Nie wiem po co ten tytuł

              

piątek, 22 grudnia 2023

niedziela, 3 grudnia 2023

Duchy w Wenecji czyli A Haunting in Venice

Niejaka redaktor Marcinik raczyła kiedyś zauważyć, że Szekspir jest już passé, tylko ci reżyserzy teatralni przeoczyli ten fakt. Zgadzam się co do ducha, ale nie litery, bo dla mnie passé są Agatha i Arthur Conan, choć rozumiem ewentualną fascynację nimi w wieku szkolnym, a poza tym zrobiłbym wyjątek dla Sherlocka w wersji Ritchiego, bo wycisnął dowcip z ramoty. Branaghowi raczej nie chodziło o wyciskanie dowcipu z Agathy, a raczej o jakieś mroczne klimaty, w których biedny racjonalista Poirot musi zmagać się z mistycznymi zagadkami. W zasadzie Poirotowi się udaje, ale jakieś wątpliwości pozostają. Zarys historii jest taki, że do emerytowanego Poirota przyjeżdża stara znajoma pisarka, która namawia go na zdemaskowanie słynnej medium (ratunku, jaki od tego jest feminatyw?), która urządza seans w jednym z weneckich domów, a konkretnie u zubożałej diwy operowej (której głosu nie usłyszymy niestety). Dom ma ponurą historię, bo niegdyś służył za sierociniec, w którym onegdaj doszło do zajść dramatycznych. Będą trzy trupy nie licząc tych z przeszłości. Rzecz oczywiście się wyjaśni, ale żeby nie było tak prosto, rozwiązanie będziemy otrzymywać wieloetapowo, przy czym oczywiście (ziew) nie ci będą winni, którzy są najbardziej podejrzani. Mamy jedność akcji i miejsca, więc rzecz wygląda bardzo teatralnie. Nie wiem, jak było w książce, ale w filmie niemal wcale nie ma opisu tych błyskotliwych dedukcji, z których słynął choćby powieściowy Holmes. Poirot z tego filmu polega na intuicji - no i super, ale to nie robi na mnie wrażenia. W związku z tym życzymy Poirotowi udanej emerytury oraz tego, żeby nikt już go nie nękał rozwiązywaniem zagadek kryminalnych.

czwartek, 30 listopada 2023

Niewierni w Paryżu czyli Coup de Chance

Woody Allen umiał kiedyś sprawić, że turlałem się ze śmiechu (bardziej z powodu tego, co pisał, niż filmował), więc mam do niego sentyment. Wszelako po wielu ostatnich jego produkcjach przestałem liczyć na jego świetny sarkazm, bo to najwyraźniej się już w nim wypaliło. Filmy Woody'ego bez dowcipu są najczęściej manieryczne w zakresie gry aktorskiej - dziwnie często aktorzy próbują naśladować ten niezgrabny styl samego Allena z charakterystycznym wysławianiem się na granicy jąkania. A tu niespodzianka, bo w najnowszym filmie z francuskimi aktorami tego nie zauważyłem. To oczywiście należy policzyć na plus. Fabuła nie wygląda na zbyt oryginalną, rzecz toczy się w Paryżu, oto żona bogatego faceta spotyka miłość z dawnych lat i po niewielu interakcjach dochodzi do zdrady. Strasznie mnie znudził ten motyw z pierwszej części filmu. Potem robi się ciekawiej, bo mąż podejmuje kroki zaradcze, ale tu należy zawiesić relację. Nie wyjawię już, komu przytrafił się ów „łut szczęścia” z tytułu oryginalnego. Ów łut idzie w parze z czyimś „łutem pecha”, o czym też dokładniej nie napiszę. Chwila namysłu nad tym, o czym jeszcze nie napiszę... Na przykład o tym, że to jest bardzo dobry film, bo nie jest. A jaki jest? Dobry, ale nie bardzo dobry. Przyjemnie było obejrzeć coś po francusku, czyli w języku, który chciałbym rozumieć lepiej, niż mi się to obecnie udaje. Lekkim wyzwaniem jest dla mnie pytanie o szerszy przekaż płynący z twórczości Allena, w szczególności z tego filmu. Przychodzą mi na myśl tylko jakieś banały o nieprzewidywalności człowieczego losu (Anna German wynurza się z keczupu w futrze z golców piaskowych...).

środa, 29 listopada 2023

Końskie zaloty czyli Los agitadores

Ktoś w końcu na serio wziął tezę Kazi Szczuki o kibolach jako środowisku homoseksualnym spajanym poprzez ostro deklarowaną homofobię. Nie na serio, ale od bardzo długiego czasu ten motyw przewija się w produkcjach porno, gdzie jeden homofob posuwa konsensualnie drugiego, ale oczywiście żaden z nich nie jest gejem. Co miło ogląda się w wersji porno, niekoniecznie musi się sprawdzić w zwykłym filmie. Opowieść dotyczy grupy około dziesięciu latynoskich facetów przebywających w hacjendzie jednego z nich (raczej dzianego, bo to jakaś willa z basenem, choć znowu nie tak obszerna, by chłopaki mogły spać w pojedynkę. Jest alkohol i wygłupy, a kobiet mało, choć pojawiają się na chwilę i znikają. Te wygłupy stają się dość monotonne, bo niemal nieustannie sprowadzają się do parodiowania seksu homo, dla przykładu wiele śmiechu wywołuje opublikowanie w sieci zdjęcia śpiącego kolegi, któremu we śnie włożyli rękę do majtek drugiego. Czaicie, o co chodzi. Tymczasem żarty żartami, ale gdzieś w tam krzakach dochodzi do prawdziwej akcji. Łatwo odgadnąć, że się wyda i że będą konsekwencje - i to dość brutalne. W tym miejscu widzę pewien problem, bo chciałbym lepiej zrozumieć motywacje. Ale co stoi na przeszkodzie? - zapytacie. Po pierwsze, przestaję rozumieć ludzkie interakcje, jeśli w grę wchodzi naraz więcej niż sześć osób (plus to, że te interakcje polegają głównie na tym, o czym napisałem wyżej). Po drugie, jest za mało danych, żeby jednoznacznie zinterpretować finał. Czy chodzi o ciężką homofobię, czy o zranione, choć głęboko skrywane uczucia? Podejrzewam, że tego nie wiedziałby nawet Artur Baranowski.

wtorek, 28 listopada 2023

Nuovo Olimpo

Zacznę tak, jak się nie powinno: jakże to piękny, klasyczny melodramat! Jest utracona miłość, ale nie taka, którą zapomnimy po paru latach, bo pamięć o niej trwać będzie przez dziesięciolecia. Zakochani tymczasem niby to ułożą sobie życie z innymi osobami, ale w końcu dojdzie do ponownego spotkania, a stare uczucie powróci z nową siłą, choć oczywiście dawni kochankowie nie mogą tak zwyczajnie wpaść sobie w ramiona, bo wiadomo: rodzina, dzieci. Zagalopowałem się, dzieci akurat nie ma, bo scenarzystom nie chciało się komplikować sytuacji bohaterów. Jedna zmienna w tym obrazku jest mniej standardowa, mianowicie to, że kochankami jest para facetów. Jeden z nich okazał się niereformowalnym gejem, znanym filmowcem, który znalazł sobie nadzwyczaj urodziwego (i w dodatku prawdziwie kochającego) partnera, podczas gdy drugi wybrał heteroseksualny styl życia i poślubił kobietę. Jeśli historia zahacza o biografię reżysera Ozpetka, to na miejscu jego partnera (lub partnerki) byłbym zaniepokojony, bo niefafuśnie jest mieć taką mocną konkurencję do miejsca w sercu ukochanego. Jest jeszcze nasz ulubiony motyw, kiedy partner (lub partnerka) jednego z kochanków mówi mu: biegnij za nim! Patrzyłeś na niego z taką miłością, z jaką nigdy nie spojrzałeś na mnie. I pobiegnie. Historia opowiedziana w filmie ma walor nostalgiczny, a tytułowe Nuovo Olimpo to kino, w którym w latach siedemdziesiątych spotykali sie rzymscy geje. Interesujące przemilczenie dotyczy dekady lat osiemdziesiątych, która w filmach amerykańskich (i nie tylko) przedstawiana jest jako WGW, wielkie gejowe wymieranie spowodowane HIV-em. Ryzykowny zabieg polegał na pozostawieniu tych samych aktorów grających młodzianków oraz postaci starsze o ponad trzydzieści lat. Możemy jedynie westchnąć z żalem skierowanym do nikogo, że nie starzejemy się tak jak bohaterowie w tym filmie. Dodatkowa radość dla zboków: fiutki pokazywali (rzadkość w melodramatach).

poniedziałek, 27 listopada 2023

Nie martw się, kochanie czyli Don't Worry Darling

Alicja, jak wiele innych żon, pędzi sielski żywot u boku męża, który, jak inni mężowie, codziennie wyjeżdża do pracy, by utrzymać rodzinę (w jej przypadku bezdzietną). Wygląda to wszystko jak słodki obrazek z lat pięćdziesiątych, ale jest trochę dziwne. Mężowie nigdy nie mówią o swoim miejscu pracy, bo to podobno wielka tajemnica państwowa lub korporacyjna, a miasteczko położone jest na środku pustyni, z której jakoś nie da się wydostać. Społeczność jest mała, na jej czele stoi Frank, który wygląda bardziej na przywódcę sekty niż szefa korporacji. Dobry nastrój psuje jedna z żon, która najwyraźniej nie ma ochoty się podporządkować i wywołuje ferment w życiu Alicji. O dalszych perypetiach nie wypada tu pisać, ale wszystko wskazuje na to, że ten świat jest jakimś mirażem, za którym ukryta jest prawda. Spokojnie widzu, wszystko zostanie wyjaśnione, ale w taki sposób, że na koniec będzie więcej wątpliwości niż na początku. Problem w tym, że te wątpliwości obejmują również intencje scenarzystów, którzy mieli zapewne ambitne zamiary, ale sklecili historyjkę średnio sensowną. Nie wchodząc w szczegóły rzucę takie pytanie: czy można naprawdę chcieć takiego fałszywego życia, jakie wybrał mąż Alicji i to bez jej zgody? Osoby, które powiedziałyby, że owszem, tak, mają dziwnie pofałdowane zwoje, przynajmniej moim skromnym zdaniem. [X]

niedziela, 12 listopada 2023

Brutalna szczerość czyli You Hurt My Feelings

Wyobraźcie sobie, że macie dziecko, niech to będzie sześcioletnia Zosia, która kreśli niezdarne szlaczki w zeszyciku, a wy jej mówicie, że takich pięknych szlaczków nikt inny nie narysuje. Albo, wariant drugi, powiecie, że mogłaby ładniej. Zosia podrosła, jest teraz trzydziestoletnią kobietą i roni łzy na kozetce u psycho-szamana, bo - w wariancie pierwszym - rodzice wmawiali jej talenty, których nie miała, a w wariancie drugim - rodzice nigdy jej w niczym nie wspierali, nawet głupie szlaczki krytykowali. Relacja rodzice-Zosia ma oczywiście szerszy zasięg, obejmuje na przykład kochających się współmałżonków, z których jeden czyta literackie próby drugiego (ewentualnie chory blog, który ten drugi uparł się pisać). Co zrobić, jeśli uważasz wypoty ukochanego lub ukochanej za poronione? Kierować się prawdą, która, hm, może nas wyzwolić w tym sensie, że wyzwoli z małżeństwa, lub wspierać i chwalić wbrew własnej opinii? Rzec by można, że są to dylematy przyziemne, więc może przesadą jest kręcić o tym cały film. Z drugiej strony, nierzadko większe głupoty producenci biorą na tapet, więc wypada przyznać, że w przypadku tego filmu przynajmniej chodzi o coś uchwytnego, nawet jeśli w zakresie filmowej fantazji dostaniemy coś w rodzaju bigosu z kajzerką. Uprzedzam, że film nie powala jako komedia, ale miał jeden czy dwa momenty poruszające. A poruszenia duszy, jak wiemy z wiersza Szymborskiej o zmarłym Stalinie, trudno oddać w znakach drukarskich zwanych fontami.

niedziela, 5 listopada 2023

The Palace

Rzecz jest zaskakująca, bo nie spodziewaliśmy się podobnych „wzruszeń” na filmie Polańskiego, który specjalizuje się raczej w historiach mrocznych lub dających do myślenia. Na filmwebie zaklasyfikowali tę komedię jako dramat, co być może miało oznaczać, że jest to dramat w oczach krytyków, czyli produkcja poniżej poziomu. Polański zwykle robi filmy na podstawie książek. Nie wiem, czy tak było tym razem, ale jeśli tak, to musiały to być wspomnienia jakiegoś menagera hotelowego, będące zbiorem anegdot z wielu lat pracy. Polański dokonał selekcji i teraz oglądamy około pięciu wątków, ale równie dobrze mogłoby to być pięć innych. Hotel położony jest w malowniczych Alpach, a czas akcji to Sylwester przed rokiem 2000, w którym z powodu pluskwy milenijnej miał się skończyć świat. Smakowity detal dotyczy Rosjan, którzy przeżywają chwile przełomowe, bo Jelcyn właśnie ogłosił przejście na emeryturę, a na następcę wyznaczył Putina, który w pierwszym przemówieniu do narodu przedstawił się jako orędownik swobód obywatelskich, wolności prasy, słowa i takich tam. W innym wątku mamy polskiego hydraulika, który wpadł w oko podstarzałej hrabiance. Większość sytuacji jest przewidywalnych, bo sprowadzają się do tego, że ci wszyscy bogaci ludzie mają idiotyczne zachcianki i kretyńskie problemy, ale trzeba wokół nich skakać, bo taka rola personelu hotelowego. Moim zdecydowanie ulubionym wątkiem są perypetie pracownika bankowego, który wbrew swoim oczekiwaniom poluzował gorsecik, do czego skłoniły go wyluzowane rosyjskie niewiasty. Jako komedia film wypadł nieźle, choć nie zarzuciłbym mu oryginalności ani głębi. Być może głębia tkwi w obserwacji, że porządne sejfy otwiera się tylko od zewnątrz - kto widział, wie, o co chodzi.

piątek, 3 listopada 2023

Jak płakać w miejscach publicznych (Emilia Dłużewska)

Jak dowiemy się z książki, dziewiętnastowieczny niemiecki psychiatra Kraepelin podzielił choroby psychiczne na upośledzające umysł i upośledzające emocje. Swoją drogą, krótki esej o Kraepelinie, który pierwszy opisał wiele chorób, w tym psychozę maniakalno-depresyjną, jest znakomitą częścią opowieści. Autorka miała nieprzyjemność zapaść na taką właśnie psychozę, co nie od razu u niej zdiagnozowano. Na szczęście dla nas, czytelników, z umysłem Emilii jest w porządku, dzięki czemu możemy przeczytać tę niezwykle dowcipną, ale i poruszającą książkę. („Umysł w porządku” to straszliwe uproszczenie, a kto chce się przekonać dlaczego - marsz czytać książkę.) Zaskakujące, że na temat dość ciężki można było napisać tak lekko. Lektura nie jest długa, mnie wystarczył jeden dzień. Taką rzecz można napisać tylko raz w życiu, bo kolejna książka autorki musiałaby być sequelem (czyli powtórką z rozrywki) lub czymś zupełnie innym. Nie miałbym nic przeciwko tej drugiej opcji. A teraz garść cytatów.

Późny kapitalizm jest źródłem wielu wspaniałych wynalazków: od kryptowalut po bieżnie odchudzające dla psów.

Pochłaniają mnie powerpointowe prezentacje dowodzące, że Eurowizja jest częścią planu powszechnej sterylizacji, o czym świadczą tajne symbole ukryte w kostiumie reprezentantki Bułgarii.

(...) przed oczami przesuwają mi się kolejne jego [piekła] kręgi: blond rodzina w lnianych ubraniach i mokasynach; wieczór z winem, planszówką i rozpływaniem się nad nowym filmem Smarzowskiego; ludzie zwracający się do swoich dzieci w wołaczu; Tulipany Dwurnika pod podwieszanym sufitem; wysoko funkcjonujący alkoholizm i nisko funkcjonujące życie seksualne; szerowanie postów Krystyny Jandy…

(...) skoro przyroda traktuje mnie w taki sposób, to kończę z segregacją śmieci i niech sobie radzi sama.

Wiara, że wyleczy cię światło albo zestaw suplementów, jest dokładnie tak samo głupia jak wiara, że ktoś może zostać twarzą depresji. Równie dobrze można by wybierać twarz jedzenia chleba albo twarz wciskania drzemki w telefonie: to może być każdy.

Ilu freudystów trzeba do zmienienia żarówki? (...) Odpowiedź: przynajmniej dwóch – jeden wykręca żarówkę, drugi trzyma penisa, znaczy matkę, znaczy drabinę.
Odpowiedź: wystarczy jeden, to żarówka musi chcieć się zmienić.

Nigdy nie byłam królową asertywności. Ani księżniczką. W sumie daleko mi było nawet do zubożałej-szlachcianki-której-rodzice-rozsyłają-podrasowane-portrety-do-świeżo-owdowiałych-właścicieli-ziemskich-z-drugiego-końca-kraju-licząc-że-nie-będzie-im-się-chciało-tłuc-przez-trzy-dni-powozem-żeby-sprawdzić-towar-na-żywo-przed-zaręczynami asertywności.

Freud mówił, że człowiek zdrowy psychicznie to ten, który jest w stanie kochać i pracować, co samo w sobie pokazuje, że nie był jednak aż takim geniuszem, jak się zwykło mówić. Człowiek zdrowy psychicznie to ten, który jest w stanie prowadzić small talk i śmiać się na The Office.

Obrona przed relatywizmem czyli chrześcijańskie absurdy moralne

Idea odpowiedzialności zbiorowej


...czyli grzechu pierworodnego. Wszyscy jesteśmy winni z powodu postępku Adama i Ewy, choć nie mieliśmy najmniejszego wpływu na przebieg tych wydarzeń. Inna sprawa, że nauka wyklucza istnienie pierwszej pary ludzi, więc jedyna możliwa interpretacja upadku człowieka to metafora. Jezus zatem poświęcił się za metaforę, ale grzechu pierworodnego w ten sposób nie usunął. Grzech pierworodny jest wymysłem dość późnym, bo z wieku piątego. Był to pierwotnie prywatny pogląd św. Augustyna, który włączono do doktryny. Z punktu widzenia obserwatora zewnętrznego względem religii całkiem jasne jest, dlaczego tak uczyniono. Kościół niniejszym jeszcze mocniej uzasadnił potrzebę swojego istnienia, będąc jedyną instytucją, która prowadzi ludzi do zbawienia oferując chrzest jako rytuał zmazujący rzekomą winę grzechu pierworodnego.

Idea nieskończonej kary

Chodzi rzecz jasna o piekło. Ciekawe, że są dobre doktrynalne podstawy, by uważać, że piekło nie będzie trwało wiecznie, co wynika z Apokalipsy św. Jana, ale wizja wiecznych mąk, od których zbawia Kościół, lepiej przemawia do wyobraźni. Tej idei nie ma w Starym Testamencie, co sprawia, że bardzo trudno myśleć o moralnej przewadze Nowego Testamentu nad Starym. Moja dość podstawowa intuicja moralna wskazuje na to, że nawet Hitler i Stalin nie zasługują na wieczne męki. Najlepsze jest jednak to, że według doktryny katolickiej los Hitlera i Stalina podzielą te szerokie rzesze (Bogu ducha winnych) ludzi, którzy znają przesłanie tej religii, ale go nie akceptują. Ci, którzy nie znają, zapewne też nie trafią do nieba, ale cytując stary czeski mem, „tento problem dojebal system” chrześcijański, więc najlepsza odpowiedź to „trochę trafią, trochę nie trafią” lub „trafią, ale będą mieć gorsze wi-fi i ciepłą wodę tylko od ósmej do dziewiątej dwadzieścia”.

Idea ofiary zastępczej

Poświęcenie się dla innych jest zawsze godne podziwu, choć z podziwem dla ofiary Jezusa bym nie przesadzał. Skoro był Bogiem, to wiedział, co się wydarzy, w szczególności że zmartwychwstanie, więc cała ta męka to jest jedynie przedstawienie, a nie prawdziwa śmierć. Na tych warunkach i ja gotów byłbym dać się ukrzyżować, gdyby to miało odmienić świat na lepsze. Jeśli Jezus był człowiekiem bez boskich mocy i umarł naprawdę, to oczywiście żałujemy, że do tego doszło, ale przecież nie on jeden padł ofiarą mordu sądowego lub innej niesprawiedliwości. Żałujemy Sokratesa, Morusa czy Kolbego. Oczywiście nie postać ofiarnika jest ważna w tym miejscu, a niegodziwość systemu, w którym dopuszcza się ofiarę zastępczą. Czy fajnie byłoby żyć w świecie, w którym - dajmy na to - morderca chodzi wolny, bo jego matka zgodziła się być usmażoną na krześle elektrycznym zamiast niego? Dodajmy ten absurd dodatkowy: łaska, którą Bóg obdarzył świat po „śmierci” Jezusa, spłynęła na ludzi właśnie dlatego, że dopuścili się na nim ohydnej zbrodni.

Idea bezwarunkowego uwielbienia

Dlaczego mam być wdzięczny Bogu? Za co? Za świat? Owszem, świat bywa miły, bywa zachwycający, ale też okrutny i nieprzewidywalny, pełen raków, dżum, covidów i trzęsień ziemi. Chrześcijanie mogliby podsunąć wiele innych powodów, by okazywać wdzięczność Bogu, ale nigdy nie uda im się zatrzeć tego, że uwielbienie Boga jest konieczne do zbawienia. Istota, która w tak patologiczny sposób domaga się wychwalania siebie samej, już z tego jednego powodu zasługuje na rezerwę (w ujęciu łagodnym) lub wręcz na wzgardę. I też na odrobinę współczucia, jakie na przykład okazałbym nauczycielkom, które krzykiem domagają się od uczniów szacunku dla siebie. Posłuch może w ten sposób osiągną, ale szacunku niemal na pewno nie.

Idea zbrodni bez ofiar

Na tym polu chrześcijaństwo doznaje największych klęsk, co prowadzi do odpływu wiernych, zwłaszcza młodych. Rozumiem, że Bogu nie podobają się rozwody (tylko w NT, bo w ST rozwody są cool), masturbacja lub seks homo, ale brutalna prawda jest taka, że poglądy Boga rozmijają się coraz bardziej z tym, co sądzą na te tematy zwykli ludzie. Niemal wszystkie religijne moralne postulaty są formułowane jako arbitralne sądy, których nie trzeba uzasadniać. A kiedy teiści biorą się za ich obronę, to zwykle używają argumentów niereligijnych (najczęściej cytując wątpliwe badania lub przestarzałe naukowe teksty). Tymczasem wedle współczesnej wiedzy masturbacja jest zjawiskiem najzupełniej normalnym i nieszkodliwym (w granicach rozsądku, nadmiar nigdy nie jest wskazany, nawet w modlitwie). Nie jest zrozumiałe, czemu ślubu nie mogą zawrzeć pary kochających się kobiet lub mężczyzn, które funkcjonalnie nie różnią się niczym od bezpłodnej pary hetero. Piszę na wszelki wypadek: jeśli ktoś zwróci mi uwagę, że rozwody wiążą się z cierpieniem, to się zgodzę, ale przecież w wielu sytuacjach rozwód jest lepszym wyjściem niż trwanie w nieszczęśliwym małżeństwie. Inne zbrodnie bez ofiar, z którymi zupełnie bez sensu walczy Kościół, to Harry Potter lub Halloween. A wisienką na torcie jest polska policja ścigającą dziecko za zbezczeszczenie hostii.

Na koniec słówko o meta-idei wyprowadzania „absolutnych” wartości moralnych z tekstów „natchnionych”, co nie jest specyficzne dla chrześcijaństwa. Wszystko wskazuje na to, że te „absolutne” wartości nie są wcale absolutne, lecz dobierane według aktualnych potrzeb. Według Biblii jedzenie krewetek jest równie godne potępienia, co seks homo (ale niewolnictwo już nie, ono jest ok). Jedną z bezczelnych tez chrześcijan jest pogląd o wartościach chrześcijańskich jako podstawie współczesnej moralności. Przypadkiem wiele szeroko rozpowszechnionych intuicji moralnych (nie kradnij, nie kłam itd. - nb. tego ostatniego NIE MA wśród dziesięciu przykazań, jest tylko „nie kłam w pewnych okolicznościach”), które można sensownie wywieść z perspektywy ewolucyjnej, współbrzmi z chrześcijańskimi, ale wiele innych - nie. Odwołanie do wartości „absolutnych” jest atrakcyjne, bo sprawia, że oponenci wyglądają na desperatów podważających fakty. Ale czy istnieją „fakty moralne”? Lekko wątpię, a to dlatego, że nie zetknąłem się z żadnym prawem moralnym, od którego nie byłoby jakichś odstępstw lub które nie wymagałoby doprecyzowania. Dla przykładu: czcij ojca swego i matkę swoją. No jasne, czcij ojca, który, powiedzmy, zapłodnił i się zmył, i matkę alkoholiczkę, której odebrano dziecko, kiedy miało pięć lat.

poniedziałek, 30 października 2023

Tolkien (fabularny film biograficzny)

Ta pozycja filmowa mnie nieco zirytowała, ale wkurzenie moje nie jest bezzasadne. Mam taki pogląd, że biopiki (od biopic, angielskiego określenia filmów biograficznych) powinny być ciekawe w oderwaniu od postaci, którym są poświęcone. Czy Tolkien dowozi w tym względzie? Śmiem twierdzić, że nie. Młody pasjonat języków starogermańskich musi oderwać się od swojego ulubionego zajęcia, by wziąć udział w wojnie. Przedtem mamy jakieś tło i przyjaciół, którzy w większości tragicznie zginą. Na nasze szczęście Tolkien ocalał, dzięki czemu mamy Hobbita, Władcę pierścieni i inne książki, które - wbrew krytykom zgrzytającym zębami - są czytane często i chętnie (w odróżnieniu od rzeczy cenionych przez krytyków). Według filmu Tolkien wrócił z wojny okaleczony psychicznie, co podobno znalazło wyraz w jego twórczości (a pośród frontowych dymów przed oczyma Tolkiena ukazują się powidoki Balrogów). Książki Tolkiena czytałem bez znajomości jego biografii, a zapoznanie się z nią (historią w sumie banalną, bo podobne losy były udziałem setek tysięcy) nic nie zmieni w moim stosunku do twórczości pisarza. Maniacy mogą wmawiać, że te wszystkie wojny i bitwy u Tolkiena są echem jego przeżyć, ale doprawdy nie trzeba mieć takich doświadczeń za sobą, wystarczy tylko przekartkować parę podręczników do historii. Na koniec zachowałem gwóźdź programu, czyli słowa samego Tolkiena ze wstępu do Władcy pierścieni.
Moja opowieść nie jest alegorią ani aluzją do aktualnych zdarzeń i sytuacji. (...) wojna rozpoczęta w 1939 roku oraz jej konsekwencje nie wywarły żadnego wpływu na jej [tj. książki] treść, a jeśli ją zmodyfikowały, to jedynie w znikomym stopniu. (...) z całego serca nie cierpię alegorii we wszelkich formach i zawsze jej unikałem, odkąd osiągnąłem z wiekiem przezorność, która mi umożliwia wykrywanie jej obecności.

niedziela, 29 października 2023

Asteroid City

Zacznijmy od największej zalety/wady (niepotrzebne skreślić) tego filmu. Wszystko w nim, od fabuły po postacie jest maksymalnie sztuczne i papierowe. Tatuś trojga dzieci mówi im, że ich mama zmarła dwa tygodnie wcześniej - oglądamy to z emocjami bardziej stonowanymi niż te, które towarzyszyły mi dzisiaj przy obieraniu grejpfruta. Są lata pięćdziesiąte, w Asteroid City trwa zlot uzdolnionej naukowo młodzieży, w czasie którego dochodzi do zdarzenia wstrząsającego - jak odebraliby to zwykli ludzie, a bohaterowie jak gdyby nigdy nic, nadal flirtują, nadal wcinają breakfasty i lunche, a uzdolniona młodzież gra w swoją dziwną grę, od której atrakcyjniejsze wydaje mi się czyszczenie kibli. Wspomniany wcześniej tatuś nawiązuje romans z gwiazdą kina, czemu sprzyjają warunki lokalowe jakby wyjęte wprost z pięknego snu patodewelopera. Mamy też drugi plan, czyli szarą rzeczywistość pokazaną w ujęciach czarno-białych, w których widzimy realizatorów inscenizacji wcześniej wspomnianej fabuły. Zdaje się, że jeden z odtwórców głównych postaci dostał rolę, bo przespał się producentem (a może reżyserem). Nawet jeśli, to jako aktor wypadł świetnie. Obejrzałem więc kino pięknie wystylizowane, koncepcyjnie dopieszczone, ale kompletnie nie angażujące widza emocjonalnie. Czy to źle? Niekoniecznie, w końcu o takich Dziennikach gwiazdowych Lema można by rzec coś podobnego (czy ktoś w ogóle mógłby zasmucić się lub ucieszyć jakimś zwrotem akcji w przygodach Tichego?). Dzienniki jednak tym różnią się od filmu, że nie udają głębi, są bezpretensjonalne. O Asteroid City tego bym nie powiedział. Nie wiem, czy ogarniam do końca przeslanie, ale dzień czy dwa po obejrzeniu coś mi ciągle brzęczało w tyle głowy. Kolejne postacie powtarzają to samo objawienie: nie możesz przestać śnić, skoro nie zacząłeś. I wtedy właśnie...

La più bella canzone italiana...

...czyli najpiękniejsza włoska piosenka to Via con me Paolo Conte. Oto najlepszy znany mi cover w wykonaniu Claudia Capéo.

sobota, 28 października 2023

Skutki częściowego zaćmienia

Pamiętasz, była jesień
Mały hotel "Pod Różami", pokój numer osiem
Staruszek portier z uśmiechem dawał klucz
Na schodach niecierpliwie
Całowałeś po kryjomu moje włosy...
- Łonowe? - Tak sobie domniemują w kręgach oddalonych od elementarnej przyzwoitości. Istotnie, jak dodanie do miłości słówka „analna” odsłania nowe perspektywy, tak zwyczajne włosy, jeśli dodać, że „łonowe”, tracą swój prostolinijny wdzięk. Przypomnijmy sobie chociażby tę duszę pana Cogito, która czesała włosy przed lustrem... Skąd takie skojarzenia, nie wiem. Raczej nie z powodu świeżo przeczytanego, pierwszego tomu tetralogii, w którym pewna femme fatale uświadomiła sobie nędzę swojego żywota i zbiegła do kibucu, gdzie schłopiała. (Nie, nie zmieniła płci kulturowej, lecz stan społeczny.) Jest szansa, że w tomie drugim bohaterem będzie homme fatale. Chwilowo homme fatale kojarzy mi się z poniższym.
  

poniedziałek, 23 października 2023

Randka, bez odbioru czyli Ghosted

Ghosted
znaczy coś w stylu „olany”, ale to nic. Olany został niejaki Cole, romantyk, któremu nie przeszkadza seks na pierwszej randce. Wybranką jego członka jest Sadie, dopiero co poznana. Rację ma siostra Cole'a, że znowu spartoli będąc mega nachalnym gostkiem, który nęka Sadie dziesiątkami esemesów (wliczając w to emoty). Ponieważ Sadie nie daje znaku życia, Cole udaje się za nią do Londynu, chcąc sprawić jej niespodziankę (wcale nie wydałby się jeszcze bardziej denerwującym namolem, nie?). Skąd wiedział, gdzie ją namierzyć? Tego durnego detalu fabuły nie zdradzę, za to powiem, że od tej pory akcja rusza z kopyta. Cole wpada w środek szpiegowskich intryg z seriami walk, pościgów i jadowitymi owadami. Stawką jest ocalenie ludzkości. (Znowu? 🥱) Jest „funny cha cha”, bo Cole nie jest agentem, ale Sadie owszem i dzięki niej uratuje tyłek, choć nie jest to wysoka pozycja na liście jej priorytetów, co będzie tematem przekomarzań. Koń się nie uśmiał, tylko patrzył z lekkim zakłopotaniem, bo film jest całkiem nieoryginalny, choć gdyby nie to, że jest pińcet piździesiątą wariacją na temat, to rzeklibyśmy: dobre to! Jest też inny powód, że tak nie powiemy. Film z Evansem, na którym nie zobaczymy jego klaty, jest po prostu marnowaniem materiału ludzkiego. Takiej nierozumnej strategizacji priorytetów wybaczyć nie sposób.

piątek, 20 października 2023

Szczęście dla początkujących czyli Happiness for Beginners

Podobno indywidualny poziom poczucia szczęścia zależy dużo bardziej od pracy gruczołów niż od naszej woli, co dziwne nie jest, ale też słabo zależy od warunków życiowych. Pamiętamy panią Jadwigę na zasiłku, która opowiadała w telewizji o swoim udanym życiu pośród przyjaciół, którzy wspomogą ją w biedzie. Potem było cięcie na prokurator Natalię, która siedząc za kółkiem mazdy uświadomiła nam, że ludzie pracujący w wymiarze sprawiedliwości nie są w stanie godnie żyć za swoje wynagrodzenie. „Sytuacja jest krytyczna” - rzekła. Mocno wątpię, że Natalia zmieni zdanie pod wpływem Szczęścia dla początkujących. Głównym łososiem mojego zwątpienia jest to, że choć film stara się być momentami bardzo poważny, to wygląda raczej na kpinę, bo tak odbieram modne lajfstajlowe kołczingi. Że niby pojadę na pieszą wycieczkę w te Appalachy z przypadkowymi ludźmi i to zmieni moje życie? A ludzie okażą się nieprzypadkowi, bo jeden z nich, facet dojrzały, jest skrycie zakochany w głównej bohaterce. Ona zrazu będzie popychadłem, ale w momencie próby zachowa zimną twarz, czy jak to się mówi. Po drodze będziemy sobie wyznawać nasze niemiłe przypadłości i wspominać niechlubną przeszłość i to nas zbliży. Scenariusz powstał z kartek wydartych z pamiętnika jakiejś panny idealistki o umyśle czystym, niezbrukanym sarkazmem czy ironią. Jeszcze nie dorosłem do tego rodzaju twórczości.

czwartek, 19 października 2023

Czy poślubisz moje zwłoki? czyli 關於我和鬼變成家人的那件事

Otóż tak: gdyby Mao Pang-Yu zaufał Mao Cheng-Kuo, zamiast razem z Mao Chen A-lan z góry zakładać homofobiczne nastawienie, i gdyby do tego lepiej komunikował się z Chen Chia-Hao w temacie uczuć do siebie żywionych, to nie musiałby jako duch dręczyć Wu Ming-Hana, wciągając tego ostatniego w swoje niedokończone za życia sprawy, a zamiast tego mógłby się spokojnie reinkarnować jako mól spożywczy. Wu i bez tego ma od cholery problemów w pracy za przyczyną Lin Tzu-ching i Changa Yung-kanga, czyli koleżanki z komisariatu i szefa. Przytoczyłem tytuł oryginalny - i dobrze, bo translator wyrzuca coś dużo lepszego od tytułu polskiego i angielskiego, które są po prostu kretyńskie. W sprawie wypowiedziało się już Polskie Stowarzyszenie Nekrofilów, które nie odnalazło w filmie treści zapowiedzianych w tytule. Film jest dużo lepszy od jego tytułu, ale jako komedia dostaje jedynie cztery banany na dziesięć. Ten słaby wynik jednak nadrobił jako wyciskacz łez w finalnych partiach, gdzie wykroczył poza skalę otrzymując dwanaście cebul na dziesięć. Czy film jest dobrą pozycją dla obleśnych gejów? Jest trochę golizny, a chłopcy nawet trochę poćwiczyli, więc w sumie nieźle, ale na pewno nie tak dobrze jak w parafii w Dąbrowie Górniczej.

piątek, 21 lipca 2023

Pan Samochodzik i templariusze

Jako dziecię lubiłem książki o Panu Samochodziku, którego sekretem jest to, że tak naprawdę był Panem Amfibiakiem. Akcja filmu toczy się w PRL-owskim entourage'u z lekkim zacięciem minoderyjnym. (Postanowiłem użyć tego słowa, nawet jeśli trochę bez sensu.) Dzieci powinny być ostrzegane, że filmowe realia mają niewiele wspólnego z prawdziwym PRL-em. Już zresztą książki Nienackiego słabo kontaktowały z rzeczywistością, ale przecież nie o kontakt w nich chodziło. Może ciekawe byłoby wrócić do książki i sprawdzić, ile idiotyzmów dopisali scenarzyści filmu. Ale nie mam o to najmniejszych pretensji, bo idiotyzmy wydają się zrośnięte z twórczością filmową, przynajmniej tą, która nie ma ambicji być niczym więcej niż rozrywką. W świecie Pana Samochodzika poszukiwanie skarbów budzi wielkie społeczne emocje, urządza się konferencje prasowe, a szefowa Muzeum Narodowego pełni bez mała rolę podobną do dyrektora brytyjskiego MI6, ma na usługach agentów w rodzaju Tomasza, który pragnie odnaleźć przyszłe muzealne eksponaty - najpiękniejsza w oczach władz muzeum forma istnienia zabytkowych przedmiotów. Odnoszę wrażenie, że historyków sztuki kształci się na AWF-ie, bo najważniejsze ich kompetencje to wykop z półobrotu i inne elementy MMA. O skarbie templariuszy podejrzanie wiele wie pewna Jaćwingini (czyli Jaćwing w formie kobiety), która urządza casting na poszukiwaczy zaginionych dóbr. W sprawę wmieszają się harcerze w wieku wczesno nastoletnim, co lekko zgrzyta, skoro ów czarny charakter, przeciwnik Tomasza, jest prawdziwym bandziorem o morderczych skłonnościach. Jest więc trochę infantylnie, a trochę brutalnie - i ten idiotyzm, w przeciwieństwie do innych jest mocno niestrawny. Oczywiście obowiązuje schemat z Indiany Jonesa: wróg pierwszy dotrze do skarbu, ale ostatecznie wygra dobro. Dobra wiadomość: nie chodzi o Świętego Graala. Umiarkowanie zła: chodzi o coś lekko głupiego w sensie konceptu. Do roli głównej wybrano faceta o twarzy podobnej do nikogo - gdyby przeszedł obok mnie, spokojnie minąłbym nie rozpoznając gościa. Podczas jednej z walk Tomasz chce unieszkodliwić napastnika roztrzaskując mu na czaszce jeden z przedmiotów w pomieszczeniu urządzonym ze zbyt wielkim smakiem. Wazon według przedwojennego projektu - odpada. Misa z inkrustacjami - tym bardziej. W końcu znalazł się jakiś bubel artystyczny. Czy film jest tak słaby, że zasłużył na te okropne bęcki na filmwebie? Bilbo ująłby to jakoś tak: z połową widowni zgadzam się nawet bardziej niż połowie, a mniej niż połowa reszty oceniła film o połowę gorzej, niż ja bym to uczynił.

czwartek, 20 lipca 2023

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia czyli Indiana Jones and the Dial of Destiny

Gdybyż tłumacze wiedzieli, że każdy egzemplarz gazety „Fakt” jest artefaktem, to może tak ochoczo nie szafowaliby tym określeniem. Jest rzeczywiście problem ze spolszczeniem dial. Ja zaryzykowałbym „tarczę” lub „frytkę”. Frytka przeznaczenia? Podłożona przez motyla zemsty? Prrr. Nowy film o Indym powraca do wszystkich znanych schematów. Złole to naziole, które już, już kładą swoje brudne łapy (ma się rozumieć, moralnie brudne, bo pod każdym innym względem - czyste i wypielęgnowane) na cudownym antycznym przedmiocie, ale Indy jak zwykle jest pierwszy. Oczywiście potem naziole przechwytują przedmiot, ale kiedy go aktywują - zawsze wychodzi inaczej, niż się spodziewali. Tak naprawdę tylko dzięki Indiemu udaje im się przedmiot odnaleźć, bo jedynie on potrafi rozkminić zagadki sprzed wieków. Jak pamiętamy, w poprzednich częściach mieliśmy Arkę Przymierza, Święty Graal i kryształową czaszkę, za to nie pamiętam, o co biegało w części drugiej, prócz bijących serc wyjmowanych z otwartych klatek (widzom oszczędzono widoku łamanych żeber, bez czego do serduszka nie dotrzesz... - no i mamy suchar: jak dotrzeć do serca kobiety? - przez wyłamane żebra) i zupy z małpich oczu (na pewno małpich?). Googlu, pomóż. Święte kamienie bogini Kali? Jasiu, staraj się bardziej. Tu dodam, że w dwójce nie było nazioli, ale złole byli. W pierwszych sekwencjach mamy (jeszcze) młodego, a raczej cyfrowo odmłodzonego Indianę, kiedy w ręce wpada mu wskazówka, która może pomóc odnaleźć „tarczę Archimedesa”, urządzenie pozwalające na podróże w czasie. Niby tego nie wiadomo, ale pada taka sugestia, a żelazne filmowe prawo mówi, że za sugestiami kryje się prawda. Potem przenosimy się do czasów rewolucji 68 roku, Indy wygląda jak Harrison Ford dzisiaj i pędzi żywot niewesoły, bo syn poległ w Wietnamie, a żona Marion (ta rozrywkowa panna z jedynki, która wygrywała w pijackich zawodach) opuściła go. Czyżby dlatego, że na jaw wyszedł romans Indiego z dwójki? Trochę trudno sobie wyobrazić, że Indy w wersji dziaduniowej wywoła te same emocje jak ten przystojniak z lat osiemdziesiątych. Twórcy wpadli na pomysł, żeby Indiemu towarzyszyła Helena, córka współpracownika sprzed lat. Skoro tę postać zgodziła się zagrać Waller-Bridge, to musiała być ona nietuzinkowa. Trochę zadziorna, trochę krętaczka, ale da się ją polubić. Na podobną opinię nie zasłużył Mikkelsen w roli głównego czarnego charakteru - no niestety, jest schematyczny do bólu i bardziej głupkowaty niż groźny. Jeśli czyta to Spielberg lub Lucas, to przestrzegam: Waller-Bridge jest bardzo ok, ale nie myślcie, koledzy, że uda wam się zastąpić nią Indiego w kolejnych częściach. No chyba że przedmiotem pożądania będzie astrolabium Kopernika lub przęślik Rzepichy. Na zakończenie, spełniając życzenie patriotów polskich, zauważę po trzykroć: naziole byli Niemcami, naziole byli Niemcami, naziole byli Niemcami.

Niepokojąco przystojny komunista

Oto Jan Bierzin na zdjęciu zrobionym po aresztowaniu w 1937 roku, kiedy bycie wysokiej rangi komunistą w ZSRR było bardzo niebezpieczne dla zdrowia i życia. Zmarł rok później z przyczyn bardzo nienaturalnych. Jako szef Razwiedupru (piękny akronim) był przełożonym Richarda Sorgego, radzieckiego szpiega, o którym kiedyś zrobiono wzruszający komiks w „Relaxie”, magazynie komiksowym wydawanym w PRL-u. Nie na wszystkich zdjęciach wygląda równie korzystnie, ale to zrobione przez NKWD ukazuje go w sposób niezwykły - z marsowym wyrazem twarzy i spojrzeniem trochę hardym, a trochę niespokojnym. Nie wiem, czy komunistka Szymborska uznałaby go za przystojnego, skoro parę lat po otrząśnięciu się z ideologicznej maligny za najprzystojniejszego wśród poetów uznała mydłka Owidiusza.

środa, 5 lipca 2023

Arabowie w Galii (opera)

Jest to jedna z oper wystawiona w wersji koncertowej (czyli zero scenografii, sam śpiew i orkiestra) w ramach Royal Opera Festival. Twórca Pacini chyba trochę zapomniany, choć za życia twierdził, że skomponował sto oper. Pod względem muzycznym dostaliśmy dokładnie to, czego spodziewamy się po operach z pierwszej połowy XIX wieku. Jest pompa, dramat, uczucia wylewające się z krtani w pełnym ambiwalentnym spektrum: od miłości po nienawiść jednocześnie. Fabularnie jest to bardzo uzasadnione, bo Ezilda rozpoznaje w arabskim wodzu Agobarze swojego męża Clodomira, który rzekomo wiele lat wcześniej zmarł tuż przed objęciem galijskiego tronu. Kiedyś go kochała, ale najeźdźcy przecież nie może darzyć uczuciem. Opera jest tragiczna, więc będzie śmierć, ale - co nieoczekiwane - nie spotka ona niewiasty, lecz Clodomira-Agobara. Pod koniec Ezilda uświadamia sobie, że kocha, ale jest już za późno.  Fabuła wygląda na opowieść z czasów Karola Młota, ale trzech groszy nie dam za jej zgodność z  faktami historycznymi. Ponieważ nie ma gry aktorskiej ani kostiumów, nieco trudno jest pojąć, dlaczego nie od razu Ezilda rozpoznała męża. Czyżby wcześniej miał szyszak na głowie? Istotą festiwalu jest celebrowanie twórczości Rossiniego, ale tenże był słaby w chórach. Pacini za to chóry lubił, więc miałem radość - nawet wtedy, kiedy chór podwładnych Agobara podejmował decyzję o zamordowaniu swojego wodza - w pogodnej chóralnej kompozycji. Wyobraźcie sobie tekst do melodii refrenu Pszczółki Mai: ten wódz, którego chcemy zabić, to Agobar, ścięta mieczem będzie jego głowa, sztylet wbij mu tu i tam, radość wielką niosąc nam. W zakresie ruchu scenicznego spektakl ukradła jedna z chórzystek, która z nieznanych nam powodów pełzającymi ruchami robaczkowymi przedostała się ze sceny do klawesynisty. W sumie czemu nie, też bym podpełzł do takiego fajnego brodatego bruneta. Zdziwienie moje wywołała muzyka z puszki, którą puszczano od czasu do czasu. Dobrze chociaż, że śpiew był w całości na żywo, a Serena Farnocchia w roli Ezildy naprawdę nie szczędziła strun i momentami wychodziła poza rejestry uchwytne dla mojego ułomnego ucha.

wtorek, 4 lipca 2023

Kopernik (musical)

Nowy dyrektor Opery Krakowskiej ma wielkie ambicje promowania sztuki najwspółcześniejszej. Z jego inicjatywy powstała opera Wanda, a teraz musical Kopernik, którego krakowską prapremierę można było oglądać na dziedzińcu wawelskim (za stosowną opłatą). Kiedyś kwestie takie jak polskość Kopernika nie wzbudzały wielkich namiętności, ale po rozbiorach my, dumni Polacy, jesteśmy wyczuleni na próby przywłaszczania sobie Kopernika przez Niemców, na przykład. Protektorem Kopernika był jego wuj, biskup Watzenrode, wierny poddany Korony Polskiej, choć po nazwisku sądzilibyśmy, że to jakiś Krzyżak. Trudno rzec, czy historia Mikołaja nadaje się na musical. Kiedyś w końcu przeczytam tę biografię autorstwa Orlińskiego, ale po spektaklu muszę uważać, że był Mikołaj postacią dość nijaką, co najwyżej raz czy dwa postawił się wujowi, ale poza tym był zawsze szlachetny, oddany nauce i - Boże broń! - nie stawiał horoskopów (w co szczerze wątpię). Do wydania dzieła zdopingował starego już Kopernika Retyk, młody niemiecki uczony, któremu w jednej z pieśni kazano wstydzić się astrologii, jaką zdarzało mu się praktykować. Czy masturbacji też się wstydził? Na szczęście nie wszyscy są kryształowi niczym Kopernik, zwłaszcza jego brat Andrzej, który, nieszczęsny, zmarł na trąd, ale wcześniej użył sobie życia z białogłowami (i to z wieloma naraz, jak nam sugerują). Tymczasem Kopernik może i darzył uczuciem tę Annę Schiling, ale jako kanonik nie mógł tego uczucia skonsumować (to jest do sprawdzenia, bo przecież ówczesny kanonik nie był księdzem). Biedak Kopernik wypada blado przy takim Tycho Brahe, astronomie niewiele późniejszym, u którego w domu pijane łosie spadały ze schodów. Jak Cyceron o Kartaginie, tak ja przy okazji Kopernika zawsze postuluję, żeby nie ogłupiać dzieci rymowanką, że „ruszył Słońce, wstrzymał Ziemię”. To nadzwyczaj marnie oddaje istotę odkrycia Kopernika, czyli zmiany układu odniesienia, w którym opisujemy ruch planet w naszym Układzie Słonecznym. Oczywiście dzieci tego nie zrozumieją, ale jeśli już przytaczacie tę rymowankę, to dodajcie, proszę, że prawda jest nieco bardziej złożona, a jeśli się będą pilnie uczyć, to kiedyś ją zrozumieją. Musical jest ładną laurką, ale jednak laurką. Upewniłem się w jednej kwestii: aby w przyszłości sobie darować spektakle na dziedzińcu Wawelu. Zgoda, miejsce jest niezwykłe, ale też niezwykle słabo nadające się do przedsięwzięć scenicznych. Siedziałem w czwartym rzędzie, a i tak nie widziałem aktorów w całości, a sporą część sceny zasłaniała mi głowa gościa przede mną. Na razie tak mi się ostatnio kojarzy określenie „głowa wawelska”. Komfortu jako widz nie doznałem, ale może jako słuchacz - owszem? Wielkim znawcą nie jestem, ale wypadło lepiej niż się spodziewałem. Piosenki musicalowe są dość specyficzne, ni to pop, ni to coś ambitniejszego, jakby uboga siostra opery. W tym sensie Kopernik trzyma dobry poziom i chyba ma potencjał na parę przebojów.

Signor Bruschino (opera)

Spektakl zrealizowano w ramach Royal Opera Festival, organizator - Passionart. Przytaczam, bo podobno w naszym Tymkraju działa ustawa o ochronie tutejszego języka, a poza tym jest jakaś konstytucja, która nie przewiduje królewskiej egidy, pod którą - sądząc po nazwie - odbywa się impreza. Przedstawienie pokazano w Filharmonii Krakowskiej jako wersję półsceniczną. Byłem dość ciekaw tej formuły. Okazało się, że była scenografia, choć nie na bogato. Operę napisał Rossini, który tworzył do czterdziestki, skomponował blisko czterdzieści oper, a potem dał sobie spokój, choć coś tam jeszcze sporadycznie tworzył. Z tego co wiem, metoda twórcza Rossiniego nie wykluczała autoplagiatów, podobno w Cyruliku znalazły sie motywy z wcześniejszego Sigismondo (opery o polskim królu, która w sensie wierności postaciom autentycznym była bliska królowi Ubu). Pan Bruschino to opera komiczna, a perypetie są miłosne. Zakładam, że ustawa pozwala na spojlery w odniesieniu do dzieła sprzed dwustu lat, więc wspomnę, że tytułowy pan Bruschino został wplątany w intrygę, w ramach której niejaki Florville, zakochany z wzajemnością w Sofii, podaje się za syna Bruschina, a ów oczywiście nie przyznaje się do „syna”, więc wychodzi na okrutnego ojca. Ale kiedy okaże się, że jest mu to na rękę, przyzna się do ojcostwa. Zdolności aktorskie w operze nie są najważniejsze, ale akurat dobrze, że obsada się nimi wykazała, bo dzięki nim zadziałał efekt komiczny. Jeszcze rzadszy od dobrego aktorstwa w operze jest udział dyrygenta w zabawnych ustawkach, kiedy na przykład przegania Filiberta, który wściubia nos w partyturę, albo kiedy zwraca mu uwagę, żeby nie wczuwał się zanadto w rolę, przerywając jego arię z innej opery. Pana Bruschino zagrał młody baryton Emmanuel Franco, który wcielił się w postać starszą jakieś czterdzieści lat, więc w trakcie spektaklu chodził o lasce i utykał. Wyszło tak wiarygodnie, że nawet w trakcie spektaklu myślałem sobie, że to nie fair tak męczyć starszych ludzi i angażować ich do występów ponad ich siły.

niedziela, 4 czerwca 2023

Living

Cofnęliśmy się w czasie zaledwie 70 lat, ale dla uzyskania efektu wiarygodności nie wystarczyłoby zmienić paru detali. To naprawdę była inna epoka, której odtworzenie wymagało nakładu środków w scenografię i kostiumy - albo w dobre CGI. Wielkich środków za to nie wymagała od aktorów inwestycja w odegranie bohaterów, bo tu nie ma żadnych niespodzianek - zakapelusieni dżentelmeni, którzy połknęli kij. Postaci kobiece są trochę mniej sztywne, choć nadal takie, jakich oczekiwalibyśmy w tej epoce - żadnych wulgaryzmów, szaleństwo w ryzach przyzwoitości, której granicą jest pozwolenie sobie na zamówienie drogich lodów w restauracji. Tragedia pana Williamsa w tych realiach obywa się bez epatowania emocjami - ot, popłacze się biedaczek w czasie śpiewu. Wiemy oczywiście, że oszczędność emocjonalna daje nieraz lepszy efekt niż nadmiar, ale nie mogę szczerze rzec, że w tym przypadku się udało. Zbyt wiele konwenansów pęta te postaci. Pan Williams zdobędzie się na czyn szlachetny i szalony w kierowanym przez siebie biurze londyńskiego ratusza - i zasłuży na czułe wspomnienie w pamięci podwładnych. Wyobraźmy sobie więc Williamsa w szeregu bohaterów masowej wyobraźni: Achilles, Hamlet, Williams. To zestawienie wynika z moich niskich pobudek, choć chciałbym mieć wyższe. Naprawdę rozumiem w czym rzecz, że refleksja nad życiem, którym nie umiemy się cieszyć, że straciliśmy umiejętność kontaktu z bliskimi. Ów Ishiguro, autor scenariusza (przeczytałem przed chwilą, że to brytyjski pisarz, który dostał Nobla w dziedzinie literatury - a nie choreografii? Lub kartografii?) jest dla mnie jakimś fenomenem. Nic nie czytałem tego autora, bo po Nie opuszczaj mnie byłem mocno zniechęcony. Po tym filmie jestem zniechęcony jeszcze mocniej, ale przyznam, że ujęcia pociągu ciągniętego przez parowóz były niezwykłej piękności. Przejechałbym się.

poniedziałek, 29 maja 2023

Rzeźnik praw dziecka będzie kontrolował szkoły

To konieczne, bo ogłoszono ranking polskich szkół przyjaznych LGBTQ+. Te najbardziej przyjazne są stanowczo podejrzane. Kiedyś bulwersowała nas rzeźnik Ewa Sowińska, która chciała badać damską torebkę Teletubisia Tinky Winky. Nic z tego nie wyszło, bo po moralnej panice musiała odejść. Szkoda, że obecny rzeźnik nie podjął tej sprawy, zamiast zajmować się głupotami. Zarzucono mu, że zajmuje się szkołami, a milczał po samobójstwie młodego Filiksa, ale to nieprawda. Pochwalił Oskarka Szafarowicza, który wedle mego słabego rozeznania po śmierci Filiksa zajmował się mniej więcej tym, co rządowa ścierwizja, czyli obroną swojego obozu politycznego poprzez atak na przeciwników. Przypomnijmy, że w dniu pogrzebu ścierwizja emitowała paski o pedofilii w Platformie Obywatelskiej. [Źródło]

Dr Daniel Tyborowski mówi

Piękne formy życia, dużo ciekawsze od tych w środku.
- o skamieniałych gąbkach widocznych w płytach, którymi obudowany jest budynek sejmu.

sobota, 27 maja 2023

Jak poprawnie zaadresować słonia

W poniższym filmiku Sarah znowu znęca się na Carlem, swoim mężem importowanym z Włoch, który ma problem z angielskimi idiomami. Carlo zapewne bardzo kocha swoją Sarah i na razie nie przeszkadza mu, że żona się z niego nabija (piękny polski idiom: nabijać się z kogoś, ang. to load from somebody). Wróżę, że za jakiś czas Carlo w końcu pęknie i zakrzyknie: basta! Vaffanculo! A jak się adresuje słonie? Znaczek przyklepuje się na czółko, a adres adresata maluje się sprayem na lewym boku. Pamiętajcie o kodzie pocztowym, to przyśpieszy dostawę.

piątek, 19 maja 2023

Lista przebojów operowych

Tytuł szumny, a będą tylko dwa przeboje, za to jeden w czterech wersjach. Zacznijmy od What power art thou? Purcella z semi-opery Król Artur (semi, bo większość sztuki to kwestie mówione, a śpiewają jedynie postaci fantastyczne i pijane - czyż nie słodkie zestawienie?). Według libretta arię wykonuje Duch Chłodu (ang. Cold Genius), przebudzona istota, która niczego bardziej nie pragnie niż pogrążyć się z powrotem w swoim lodowym śnie. Najdowcipniejsza reinterpretacja : wykonanie uliczne Neila Balfoura. Ciekawa interpretacja w wykonaniu Andréasa Pereza-Ursuleta. Kolejna w wykonaniu Maxa Riebla ze skromnym akompaniamentem fortepianu, ale brzmi niesamowicie. Na koniec w opracowaniu Le Concert Spirituel (zespołu Hervé Niqueta), gdzie arię - wbrew intencji twórców - pięknym basem (barytonem?) śpiewa król Artur (w tej roli João Fernandes). Są w sieci obszerne fragmenty tego spektaklu, zrealizowanego z dużym poczuciem humoru (oj, chyba mocno wbrew intencjom pierwotnym).

Druga aria pochodzi z Latającego Holendra Wagnera. Pieśń o zaklętym kapitanie zmuszonym do nieustannej żeglugi śpiewa Senta, która nie wie jeszcze, że wkrótce spotka owego kapitana i - zgodnie z przyrzeczeniem sił nadprzyrodzonych - zrzuci z niego urok obdarzając go miłością. Przynajmniej tego by się spodziewała, ale będą potężne komplikacje włącznie z rzucaniem się z wysokiej skały w toń morską. Oto jedno z wykonań dostępnych w sieci: link do fragmentu od 8:11.

Śmiech według Słownika Wileńskiego z 1861 roku

To żadna nowość, ale przypomniał o tym Bralczyk w wywiadzie. Opracowanie hasła „śmiech” zawdzięczamy Trentowskiemu, wymienionemu jako jeden z autorów. Podobno inni autorzy wiedzieli, że Trentowski lekko zaszalał, ale już wtedy były deadliny i subskrypcje, więc wydrukowali to, co mieli. I dobrze, bo jakby przeciągnęli, to mogłoby się nigdy nie ukazać drukiem, bo czasy były niespokojne.
[Źródło]

czwartek, 18 maja 2023

Eurowizja 2023

Ta edycja wydała mi się słabsza. W zeszłym roku doszło do zdarzenia niespodziewanego w moim życiu, bo pierwszy raz zagłosowałem esemesowo, co wiąże się z wydatkiem paru złotych. W tym roku żadna piosenka mnie do takiego szaleństwa nie popchnęła - co nie znaczy, że nie kibicowałem nikomu. Słabość tegorocznej Eurowizji wiązała się z tym, że była dużo mniej muzycznie zróżnicowana, a poza tym przeważała maniera krzykliwego śpiewu w stylu zwycięskiej Szwedki (co może jest bardziej subiektywnym odczuciem niż prawdą, ale kto się przejmuje prawdą?). Poziom wokalny był dość dobry, zdecydowanie powyżej możliwości naszej Blanki z jej sympatyczną, choć nieco infantylną piosenką. Podobno niemiecka bulwarówka zarzucała jej, że jest klonem Britney Spears i ma zbyt krótką sukienkę. Czy tę bulwarówkę redagują dziennikarze wykształceni u Rydzyka? Według standardów wczesnych lat sześćdziesiątych prawie wszyscy na dzisiejszej Eurowizji to wyuzdane kreatury wulgarnie eksponujące swoje ciała. Niestety sprawdziło się moje pierwsze odczucie, jakie miałem po wyborze Blanki w preselekcjach - ona przepadnie. Gdyby wygrał preferowany przez publikę Jann, to nie byłoby lepiej, bo latoć obrodziło w niedorostków, którzy przepadli już w półfinałach. Przez moment wydawało się, że jej występ jest popularny, na co wskazywały statystyki sieciowe, ale zawsze wtedy w tyle głowy perfidny głosik mi szepcze, że oglądali ją raczej dla beki. Nie przepadam za szwedzkim popem i nie rozumiem, czemu Måns zwyciężył ze swoją piosenką w 2015, ale przyznam uczciwie, że piosenka Szwedki Loreen była dużo lepsza od tamtej. Swoją drogą, jak ona sobie nie wykłuła oczu z tymi szponami - chyba ją Matka Boska miała pod opieką. Kibicowałem jednak Finowi Käärijä w idiotycznej scenicznej kreacji, który miał duże szanse na zwycięstwo. Piosenkę miał fajną, ale zepsutą w drugiej połowie, kiedy znienacka zaczęły się dziecinne rytmy. A teraz wypunktuję sobie uwagi na temat wybranych utworów (pomijam omówione wyżej i te, które można sobie darować):
  • Teya i Salena, Austriaczki z dowcipną piosenką „Who the Hell Is Edgar?”; okazuje się, że ma ona ciekawe przesłanie,
  • „Évidemment” to piosenka Kanadyjki La Zarry reprezentującej Francję - przyjemnie rytmiczna, a występ kaskaderski, bo dziewczyna stała na jakimś słupie,
  • „Break a Broken Heart” Andrew Lambrou (Cypr) - dość przeciętna, choć wokal dobry, a wspominam, bo to największe ciacho w tym roku,
  • „Eaea” Hiszpanki Blanki Palomy - dobre połączenie folku z popem, a to lubię,
  • „My Sister’s Crown” czeskiej Vesny - wpada w ucho, klimaty jakby ukraińskie czy słowiańskie,
  • „Promise” australijskiego Voyagera - dobry gitarowy kawałek z piękną solówą w wykonaniu kobiety,
  • „Because of You” Gustapha z Belgii - przyjemna, a wykonawca „jest członkiem społeczności LGBTQ+”, co było po nim widać, choć nie w wulgarny sposób (nb. ten inkluzywny język dzisiejszy ma urok urzędowej nowomowy - przypomina mi się skecz z Monthy Pythona, w którym facet dzwonił z prośbą o przyjęcie do grona homoseksualistów),
  • „Soarele și luna” Mołdawianina Pashy - wyróżnia się na tle, z dziwnym wokalem w rodzaju głośnego szeptu,
  • „Blood and Glitter” niemieckiego zespołu - zaszaleli w temacie strojów (na ich widok strwożone lechickie pacholęta zakrzyknęłyby: „Niemce!”), niby ostro grali, ale w gruncie rzeczy to był pop,
  • „Carpe Diem” słoweńskiego Joker Out - solidny rockowy kawałek,
  • „Mama šč!” Chorwatów Let 3 - największy odlot w niebezpieczne dla zdrowia psychicznego rejony; mnie się podobało, ale to jest bardziej kabaret niż muzyka na serio.
Jak co roku przyznaję nagrodę imienia Miecia Szcześniaka - otrzymuje ją Włoch. W tym roku biedny Cypr nie miał komu dać dwunastki, bo Grek odpadł w półfinale. Ukraina wysłała Afro-Ukraińca i wypadło blado, jakby na wszelki wypadek nie chcieli wygrać znowu. Dziewczę z Izraela chwaliło się, że dostało 12 punktów od Polski, co jest rodzajem triumfu po tym, jak w Holokauście zginęli członkowie jej rodziny. Wpisując się w narrację o „polskich obozach śmierci”, ładnie dziewczę realizuje hasło przewodnie Eurowizji: „United by Music”. Oczywiście przepraszam za te komentarze, ocaleli z Holokaustu są poza krytyką itd. Prezentacje wyników przez jury to zwykle nudy, ale podobnie jak w 2021 Islandczycy mieli super pomysł! (Link do 3:30 w relacji na jutubie. Nb. był to Hatari, który wystąpił na Eurowizji w 2019.) Prowadzący Graham Norton podsumował, że był to najwolniejszy striptiz, jaki widział w życiu, ale dowcip nie został przetłumaczony na polski w telewizji - za przeproszeniem - publicznej. Z odsuniętych w półfinałach najbardziej szkoda mi było reprezentacji San Marino.

Clickatoris żałobne

Clickatoris - tak to chyba nazwał Szczerek. Chodzi o te sensacyjne tytuły do tekstów w internetowych portalach informacyjnych. „Sobowtór Putina na Kremlu”. „Morwin-Kikke zmasakrował Chłoń-Domińczak w debacie TVP”. Itp. Przestałem na nie reagować, bo ile razy można stwierdzić, że tytuły bzdurnie oddają zawartość, która jest dołączona do tytułu. Zauważyłem jeszcze jedną manierę: te „sensacje” są tak informacyjnie wątłe, że można je wypowiedzieć w jednym niepełnym zdaniu, ale teksty otaczające ten informacyjny strzępek są mistrzostwem lania wody. Kliknąłem przed chwilą na tekst o Kacprze Tekieli, tragicznie zmarłym w alpejskiej lawinie, aby zobaczyć, jakież to były jego ostatnie słowa, od których można dostać gęsiej skórki. Przytaczam w całości wpis Kacpra: „16 V 2023 #snow”. Jeśli ktoś rzeczywiście dostał gęsiej skórki czytając ten wpis, to powinien znaleźć się w Sèvres jako wzorzec śnieżynki doskonałej.

niedziela, 23 kwietnia 2023

Próba czyli El Test

Główny temat filmu jest określony w pierwszej jego minucie. Przystojna facetka z nadmierną pewnością siebie ogłasza, że są dwa rodzaje ludzi. Ci, którzy dzielą ludzi na dwa rodzaje, i ci, którzy tego nie czynią? - pomyślałem sobie. Nie: ci, którzy kontrolują swoje popędy, i ci, którzy są kontrolowani przez popędy. Dwie sekundy namysłu wystarczą, żeby zdać sobie sprawę z idiotyzmu tego stwierdzenia. Fabuła filmu jest w zasadzie tego ilustracją, więc nie można zarzucać twórcom, że chcą nam wpychać uproszczony obraz świata, ale wizja, że ta niewiasta jest autorką bestsellera i porywa tłumy w czasie swoich wystąpień, jest mocno dziecinna. W jej ujęciu stary pomysł „odroczonej gratyfikacji” sprowadza się do pytania: czy wybierzesz sto tysięcy od razu, czy milion za dziesięć lat? Odpowiedź na to pytanie ma tyleż sensu, co odpowiedź na pytanie, czy oddam życie za ojczyznę. Na szczęście małżeństwo Pauli i Héctora nie musi gdybać, bo ich nadziany przyjaciel Toni składa im taką właśnie ofertę. Pieniądze przydałyby im się bardzo i natychmiast, więc mają orzech do zgryzienia. Podobne filmy określiłem kiedyś „dramatami biesiadnymi”, akcja toczy się w wąskich ramach czasowych i przestrzennych, a momenty zwrotne dotyczą tajemnic przeszłych i aktualnych, które sobie wychodzą na jaw - tutaj dość chaotycznie i średnio sensownie (np. średnio rozgarnięty gość nie powinien atakować kogoś, o kim dobrze wie, że może mu się odwinąć wyjawiając sekret sprzed lat). Tak się składa, że ta znakomita psycholożka ze wstępu to Berta, dziewczyna Toniego. Twórcy mieli chyba nadzieję, że tą postacią rozbawią widzów, oto bowiem orędowniczka kontroli popędów ma wyraźny problem z alkoholem, papierosami i medykamentami. Cóż, mnie bardziej chciało się płakać, ale - stwierdzam z dumą - nie uległem temu popędowi.

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Kruchość wodoru. Demarczyk (Teatr Nowy Proxima)

Czemu nie twardość helu? - zapytałem. Nie ulega wątpliwości, że tytuł został zainspirowany „kruchością wodorową”, zjawiskiem zachodzacym w metalach pod wpływem wodoru. Z tego jednak nie uczyniono zadnej analogii, bo w sztuce ów wodór jest metaforycznym paliwem napędzającym silnik artystycznej kreacji, któremu w tym procesie potrzebny jest tlen. I teraz powoli staje się jasne, do czego zmierzamy. W artystycznym silniku pod nazwą Demarczyk zabrakło paliwa. Jedna z wybitniejszych polskich pieśniarek ma repertuar tak skromny, że można z nim się zapoznać w całości w jedno przedpołudnie, nie odkładając obiadu na porę późniejszą niż zwykle. W spektaklu usłyszymy wiele piosenek Demarczyk, ale jako ilustrację do „fabuły”, która jest bardzo nieoczywistym pomysłem na opowieść o artystce. Proponuję interpretację w stylu fantastyki naukowej. W dalekiej przyszłości będzie można wracać do procesów myślowych dawno zmarłych osób, odtwarzając je jako strumień świadomości. Przy czym dla dramaturgii oglądamy to jako interakcję między Demarczyk a jej, by tak rzec, dajmonionem w postaci raczej nieprzyjemnego faceta. W pewnym momencie zajrzymy nawet głębiej do głowy Demarczyk, co obróciło się w niezły dowcip. Aktorka Chlebny ma imponujący głos, a w ramach roli cały czas wymawia to słynne gładkie „ł”, jakie słyszeliśmy u Demarczyk. Wszystko byłoby pięknie, lecz przed jednym ostrzegam: nagłośnieniem. Siedziałem tuż przed rzężącym, przesterowanym głośnikiem i teraz już wiem, jak wyglądałby mój pobyt w piekle.

niedziela, 16 kwietnia 2023

Dungeons & Dragons: Złodziejski honor czyli Dungeons & Dragons: Honor Among Thieves

Niewiele wiem o grze, na podstawie której powstał ten film. To nic, bo komiksów Marvela też nigdy nie miałem w rękach, ale nie widzę powodu, by nie omawiać filmów. Widzowie w kinie mają od graczy tyle wygodniej, że nie muszą zadaniować postaci, bo tym już zajęli sie scenarzyści. W moim odczuciu - udało im się. Ale to jeszcze za mało, by powstał przyzwoity film. Aby widz strawił fabułę nie dostając zatwardzenia, zastosowano środek zapobiegawczy w postaci humorku. I to niewątpliwie wypaliło. Podkręcono dialogi i sytuacje, na przykład sceny rozmów z nieboszczykami (choć jednego z nich potraktowano nadzwyczaj podle), a pomysł na smoka mieli naprawdę odlotowy. U boku Edgina mającego do wyrównania porachunki z niejakim Forgem sprzymierzonym z czarownicą staną: Holga, waleczna niewiasta, zmiennokształtna druidka, niefortunny młodociany czarownik i - niestety tylko przez chwilę - niejaki Xenk, odstępca z mrocznego zakonu rycerskiego. Niestety, bo gra go śliczny Regé-Jean, któremu chętnie potarmosilibyśmy uszy i którego oglądalibyśmy z zachwytem, nawet gdyby recytował przemówienia z XIX-wiecznej Izby Lordów. Film wygląda na bardzo udany początek serii, ale postanowiłem nie cieszyć się na sequele i prequele, bo juz nieraz się przekonałem, że otrzymujemy podróbki i niedoróbki, bo po co się starać, skoro publika złapała się na haczyk.

piątek, 14 kwietnia 2023

Infini

Mamy do czynienia ze średniobudżetową produkcją sajens-fikszyn z elementami thrillera. Główny bohater to Whit Carmichael, który dla zarobku zaciągnął się do formacji militarnej, biorącej udział w eksploracji kosmosu za pomocą cudownej technologii pozwalającej przenieść człowieka momentalnie z Ziemi do miejsc odległych o setki lat świetlnych. Co więcej, kiedy na Ziemi mija pół minuty, nasi bohaterowie przeżyli w odległej miejscówce paręnaście godzin. To w sumie nie takie ważne, bo istotniejsze jest to, że w owej odległej kopalni doszło do jakiejś tragedii. Wysłany tam Whit jakimś cudem przeżył, a na jego ratunek oddelegowano kolejny oddział. Zagrożenie, z jakim się zetkną wysłani, to coś w rodzaju znanych nam typowych alienów, ale jest to analogia mocno przybliżona. Będzie trochę zbyt wiele mordobicia, choć należy przyznać, że aktor Ford grający Chestera w tych scenach nieco nas ubawił. Z kolei aktor MacPherson w roli głównej wywołał u nas efekt kotka ze Shreka: wyrządzenie krzywdy komuś z taką ładną buzią i smutnymi oczami po prostu byłoby świństwem. Plusem filmu jest moment, w którym trudno jest się domyślić, co będzie dalej. Minusem: to, co było dalej, a co opiszę przez analogię. W filmie Marsjanie atakują! prezydent SZA wygłasza przejmującą mowę do Marsjanina, który wszedł do bunkra, ostatniego schronienia przywódcy SZA. Po co tyle złości, tyle agresji, czy nie możemy po prostu współpracować w zgodzie i poszanowaniu wzajemnym? Burton w Marsjanach zrobił sobie z tego kpinę, za to w Infini mamy to na poważnie. Mały problem polega na tym, że bardzo poważnie uważamy, że z pewnych rzeczy nie wypada nie kpić.

czwartek, 13 kwietnia 2023

Centesimus annus (encyklika JP2 z 1991 roku)

Przeczytałem nieco pobieżnie, ale i tak mogę śmiało rzec, że od dzisiaj zapewne jestem lepszy w „nauki” papieskie od 99% polskich katolików. Chciałem być bardziej napastliwy omawiając encyklikę, ale jakoś nie wyszło. Do stwierdzeń o charakterze czysto religijnym się nie odnoszę, bo nie chce mi się piździesiąty raz argumentować przeciw wierze religijnej. Większość tekstu to mało odkrywcze spostrzeżenia, spora część to tezy bez pokrycia i uzasadnienia, a wśród recept na bolączki ówczesnego świata znajdujemy tylko pobożne życzenia. Chwali się papieżowi sprzeciw wobec wojny (wtedy w Zatoce). Przechodzimy do cytatów z moimi komentarzami.

13 (numeracja zgodna z encykliką)
Ateizm, o którym mowa, jest zresztą ściśle związany z oświeceniowym racjonalizmem, który pojmuje rzeczywistość ludzką i społeczną w sposób mechanistyczny. Zostaje w ten sposób zanegowana najgłębsza intuicja prawdziwej wielkości człowieka, jego transcendencja wobec świata rzeczy oraz napięcie, jakie odczuwa on w swoim sercu pomiędzy pragnieniem pełni dobra a własną niezdolnością do osiągnięcia go, przede wszystkim zaś zostaje zanegowana wynikająca stąd potrzeba zbawienia.
Bo perspektywa bycia prochem i pyłem w majestacie Boga jest niby źródłem tego poczucia wielkości? Widać w tym cytacie fundamentalną cechę chrześcijaństwa: stawiamy przed człowiekiem cel nieosiągalny i udajemy, że mamy na sposób na jego realizację. Nb. dużo zdrowiej jest nie żywić przekonania o „wielkości” człowieka. Nie wiem, co JP2 rozumie przez ateizm, ale raczej nie zwyczajny brak wiary, bo z tego nijak nie wynika ów mechanistyczny sposób pojmowania jakiejkolwiek rzeczywistości.

20
Inną jeszcze praktyczną formę odpowiedzi na komunizm [w krajach Zachodu] stanowi społeczeństwo dobrobytu albo społeczeństwo konsumpcyjne. Dąży ono do zadania klęski marksizmowi na terenie czystego materializmu, poprzez ukazanie, że społeczeństwo wolnorynkowe może dojść do pełniejszego aniżeli komunizm zaspokojenia materialnych potrzeb człowieka, pomijając przy tym wartości duchowe.

Jeżeli w rzeczywistości prawdą jest, że ten model społeczny uwydatnia niepowodzenie marksizmu w swoich zamiarach zbudowania nowego i lepszego społeczeństwa, to równocześnie, na tyle na ile odmawia moralności, prawu, kulturze i religii autonomicznego istnienia i wartości, spotyka się z marksizmem w dążeniu do całkowitego sprowadzenia człowieka do dziedziny ekonomicznej i zaspokojenia potrzeb materialnych.
O, Zeusie Likajoński, toż to typowy dla JP2 non sequitur. W jaki sposób „społeczeństwo dobrobytu” narusza moralność, prawo itd.? Czy gdyby państwo nie pomijało wartości duchowych, lecz je propagowało wśród swoich obywateli, to byłoby lepiej? Może kogoś zdziwię, ale jeśli tzw. religia w szkole byłaby lekcją o religiach i duchowości - nie miałbym nic przeciwko. Natomiast mam wiele zastrzeżeń do równania „wartości duchowe = katolicyzm”, które nasze państwo uznaje za oczywiste. Młodzi ludzie masowo wypisujący się z religii raczej już tak nie myślą.

35
Przekonaliśmy się, że nie do przyjęcia jest twierdzenie, jakoby po klęsce socjalizmu realnego kapitalizm pozostał jedynym modelem organizacji gospodarczej.
To akurat niezłe!

37
Obok problemu konsumizmu budzi niepokój ściśle z nią związana kwestia ekologiczna. Człowiek, opanowany pragnieniem posiadania i używania, bardziej aniżeli bycia i wzrastania, zużywa w nadmiarze i w sposób nie uporządkowany zasoby ziemi, narażając przez to także własne życie.
W dalszym ciągu JP2 wchodzi w polemikę z biblijnym zaleceniem „czyńcie sobie ziemię poddaną” (Rdz 1,26-28), o którym taktownie nie wspomina. Podobno dewastacja środowiska jest niezgodna z bożym zamysłem, więc naturalne staje się pytanie, czy Bóg nie mógł w tekstach natchnionych wyrażać się jaśniej?

48
Byliśmy w ostatnich latach świadkami znacznego poszerzenia zakresu tego rodzaju [państwowej] interwencji, co doprowadziło do powstania w pewnym sensie nowego typu Państwa — „Państwa dobrobytu”. Rozwój ten w niektórych. Państwach miał na celu sprostanie licznym koniecznościom i potrzebom i zaradził ubóstwu i brakom niegodnym osoby ludzkiej. Nie obeszło się jednak bez przesady i nadużyć, które, zwłaszcza w ostatnich latach, spowodowały ostre krytyki „Państwa dobrobytu”, określanego jako „Państwo opiekuńcze”. Niesprawności i niedostatki w Państwie opiekuńczym wynikają z nieodpowiedniego rozumienia właściwych Państwu zadań. (...)

Interweniując bezpośrednio i pozbawiając społeczeństwo odpowiedzialności, Państwo opiekuńcze powoduje utratę ludzkich energii i przesadny wzrost publicznych struktur, w których — przy ogromnych kosztach — raczej dominuje logika biurokratyczna, aniżeli troska o to, by służyć korzystającym z nich ludziom.
Nb. w biurokrację Kościół też potrafi. W dalszym ciągu padają konkrety o pomocy kierowanej w stronę emigrantów, osób starszych i chorych lub narkomanów. Czy opieka „państwowa” przybiera wynaturzone, urzędowe formy, jak czytamy? Nie wiem, bo potrzebowałbym oprzeć swój sąd na czymś lepszym niż „autorytet”, np. na jakichś statystykach. Zapewne ten właśnie fragment czyni z JP2 w oczach krytyków zwolennika dzikiego kapitalizmu, którego doświadczaliśmy tuż po ogłoszeniu encykliki. Ma ona urok typowego tekstu natchnionego. Pada w niej tyle różnych stwierdzeń, że można by - dobierając odpowiednio cytaty - zrobić z JP2 komucha, przynajmniej w oczach Balcerowicza. Zamiast opieki państwowej JP2 proponuje wolontariat, ale to wygląda na fałszywą alternatywę. Bez trudu potrafię wyobrazić sobie wolontariat wspierany przez państwo.

58
Coraz bardziej jednak odczuwa się potrzebę, by w miarę narastającego umiędzynarodowienia gospodarki powstawały odpowiednie i skutecznie działające międzynarodowe organy kontrolne i kierownicze, dzięki którym gospodarka służyłaby dobru wspólnemu; pojedyncze Państwo, choćby najpotężniejsze, nie jest już w stanie tego dokonać.
Trafne. Niestety wątpię, że „dar łaski ofiarowanej przez Boga” doprowadzi do ustanowienia owych organów. Zwłaszcza że od ogłoszenia encykliki minęło ponad 30 lat.

niedziela, 9 kwietnia 2023

Pani z przedszkola

Wspominam o tej produkcji z kronikarskiego obowiązku, raczej po to tylko, żeby został ślad, że obejrzałem, i sugestia, abym już do tego filmu nie wracał. Dojrzały bohater wspomina peerelowskie dzieciństwo, a w szczególności panią z przedszkola, która namieszała w życiu jego i jego rodziców. Teraz wylądował na kozetce u psychologa i leczy się z seksualnych obsesji nabytych w dzieciństwie. Wasowski inputował Przyborze, że wątki erotyczne w jego twórczości były skutkiem niewyżycia się w dzieciństwie. Ale wiecie, to były takie żarty, które twórcy filmu wzięli na serio i zrobili z tego komedię. Przykro mi, że to uczynili.

65

Adam Driver, dinozaury, podróże kosmiczne... Brzmi jak samograj, to nie może nie wypalić. Otóż może i to bardzo. Ten film podobał się 79% użytkowników - to szokująca dla mnie informacja, którą podają gugle. Driver gra przedstawiciela humanoidalnej rasy, który niczym nie różni się od współczesnych homo sapiens, choć akcja toczy się 65 milionów lat temu, kiedy wskutek awarii statek przewożący zamrożonych osobników rozbija się na Ziemi tuż przed uderzeniem asteroidy, która wyeliminowała dinozaury. Ze statku ocalał pilot Mills i dziewczynka Koe, która nie mówi po angielsku, więc - jaka ulga - można było sobie darować harówkę nad dialogami. Cała fabuła sprowadza się do pokonania pewnego dystansu, kiedy na drodze czają się drapieżne gady. Jako drapieżniki są głupie w ten typowy holiłódzki sposób: podchodzą do ofiary i zamiast ją chapnąć znienacka, rozdziawiają paszczę i wydają te swoje niby przerażające charkoty, dając ofierze okazję do ucieczki. Drogie dzieci, żadne polujące stworzenia się tak nie zachowują. Nigdy się nie spodziewałem, że zobaczę Drivera w tak słabym filmie, że będę odradzał jego oglądanie w streamingu nawet dla beki.

sobota, 8 kwietnia 2023

Miłość z datą ważności czyli Sell By

Kilkuletni związek Adama i Marklina przechodzi w stan kryzysu, kiedy okazuje się, że finansowy sukces Marklina, gwiazdy mediów społecznościowych, przyćmiewa mizerne dokonania Adama, który jest ghost painterem znanej malarki (czyli maluje dla niej obrazy, które ona podpisuje jako swoje i sprzedaje za kwoty nieosiągalne dla Adama). Film jest sympatyczny, ale nie pobudza do żadnych głębszych refleksji, poza tą, jaką mogą mieć pary z ponad dwudziestoletnim stażem w związku: jak nam się udaje ze sobą wtrzymać? W tle mamy perypetie kobiety wyzwolonej, która zadała się z bezdomnym, którego by porzuciła, ale ten egzemplarz jest wyjątkowo przystojny i niezły w te klocki. A druga kobieta jest nauczycielką, w której zabujał się młodociany podopieczny. Po aktorze grającym Adama widać dobre geny, które go wyposażyły w włochatą klatę. I rzeczywiście, to Scott Evans, brat dużo lepiej znanego Chrisa (i rzekłbym nawet, że od niego przystojniejszy). Co najlepsze, jest on otwartym gejem, więc w roli Adama nie musiał zbytnio udawać.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger