że nie masz ochoty być szpitalnym kapelanem. A choćbyś miał talent do pracy z młodzieżą, to i tak ci zakręcą kurek z finansami, bo ta oazowa młodzież generuje słabe dochody dla Kościoła. Ksiądz jest samotny, a przyjaźnie z innymi księżmi rzadko przechodzą próbę, w której potrzebujesz pomocy, jak to przydarzyło się autorowi. Stąd niedaleko do alkoholizmu lub hazardu, a tym, którzy tego unikną, udaje się poprzez złamanie kościelnych zakazów, na przykład dzięki związkowi z kobietą. Ale nie tylko, bo niektórym siłę daje władza, którą mogą się cieszyć w swojej parafii. Jeden z prałatów zwany „monarchą” trzymał burmistrza pod butem, zmusił go „do przechrzczenia szkoły podstawowej na imienia Jana Pawła II, a gimnazjum na św. Faustyny”, kiedy indziej wręczył mu „nazwy ulic, które trzeba zmienić, bo ich patroni byli «komunistyczni»”, a także doprowadził „do zwolnienia nauczycielki, która namawiała w gimnazjum do wypisywania się z religii”. Z upadku Kościoła, który ucieleśnia „monarcha” (jak i wielu hierarchów), cieszyłbym się szalenie. Książka Adamca to w zasadzie zbiór anegdot, a wiadomo, że argument anegdotyczny jest słaby, bo może być łatwo odparty innym argumentem anegdotycznym, czyli na przykład książką o spełnionym życiu w kapłaństwie. A takich powstało tyle, że niejedne taczki by się nimi zapełniły. Autor nie przytacza żadnych statystyk, ale brzmi wiarygodnie. Jak rozumiem, przeszedł przez fazę ateizmu, ale odzyskał wiarę i teraz chodzi do kościoła jako zwykły wierny ([3904]). Przyznam, że kiepsko trafia mi to do przekonania, bo w ten sposób wspiera instytucję, która wcześniej mocno go zawiodła. Być może chodzi o inny odłam chrześcijaństwa, ale tego z książki się nie dowiadujemy.

[334]
Mnie też zniknęli. Nie mogłem się pożegnać, nie mogłem powiedzieć, że jestem bardzo chory. Nie mogłem prosić o modlitwę. Nic. Dostałem telefon i wyprowadziłem się w niedzielę wieczór z plebanii. Jak złodziej.

[520]
[Motto] „Eucharystia i Wolność” doskonale obrazuje jedyny sposób, żeby jakoś tam przeżyć.
Jest to tytuł książki, będący przewrotnym mottem niektórych księży, którzy odprawią mszę, a potem są wolni. Jak pisze autor: „Dzięki dzisiejszej technice łączyli plebanijny domofon ze swoim telefonem i nawet będąc w innym kraju, mogli rozmawiać ze swoimi parafianami, kiedy ci stoją pod drzwiami plebanii albo dzwonią na parafialny numer. Trochę mnie to z początku dziwiło, że kancelaria jest czynna tylko po mszy. Przez pół godziny. A potem wolne. Eucharystia i wolność”.

[566]
[Kleryk Antoni odkrył] też bardzo szybko, dlaczego w całej Polsce wprowadzono gdzie się da wydziały teologiczne na uniwersytetach. Nie dla tradycji, nie dlatego, że przecież uniwersytety w średniowieczu powstawały przede wszystkim jako miejsca studiowania teologii. Miało to na celu tylko zrzucenie ciężaru ich finansowania na państwo.

[1203]
Było takie jedno seminarium, którego rektora nakryto jakiś czas później w klubie gejowskim w Warszawie i ten kleryk właśnie w tej diecezji został księdzem.
Kiedy wydało się, że ów kleryk był gejem, został wydalony z seminarium, dlatego znalazł sobie miejsce w innym. Akcje przeciwko gejom wśród kandydatów na księży zaczęły się, jeśli dobrze pamiętam, za BXVI. To nieco dziwne, bo nie widzę różnicy między czystością seksualną heteryka i geja. Z drugiej strony, skoro odkryto, że kleryk był gejem (po przejrzeniu zawartości laptopa; swoją drogą - to Orwell), to znaczy, że przesadnie czysty on nie był. Mniemam jednak, że nie wydalono by nikogo, kto okazałby się heterykiem.

[1555, ciężka dola kapelana w szpitalu]
– Co się stało? – zapytała zmęczonym głosem.
– Ta pani zwymiotowała hostię.
– To się Pan Jezus zdziwił. – Pielęgniarka zaczęła się śmiać. – Na przyszłość niech ksiądz nie podaje opłatka nielogicznym pacjentom. – Po tych słowach zaczęła czyścić pacjentkę.
Łukasz wyszedł z pokoju wstrząśnięty.

[1560]
Przed kilkoma miesiącami jacyś ludzie oplakatowali miasto podobiznami proboszcza i jego gosposi. Podpisano te plakaty: „Święta rodzina”. Nikt z kurii na to nie zareagował. Tam, w centrali, nikomu nie przeszkadzało, że ksiądz proboszcz mieszka pod jednym dachem, a właściwie w jednym mieszkaniu, ze swoją gosposią.

[2576]
Jan najpierw myślał, że biskup go wezwie i zdegraduje. Przecież mieszka z kobietą. Ale szybko się dowiedział, że o ile dla zwykłych katolików mieszkanie razem bez ślubu jest grzechem ciężkim, o tyle dla księży już nie. Ksiądz może mieszkać z kobietą bez ślubu. A właściwie to nawet musi, bo przecież nie może się ożenić.

[3904]
Dwa lat później, w Wielki Piątek, znowu płakałem podczas czytania o Męce Pańskiej. A w Niedzielę Zmartwychwstania wstałem o piątej rano ze względu na limit wiernych związany z koronawirusem, żeby z moją narzeczoną dostać się do kościoła na rezurekcję.

[3921]
Inspiracją dla mnie byli żywi, autentyczni ludzie, którzy przeżywali życiowe kryzysy. Jednakże pisząc, starałem się tak rozwijać opowieść, żeby opisani przeze mnie bohaterowie stali się niezależnymi, odrębnymi od pierwowzorów postaciami.
   Wszelkie podobieństwa są zupełnie przypadkowe i niezamierzone. Moja książka nie jest kroniką, oskarżeniem ani reportażem.

środa, 20 lipca 2022

Logika nie jest dla idiotów, czyli moglibyście, do qrwy nędzy, przestać odwracać implikacje?

Na potrzeby tego wpisu uznajmy, że Tokarczuk wypowiedziała takie zdanie: „Literatura nie jest dla idiotów”. Jest to ukryta implikacja (dla idiotów: wynikanie), czyli zdanie typu „jeżeli p, to q”, gdzie p i q oznaczają zdania logiczne (dla idiotów: zdania, które są prawdziwe lub fałszywe). W zapisie formalnym: jeżeli jesteś idiotą, to literatura nie jest dla ciebie. Czytam głosy oburzonych, którzy z pasją przekonują, że przecież można być inteligentnym człowiekiem, który nie czyta książek. Czyli istnieją nie-idioci, którzy nie czytają. Inaczej rzecz ujmując, nie jest prawdziwa implikacja: jeśli nie jesteś idiotą, to czytasz książki. Przyjmijmy, że p oznacza zdanie „jesteś idiotą”, a q - zdanie „czytasz książki” (czyli inaczej „literatura jest dla ciebie”). Wobec tego twierdzenie Tokarczuk to „jeżeli p, to nie q”, podczas gdy oburzeni są oburzeni zdaniem „jeżeli nie p, to q”, słusznie poniekąd wytykając jego fałsz. Sedno sprawy polega na tym, że twierdzenie Tokarczuk nie jest tożsame z twierdzeniem, które przypisują jej oburzeni. Ba, nawet nie ma wynikania w żadną stronę! Dowód formalny jest prościutki, ale nikogo nie przekona, zatem proponuję sprawdzić, że nie ma wynikania na przykładzie pewnych zdań p i q. Gdyby p było zdaniem „Tokarczuk ma więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu”, q - zdaniem „Tokarczuk ma mniej niż metr pięćdziesiąt wzrostu”, to wypowiedź Tokarczuk jest prawdziwa, a wypowiedź przypisywana jej przez oburzonych - niekoniecznie, bo Tokarczuk może mieć metr pięćdziesiąt pięć wzrostu (jeśli nie ma, to przyjmijmy, że Kalembas Krystyna jest tego wzrostu i podstawmy ją w p i q w miejsce Tokarczuk). Gdyby to ode mnie zależało, nie dałbym matury nikomu, kto nie rozumie, na czym polega problem z odwracaniem implikacji, bo z tym właśnie tu mamy do czynienia (czego mi się nie chce tłumaczyć dokładniej).

Jak tego dowieść - krótka opowieść. Dowody matematyczne dla każdego (Dariusz Laskowski)

Matematyka jest piękna i wyjątkowa wśród nauk. Poglądy na nią bywają różne. Wybitny Arnold zaczął kiedyś swój tekst od stwierdzenia, że matematyka jest częścią fizyki (po czym nastąpił mocno abstrakcyjny wywód o krzywych algebraicznych), z kolei genialny Hardy wznosił toast za to, żeby „nasze twierdzenia nigdy nie znalazły zastosowania”. Książka Laskowskiego nie jest głosem w tej dyskusji, choć oba poglądy mogłyby znaleźć w niej uzasadnienie. Twierdzenie Pitagorasa (a dokładniej, odwrotne do niego) było stosowane już w starożytnym Egipcie do wyznaczania kątów prostych. Za to nie umiem wyobrazić sobie żadnego pożytku z wiedzy o niewymierności liczby e - poza czystą satysfakcją estetyczną. Wymieniłem dwa spośród wielu twierdzeń omawianych w książce, a jeszcze wymienię parę, które mnie zainteresowały szczególnie:
  • trysekcja kąta według Archimedesa (znałem, ale z przyjemnością sobie odświeżyłem),
  • suma odwrotności liczb pierwszych jest nieskończona (chyba najtrudniejsza rzecz w tym zbiorze),
  • twierdzenie Talesa (podstawowe szkolne twierdzenie, którego dowodu nigdy nie widziałem),
  • konstrukcja liczby naturalnej, po której następuje miliard liczb złożonych (zamiast miliarda może być dowolna inna liczba).
Jest również odpowiedź na pytanie, czy można z cyfr od 1 do 9 ułożyć takie liczby naturalne, by każda z cyfr została użyta dokładnie jeden raz, a suma tych liczb dała 100. Autor omawia podstawy teorii Cantora, przeliczalność zbioru liczb wymiernych i nieprzeliczalność zbioru liczb rzeczywistych. Swego czasu odkrycie to było szokujące. Jeden z rozdziałów poświęcony jest aksjomatyce zbioru liczb naturalnych. Dziś wydaje się to czymś - nomen omen - naturalnym, ale przez ponad dwa stulecia (czyli od Newtona) matematyka rozwijała się dziko, pozbawiona ścisłych ram znanych nam z Elementów Euklidesa. Dopiero na przełomie wieku XIX i XX pojawiło się parę paradoksów, które uświadomiły matematykom, jak wiele racji miał Euklides.

wtorek, 19 lipca 2022

Nie ma czasu (Ursula K. Le Guin)

Reklama wspomniana parokrotnie w książce
Zainspirowana blogującym staruszkiem Saramago Ursula postanowiła, że też odda się temu zajęciu. Cieszę się z tego, bo jest to nietuzinkowa autorka, którą warto czytać, nawet jeśli nie we wszystkim się z nią zgadzamy lub kiedy miewa odloty w rejony wyobraźni, w których zdarza się nam pogubić. Część jej wpisów ma charakter ryzykownych, wręcz metafizycznych interpretacji naszych życiowych doświadczeń, co nie zawsze trafia do każdego (czytaj: mnie). Na szczęście więcej jest tekstów zabawnych (np. o wulgaryzmach, zob. [471] poniżej) lub zwyczajnie udanych (np. rozważania o starości osiemdziesięcioletniej autorki w kontekście powiedzenia „masz tyle lat, na ile się czujesz”). Z przedmowy dowiemy się, że Le Guin jest twórczynią słówka „fibble”, które stało się nazwą gry o kosmitach, którzy rozbili się na Ziemi. Z pobieżnego oglądu wnoszę, że raczej nie należy na podstawie tej gry wyrabiać sobie jakiegokolwiek poglądu na temat naszej autorki. Tekst Nôtre-Dame de la Faim jest przewrotny, bo zainspirował mnie do szukania w sieci tej niesamowitej, ogromnej katedry w Portland (w stanie Oregonie), podczas gdy rzecz dotyczy magazynu darmowych towarów dla amerykańskiej biedoty. Dla wielu ludzi zabrzmi to jak herezja, ale w rzekomo najbogatszym kraju świata procentowe wskaźniki ubóstwa przebijają Polskę i wiele innych krajów, uchodzących za mało zamożne (zob. [1567], [2364]). W wizji Le Guin ów magazyn przeobraża się w katedrę, w której praktykuje się prawdziwą miłość bliźniego. Trudno mi się z tym nie zgodzić. Mniejszy mój entuzjazm wywołała Skromna propozycja: wegempatia, kuriozalny tekścik o „oganizmie”, odżywianiu się tlenem, dzięki czemu powstrzymamy się od zabijanie roślin w celach spożywczych. Jeśli miała to być kpina z wegan, to można by wymyślić coś lepszego. Zachęcony przez Urszulę odsłuchałem Become Ocean, kompozycji Johna Luthera Adamsa (nie mylić z Johnem Adamsem, twórcą Nixon in China, opery „dziwnie bezmyślnej i banalnej”). Opery Glassa pod tytułem Galileo Galilei (jednej z parunastu tego kompozytora!) nie odsłuchałem, bo nie wiem, z kim trzeba się przespać, by móc to uczynić.

[110, z kwestionariusza absolwentów Harvarda po sześćdziesięciu latach]
Pytanie 12: „Ogólnie, według twoich oczekiwań, jak poradziły sobie w życiu twoje wnuki?”. Najmłodszy z moich wnuków właśnie skończył cztery lata. Jak sobie poradził w życiu? Ogólnie dobrze. Zastanawiam się, jakie oczekiwania można mieć wobec czterolatka. Że dalej będzie grzecznym chłopcem i że szybko nauczy się czytać i pisać... nic więcej nie przychodzi mi do głowy.

[471, początek felietonu pt. Moglibyście, kurwa, przestać?]
Wciąż czytam książki i oglądam filmy, w których nikt nie używa innych jebanych słów niż jebać, chyba że mówi kurwa. Chodzi o to, że najwyraźniej nie znają żadnych przymiotników opisujących jebanie oprócz jebany, nawet kiedy jebanie jebią. A kurwa mówią wtedy, kiedy mają przejebane. Kiedy coś ich jebnie, mówią kurwa, albo o, kurwa, mamy przejebane. Akty wyobraźni w to zaangażowane są oszałamiające. Znaczy, dosłownie.
Jeśli ktoś jak ja jest ciekawy, jak wygląda tekst oryginalny, może zajrzeć tutaj.

[672, o powiedzeniu „nie możesz zjeść ciastka i mieć ciastko”]
W dialekcie angielskiego z Zachodniego Wybrzeża, z jakim dorastałam, „Miałam ciastko na deser” znaczy tyle co „Zjadłam ciastko na deser”. Czyli „Nie możesz mieć ciastka i zjeść ciastka” sugerowało mi, że nie mogę zjeść ciastka i zjeść ciastka...

[737]
Wojna trojańska nie jest i nie da się przedstawić jako Starcie Dobra ze Złem. To po prostu wojna, marnotrawna, bezsensowna, niepotrzebna, głupia, długa – krwawy chaos pełen osobistych aktów odwagi, tchórzostwa, szlachetności, zdrady, odrąbywania kończyn i wypruwania flaków.

[764]
Siła nie daje słuszności, prawda? A zatem i słuszność nie daje siły. Prawda?
Nieprawda, droga Ursulo. Wyrafinowanym logikiem nie jestem, ale gdzie mogę, to walczę z odwracaniem implikacji, jakby to było w logice dopuszczalne. Brak polskiej gotówki nie oznacza ubóstwa, prawda? Bo można na przykład mieć dużo gotówki w euro. Czy na podobnej zasadzie „ubóstwo nie oznacza braku polskiej gotówki”? Po krótkim namyśle: nie, ubóstwo oznacza brak jakiejkolwiek gotówki, w szczególności polskiej.

[839]
Moja nowela Dziennik Róży otrzymała nagrodę Nebuli, przyznawaną przez Science Fiction Writers of America. Mniej więcej w tym samym czasie ta sama organizacja pozbawiła honorowego członkostwa polskiego pisarza Stanisława Lema. Spory kontyngent zimnowojennych wojowników uznał, że człowiek, który żyje za żelazną kurtyną i źle się wyraża o amerykańskiej fantastyce, musi być komunistycznym szczurem i nie ma nic do roboty w SFWA. Przywołali jakiś formalny szczegół pozwalający odebrać mu członkostwo i upierali się, by go zastosować. Lem był człowiekiem trudnym, aroganckim, czasem nieznośnym, ale był też odważnym i pierwszorzędnym autorem, piszącym z większą swobodą ducha, niż wydawało się możliwe w Polsce pod radzieckim reżimem. Byłam zła na tę prostacką i małostkową zniewagę ze strony SFWA. Zrezygnowałam z członkostwa i uznając, że byłoby bezwstydem przyjmować nagrodę za opowieść o politycznej nietolerancji od grupy, która właśnie polityczną nietolerancję zademonstrowała, krótko przed ogłoszeniem ostatecznych wyników wycofałam swój tekst z listy nominacji do Nebuli.

[1457]
Pisanie o ekonomii to z mojej strony przedsięwzięcie tak nierozsądne, jak dla większości ekonomistów pisanie o przerzutni w pentametrze jambicznym. Tyle że oni nie żyją w bibliotece, a ja żyję w ekonomii.

[1556, o rosnącej roli kłamstwa w polityce]
W fałszywych danych i obietnicach Obamy podczas pierwszej debaty przerażający był fakt, że były niepotrzebne. Gdyby powiedział prawdę, lepiej by się przysłużył swojej kandydaturze, a także pogrążył Romneya z jego zmyślonymi liczbami i wykrętnie mglistymi odpowiedziami.

[1567]
Poza tym żaden prezydent nie mógłby tego przeforsować w korporacjach, dla których Kongres jest niemal całkowicie kontrolowaną spółką zależną.
Tego - programu pomocy dla dwudziestu milionów Amerykanów żyjących w skrajnej biedzie.

[1789, wiara w wiarę]
Nie wierzę w teorię ewolucji Darwina. Przyjmuję ją. Nie jest to kwestia wiary, ale dowodów.
Le Guin zdaje się być zwolenniczką NOMA, koncepcji bardzo słusznej w świecie idealnym, czyli nie naszym. (NOMA to pomysł niejakiego Goulda, który uważa, że nauka i religia to odseparowane od siebie zespoły zagadnień.)

[2065]
Opera jest niedorzecznym przedsięwzięciem. To prawie nie do wiary, by produkcja jakiejkolwiek opery była udana.

[2364, tekst Nôtre-Dame de la Faim]
Powiedzmy to w ten sposób: jeśli wy czy ja bylibyśmy statystycznym rodzicem z trójką statystycznych dzieci w szkole, jedno z naszych dzieci byłoby głodne. Niedożywione. Głodne rankiem i głodne wieczorem. Tym głodem, który powoduje, że dziecku cały czas jest zimno. Że głupieje. Że choruje.

[2584]
– Jest dom milionera, przy końcu drogi – oświadczył Denys. – Parę węży już tam wypuściłem.
W ten sposób został rozwiązany problem grzechotnika, który przypałętał się na działkę domu letniskowego Le Guin i męża. Znajomy Denys oczywiście wcześniej umiejętnie węża unieszkodliwił, ale wszyscy zgodzili się, że zabijać go nie chcą.

poniedziałek, 18 lipca 2022

Doktor Strange w multiwersum obłędu czyli Doctor Strange in the Multiverse of Madness

Ten film zasłużył sobie na omówienie w formie ballady dziadowskiej.




Scenarzysta Michael był na umyśle chory,
więc mu rzekł ziom, idź do doktora lub do znachory.
No, ale gdzie ja pójdę bez forsy, Michael odpowiada,
przecież nie pożyczę ze SKOK-u, ani od sąsiada.
Ale Michael, ziom mówi, nikt do kredytu cię nie zmusza,
zadzwoń do agenta, czy tam kto nie chce scenariusza.
A jak napiszesz, to wpadnie ci trochę gotówki
i se mózg wyleczysz, a za resztę kasy kupisz półlitrówki.
Właśnie o doktorze Strange'u tęgie głowy myślą w Hollywoodzie,
czy nie czas już na sequel, bo tego chcą ludzie.
I zatrudnili Michaela w roli scenarzysty,
a że nie chciał dużo, interes był czysty.
I teraz patrzymy na straszną ośmiornicę,
co w mak rozpierdziela nowojorską ulicę.
A wysłana została przez wściekłą Wandę Maksymową,
tę, co w WandaVision była czarownicą wyborową.
A z tego filmu się wcale nie dowiecie,
że po dwóch dniach ciąży powiła niejedno dziecię.
I pokochała swych synów jak najlepsza matka,
a każdy z nich obu w tydzień wyrósł na dziesięciolatka.
Tyle że to wszystko był tylko fantom magiczny,
Wandę wypędzili, synowie zniknęli, koniec dramatyczny!
Dlatego nasza zła Wanda chce dopaść Amerikę, dziewczynę,
której moce cudowne mogą jej zwrócić rodzinę.
Ale, hola, Wando przebrzydła, miotająca czary,
doktor Strange nie pozwoli z Ameriki uczynić ofiary.
Dobry, piękny, szlachetny, a gdy trzeba - cięty,
da ci wycisk solidny, aż ci pójdzie w pięty.
A masz, za Człowieka Gumę, za profesora Xaviera,
i za dwie super dziunie, które wzięła cholera.
I to wszystko napisał Michael o krok od obłędu,
i już jest zdrowy, więc cieszmy się z tego względu.
Spojrzał na swe dzieło, przejął się okrutnie,
gdyż postąpił nieładnie, a wręcz bałamutnie.
Bo kto ten film o Strange'u zobaczy,
temu niejeden mózgowy zwój się wypaczy.
Teraz zapisuje się do neurologa specjalisty,
w marcu za trzy lata na początku przyjęć listy.

sobota, 16 lipca 2022

Yang czyli After Yang

Czerwony Kapturek przysiadł na pieńku i oddał się wspomnieniom. Siostra z kubkiem świeżego mleka stoi w drzwiach. - Część ciebie zawsze będzie tęsknić za tą chwilą - mówi. Opada na niezasłane łóżko, podczas gdy zza ściany dobiega dźwięk klawesynu. - Oto wstążka z dnia ślubu - głos matki brzmi obco pośród nocnej ciszy. Tańczy bosa w świetle gwiazd, wśród dojrzewających fig i dzieci. Żar dogasającego ogniska wypalił obraz w pamięci. Wilk, babcia, myśliwy... Cóż wniosłyby te postaci do tej opowieści wypełnionej duchowym bogactwem głównej bohaterki? Tak sobie wyobrażam bajkę o Czerwonym Kapturku w wykonaniu twórców Yanga. Nie wróżę sukcesu tej wersji, ale jedno trzeba przyznać: usypia skuteczniej niż pierwowzór. I bardzo dobrze, bo to jest jedna z funkcji, jaką pełnią bajki, wszelako z zastrzeżeniem, że idąc na seans raczej nie mam ochoty być traktowany jak dziecko do usypiania. Podobno na Odyseję kosmiczną 2001 szło się z dawką LSD, co jest przesadą, skoro odlotowe fragmenty trwają może z dziesięć minut. Nie wiem czym się naszprycować przed Yangiem, w każdym razie odradzam makaron orientalny z kurczakiem, bambusem i uszakami bzowymi. Fabuła jest taka: android Yang wyzionął rdzeń główny, czym zmartwił rodzinę Jake'a. Jest szansa przywrócić go do życia, ale okazuje się to trudniejsze, niż się z początku wydawało. Kiedy Jake i jego żona przeglądają karty pamięci Yanga, wychodzi na jaw, że... Unikam spojlerowania, ale jeden lekki będzie: niewiele mnie to obeszło, co tam Jake zobaczył. Było to mniej więcej równie fascynujące, co film z wesela pewnej dziuni, której znajomi ostrzegali się wzajemnie: hej, postaraj się teraz wykręcić od zaproszenia do niej, chyba że chcesz oglądać, jak ciocia Stasia wpierdziela flaczki. Nie ulega wątpliwości, że początkowa scena tańca udała się znakomicie, ale czujne oko Kwiatka wśród wielu tańczących rodzin nie wypatrzyło żadnej nieheteronormatywnej. A wydawało się, że w filmie o rodzinie euro-afro-orientalnej będzie większa inkluzywność. Jednak nawet gdyby twórcy wśród rodzin uwzględnili poliamorię z udziałem helikopterów bojowych, film pozostałby dziełem wysoce ekskluzywnym, przeznaczonym dla duchowej arystokracji, do której mam przyjemność się nie zaliczać.

piątek, 15 lipca 2022

Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata (Benjamin Alire Sáenz)

Kolejny ból dupy dla kuratorki Nowak, ziejącej chrześcijańską miłością bliźniego. Jeden z chłopców okaże się gejem, a drugi przyjmie to spokojnie, nie będzie namawiał do żadnej terapii konwersyjnej, ani „pokornego niesienia swojego krzyża i trwania w abstynencji", jak to zapewne ujęliby katolicy. Mieć na imię Arystoteles lub Dante to poważne życiowe wyzwanie. Czy Arystoteles może zarabiać przerzucając hamburgery? A Dante może popalać trawkę? Na szczęście nasi prawie dorośli bohaterowie zdecydowanie się wyróżniają, Ari - bo woli samotność od towarzystwa swoich rówieśników, a Dante - bo ma wiele nietypowych pasji i zainteresowań, które również nieco go oddzielają od reszty. To bardziej otwarty Dante zagadał do Ariego i tak zaczęła się ich przyjaźń. Cała historia opowiedziana jest z punktu widzenia narratora Ariego, więc razem z nim miotamy się w jego świecie drugiej połowy lat osiemdziesiątych, próbując zrozumieć jego i innych. Motyw naczelny to nieprzystosowanie, trudne relacje z rodzicam, a także ponura rodzinna tajemnica. Sytuację komplikuje rodzina Dantego, który jest jedynakiem, a jego rodzice są otwarci i mili. Czemu ja nie mam takich rodziców? - może dręczyć się Ari. Po dramatycznym zwrocie akcji Ari stanie się wręcz częścią rodziny Dantego, ale ukojenia to nie przyniesie - rozterki, wątpliwości, pytania nadal nie będą dawać mu spokoju. Każdy, kto przechodzi przez życie ze skłonnością do refleksji, jest po trosze takim Arim, który czasem nie rozumie swoich reakcji i odczuć. Są w książce nawiązania do znanych obrazów: Nocne marki Hoppera i Tratwa Meduzy Géricaulta, oba dość ponure, choć drugi - w dużo bardziej oczywisty sposób. W końcówce następuje bajkowy moment, w którym na mroczną duszę Ariego pada snop światła. Czyżby odtąd miał rozpocząć życie jasne i radosne? Skoro powstał kolejny tom o naszych bohaterach, mamy powody sądzić, że radość zostanie zmącona. Od czasu Żywotu człowieka poćciwego mało kto pisze książki o bohaterach szczęśliwych od pierwszej do ostatniej strony.

[1247, zapis z pamiętnika Ariego]
Problem nie w tym, że nie kocham swojej matki i ojca. Problem w tym, że nie wiem, jak ich kochać.

czwartek, 14 lipca 2022

1177 przed Chr. Rok, w którym upadła cywilizacja (Eric H. Cline)

Uwaga: wszystkie daty w tym wpisie odnoszą się do czasów przed Chrystusem (o którym też zasadnie można powiedzieć, że urodził się „przed Chrystusem”). Autor jest Amerykaninem oraz profesorem, co można zauważyć w czasie lektury. Gdziekolwiek jest okazja przytoczyć anegdotę, autor czyni to - i chwała mu za to. Dzięki temu przeczytałem o hrabim Carnovanie, który zatrudnił archeologa Cartera, by odnaleźć grób Tutanchamona. Sam Carnovan jeździł do Egiptu regularnie dla podratowania zdrowia, mocno nadszarpniętego po wypadku samochodowym w Niemczech w roku 1901, kiedy w czasie jazdy z oszałamiającą prędkością 30 km/h pręt przebił mu płuco. Już tytuł jest clickbaitowy, bo z tekstu zasadniczego dowiemy się, że, owszem, tajemnicze Ludy Morza przed 1177 najechały na wiele ówczesnych państw, a w tym roku zostały odparte przez Egipcjan. Zagrożenie zostało zatem zażegnane, a część krajów wykazywała jeszcze potem oznaki żywotności, ale już po parudziesięciu latach zaginęły w pomroce dziejów. Egipt oczywiście przetrwał, ale nigdy już nie odzyskał statusu mocarstwa, To i tak lepiej niż z Hetytami, Mitannijczykami, Kasytami z Babilonu, Asyryjczykami, Cypryjczykami, Kanaanitami, Minojczykami i Mykeńczykami, którzy zniknęli na zawsze z końcem epoki brązu. Kolejna epoka, żelaza, jest nam dużo bliższa, bo na dobrą sprawę historia wielu dzisiaj istniejących państw europejskich w sposób naturalny łączy się z powstałymi w tym czasie imperiami i królestwami. O epoce brązu wiemy wiele z glinianych tabliczek pokrytych pismem klinowym i z egipskich hieroglifów. Gdyby wówczas wynaleziono papier, zapewne wiedzielibyśmy dużo mniej, bo do naszych czasów nic by nie przetrwało (pisma Platona przetrwały poprzez nieustanny proces kopiowania, a nie zaginęły, bo nasza cywilizacja nie doznała aż tak potężnego kataklizmu od czasów tego filozofa). Wzruszające jest, że znamy imiona wielu władców, a nawet kupców z tych czasów. Poniżej [2821] zamieszczam urywek z imionami królów Asyrii, a przy okazji wspomnę o Kuszmeszuszy, królu Cypru z początków XII wieku, a imię to pojawia się na tabliczkach z Ugarit, miasta, które upadło i już nigdy nie wróciło do życia. Ówczesny „świat” to wschodnie wybrzeża Morza Śródziemnego, sieć organizmów politycznych powiązanych sojuszami i handlem. Egipt słynął ze złota, Alaszija (czyli Cypr) z miedzi, Mykeńczycy i Minojczycy z ceramiki i sztuki w ogóle (już wtedy robili freski!), cynę, składnik brązu, sprowadzano z relatywnie dalekiego Wschodu, cedr z Libanu, a żywicę terebintową z drzew pistacjowych już nawet nie pamiętam skąd, zapewne nie z Magiddo (biblijny Armagedon!). Autor wspomina o Bronisławie Malinowskim - to przy okazji opisów rytualnych wizyt wysłanników królów składających sobie dary, a towarzyszący im kupcy dobijali prawdziwych targów (jakże przypomina to dzisiejszych prezydentów odwiedzających inne kraje ze świtą biznesmenów). Malinowski opisał podobne obyczaje na Triobriandach. Autor jest zbyt wyrafinowany, by obstawać przy jakimś jednym powodzie upadku cywilizacji brązu. Z mojego punktu widzenia powoływanie się na teorię złożoności, która kładzie nacisk na skomplikowany układ poddany „stresorom”, jest tanim wybiegiem, ubraniem w wyrafinowane lingwistycznie szaty stwierdzenia, że tak naprawdę nie wiemy, co się stało. Najprawdopodobniej wiele nieszczęść naraz. A jakich? - poczytajcie, aby się przekonać, że raczej nie takich, które przyniosą kres naszej cywilizacji.

[137, opinia archeologessy Susan Sherratt]
sytuacja, która miała miejsce pod koniec epoki późnego brązu, w dużym stopniu przypominała dzisiejszy świat z coraz bardziej homogeniczną, chociaż niemożliwą do kontrolowania globalną ekonomią i kulturą, w której … polityczny brak stabilności w jednym miejscu świata może mieć dramatyczny wpływ na ekonomię regionów oddalonych od niego o tysiące kilometrów

[1158, jeden z paragrafów prawa hetyckiego]
Jeżeli ktoś odgryzie nos wolnego człowieka, zapłaci czterdzieści szekli srebra.

[1523, według Panagiotopoulosa]
Nie ma jakichkolwiek powodów, aby wierzyć, iż Hatszepsut była pacyfistką, ponieważ mamy wiarygodne informacje na temat co najmniej czterech, a być może nawet sześciu wypraw militarnych, które miały miejsce w okresie jej panowania – co najmniej jedną z nich dowodziła osobiście.

[1922]
Wiemy też wiele o synu Echnatona, Tutanchatonie, który później zmienił swoje imię i władał pod tym, pod którym znamy go dzisiaj – Tutanchamon. Nie urodził się on jednak w Arizonie, w przeciwieństwie do tego, co twierdził Steve Martin w programie Saturday Night Live, ani nigdy nie dotarł do Babilonii. Udało mu się natomiast zasiąść na tronie Egiptu w bardzo młodym wieku – miał wówczas około ośmiu lat i mniej więcej tyle samo miał Totmes III, kiedy obejmował tron niemal 150 lat wcześniej. Szczęśliwie dla Tutanchamona, nie było w jego otoczeniu Hatszepsut, która władałaby w jego imieniu. Dzięki temu miał możność samodzielnie sprawować rządy przez niemal 10 lat, zanim zmarł, nie osiągnąwszy jeszcze nawet pełnoletniości.

[2574, o Schliemannie]
(...) tak naprawdę odnalazł on dziewięć miast, wznoszących się jedno na drugim, w miejscu noszącym nazwę Hisarlik (tureckie Hisarlık), które obecnie uznane zostało przez większość badaczy za starożytną Troję. Nie udało się jednak określić, które z owych dziewięciu miast było Troją Priama.

[2683]
Shelley [polegał] na starożytnym greckim historyku, Diodorze Sycylijskim, który błędnie przetłumaczył tronowe imię Ramzesa II, jako Ozymandias – jego poprawna wersja brzmi User-maat-re Setep-en-re.
Świetny wiersz zamieściłem tutaj.

[2735]
Pomimo tego, że w licznych miejscach, które mogły mieć związek z Eksodusem (do których należy również zaliczyć ciągle trwające prace w Chasor w Izraelu i Tell el-Borg na północnym Synaju), przeprowadzono badania archeologiczne, praktycznie ciągle nie mamy nic, co mogłoby rzucić nieco światła na historyczność tego wydarzenia – wszystko opiera się tylko i wyłącznie na przypuszczeniach.

[2750, o rozstąpieniu wód Morza Czerwonego]
Nie możemy nawet dowieść, że przyczyną owego zjawiska było tsunami (fala pływowa) wywołane przez Santorini na Morzu Egejskim, gdyż datę erupcji wulkanu obecnie przesunięto wstecz do roku 1550 albo nawet 1628, czego dowiodły badania radiowęglowe oraz analiza rdzeni lodowych; natomiast Eksodus miał się odbyć najprawdopodobniej około 1250 r. albo, najwcześniej, w 1450 r.

[2821]
Po okresie panowania Salmanasara I (1275-1245 r.), który kontynuował główne kierunki polityki Adad-nirariego I i najprawdopodobniej położył kres istnieniu królestwa Mitanni, nastał czas rządów największego „króla-wojownika” na tronie Asyrii, Tukulti-Ninurty I, który panował około 1244-1208 r. i pod którego wodzą państwo wkroczyło na scenę świata. Podążał on wyraźnie śladami Adad-nirariego, ale równocześnie być może gorliwie naśladował swojego poprzednika na tronie z poprzedniego wieku, Aszur-uballita, decydując się zaatakować Babilon. Jednak prześcignął go – nie tylko pokonał kasyckiego władcę Babilonu, Kasztiliaszu IV, i przywiódł go do Aszur w więzach, ale też około 1225 r. zajął jego państwo i koronował się na jego króla, chociaż następnie mianował swojego marionetkowego następcę, który władał państwem w jego imieniu. Okazało się jednak, że nie było to zbyt szczęśliwe posunięcie, gdyż ów władca, Enlil-nadin-szumi, niemal natychmiast został zaatakowany i obalony przez armię elamicką, która przybyła ze wschodu – ojczyste strony Elamitów znajdowały się w południowo-zachodniej części współczesnego Iranu.

sobota, 2 lipca 2022

Trubadur w Operze Krakowskiej

Czy analizowanie motywacji bohaterów oper ma sens? Zapewne taki, jaki ma rozważanie pobudek postaci bajek o Czerwonym Kapturku lub Kopciuszku. Uwaga, będą mega spojlery. W finale Cyganka Azucena mówi o spełnionej zemście za matkę, którą ojciec hrabiego di Luny spalił na stosie. Splot zdarzeń sprawił bowiem, że di Luna zabił Manrica, swojego konkurenta do względów Leonory, nie wiedząc, że zgładził swojego brata, którego całe życie pragnął odszukać, by spełnić życzenie umierającego ojca. Szkopuł polega na tym, że Azucena wychowała Manrica jak własnego syna i we wzniosłych ariach zapewniała jego i widzów o niezwykłej głębi matczynego uczucia. Satysfakcja Azuceny z powodu dokonanej zemsty jest nieco podejrzana. Manrico był wychowywany wśród Cyganów, ale wyrósł na znacznego żołnierza? Chyba słabo mu matka wpajała środowiskowe wartości, w szczególności cygańskie umiłowanie wolności, które mizernie rymuje się z wojskowym drylem. Operowe postaci oczywiście muszą przesadnie dramatyzować, czasem z powodów jak najbardziej zrozumiałych, choć i głupkowatych, na przykład wtedy, gdy Leonora w ciemnościach pomyłkowo wyznaje miłość di Lunie zamiast Manricowi, który od razu zaczyna drzeć japę o niewiernych kobietach. W żywiołowej arii Cyganów pada pytanie, co sprawia radość Cyganom. Odpowiedź „Cyganeczka!” wydaje nam się wystarczającą zniewagą wobec lewicowych świętości, by nastąpił szturm bojowników o sprawiedliwość społeczną. Zakazać! Ocenzurować! Z libretta miałbym ochotę przytoczyć wierny cytat o di Lunie bezowocnie próbującym zabiegać o uczucie Leonory, w sercu którego zazdrość zalęgła się niczym kłębowisko żmij - to co tu przytaczam jest tylko wariacją na temat. Wszystkie powyższe uwagi bledną przy tym, co najważniejsze: muzyce. Verdi jest mistrzem i nikt mu tego nie odbierze. Scenografia jest nieco umowna, ale pomysłowa, a kostiumy takie, jakich spodziewamy się w operze. Cieszmy się, bo Charybda modernizmu nadciąga nieuchronnie.

piątek, 1 lipca 2022

Bingo! czyli Such Good People

Śniło mi się, że siedzę na ławce w parku, słucham Les Barricades mystérieuses polecanego przez nazistę Maxa ([1909]), a nie wiadomo skąd przybiega szpetny kundelek i się łasi. Sympatyczny, stara się, ale łapka szpotawa i ucho nadgryzione. Przypatruję mu się i widzę, że to na film Bingo! patrzę. To coś mocno kuśtyka - i to na wielu płaszczyznach. Spójrzmy na scenariusz. Czy naprawdę zdarzają się takie przypadki niezdrowej fascynacji blichtrem jak u Richarda, który marzy, by móc choć parę dni pomieszkać w domu bogatej pary? A jeśli tak, to czy warto zatrudniać ich w roli głównych bohaterów? Z kolei jego facet Alex jest taki niemiłosiernie ideowy! Kiedy przypadkiem wpada im w ręce duża kasa, Alex od razu chce wszystko przeznaczyć na sieroty w Bhutanie. Pomysł, żeby zostawić sobie chociaż małą część, jest poza dyskusją. W fabułę wplątana jest inna para, przyrodnia siostra Alexa z mężem i niepełnosprawny prawnik, którzy zapewnią nam wiele epileptycznych zwrotów akcji. Inna płaszczyzna kuśtyku to humor. Widać, że bardzo się starają, że mamy się turlać po raz dziesiąty słysząc o „ludziach morza”, ale to nie zadziałało - trochę z powodu kolejnego zarzutu, o aktorstwo. Michaela U. da się jeszcze strawić, ale jakże mi smutno, że Randy H., znany z roli Justina z amerykańskiej wersji Queer as Folk, wypadł słabo, zwłaszcza kiedy jego bohaterem wstrząsały emocje po porwaniu jego psa. Paradoksalnie jednak Alex, w którego wcielił się Randy, daje szansę widzowi, by poczuć sympatię do jednego choćby bohatera tej historii. Wobec tego nominuję film w kategorii źle odegranych, lecz sympatycznych postaci.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger