Nie wiem po co ten tytuł

              

czwartek, 18 marca 2021

Potyczki z Freudem. Mity, pułapki i pokusy psychoterapii (Tomasz Stawiszyński)

Jedna z pacjentek Junga miała powracające sny lub wizje, w których była władczynią królestwa na Księżycu. Ale chyba tylko jej się tak wydawało? - zapytano Junga. Ależ skąd, to było naprawdę - odparł Jung. Chętnie dopytałbym Junga, czy rzeczywiście uważa, że dotarłszy na Księżyc zobaczylibyśmy zamieszkane osady i miasta? Nie znalazł się wtedy nikt tak dociekliwy. Ale czy tak lekko powinniśmy odłożyć ten pogląd Junga na półeczkę z szurniętymi tekstami szurniętych ludzi? Jakieś siedemset lat temu w Europie wierzono, że piekło i niebo to realne miejsca we wszechświecie, a podważanie tych oczywistości byłoby uważane za śmieszne i straszne. Wtedy była to prawda, której akceptacja była jednym z wyznaczników normalnego stanu umysłu. Jaka dzisiejsza oczywistość okaże się złudzeniem w dalekiej przyszłości? Tego nie wiemy, co gorsza nie widać żadnej ogólnej zasady porządkującej naszą rzeczywistość - ale to nie znaczy, że jej nie ma. Gdybym miał na coś stawiać, to wśród złudzeń może znaleźć się radosne przeświadczenie, że z klimatem jakoś to będzie lub że sztuczna inteligencja będzie nam, ludziom, zawsze przyjazna. Ale co do pojęcia prawdy ma owa księżycowa królowa? Niby niewiele, bo przecież prawda powinna wykraczać poza świat wyobrażeń jednej osoby. Mogę się zgodzić ze stwierdzeniem, że dla królowej jej księżycowa monarchia była jak najbardziej realna. Dla mnie nie. Atoli wyobraźmy sobie, że pani królowa jest obdarzona niezwykłym darem przekonywania, więc przeświadczenie o realności jej władzy na Księżycu rozlewa się daleko i szeroko, aż staje się akceptowaną powszechnie prawdą, z którą nikt rozsądny nie będzie dyskutował. Co to za kocopoły nam tu, facet, wciskasz? - zapytacie. Takie, które się już ziściły nieraz. Przykłady: chrześcijaństwo, mormonizm, sikhizm, teozofka Bławatska itp. itd. Żadne z tych zjawisk nie opanowało nigdy całego świata, z czego należy się cieszyć. Do takiej refleksji skłonił mnie jeden z tekstów w książce, która jest zbiorem wcześniejszych publikacji autora. Kolekcja poniekąd fascynująca, bo wiele z esejów ma charakter „konkretny”, czyli oparty na badaniach statystycznych, część jest mniej naukowa, ale trzeźwa w tonie (tu na przykład świetny tekst o pozytywnym myśleniu), ale w tekście o miłości autor pojechał Nietzschem lub LSD, lub tym i tym naraz.
Wówczas, w jednej chwili, wszystkie nasze najgłębsze tajemnice, zranienia i kompleksy, nasze pragnienie wiecznego szczęścia, wiecznej młodości wynurzają się na powierzchnię. Witamy je z nadzieją, że zostaną zaleczone, zrozumiane, uznane i rozpuszczone w ciepłej, cudownej miłosnej fali.
Kiedy to czytam, tracę pewność, że byłem kiedykolwiek zakochany. A mam wrażenie, że byłem. Przy tej okazji miło mi było z okazji Kwartetu aleksandryjskiego Lawrence'a Durrella, zaliczonego do wielkiej literatury dwudziestego wieku. Przeczytałem kiedyś wszystkie cztery tomy, może przeczytam jeszcze raz? Rewersem tej „miłosnej fali” jest czysto techniczny aspekt miłości, czyli porno, do którego autor nawiązuje przy innej okazji. Powiedzmy to brutalnie: po lekturze Man size uwagi Stawiszyńskiego na temat porno robią wrażenie powierzchownych i drobnomieszczańskich. Podsumowując krótko: książka tylko po części jest demaskatorska - i dobrze, bo na tym daleko się nie zajedzie. Za Hillmanem mówi nam Stawiszyński, że wiele było i jest w psychologii błędów i wypaczeń, co nie oznacza, że wszystkie dotychczasowe dokonania w tej dziedzinie można spuścić w klozecie. Jakkolwiek bawi nas Freud ze swoimi obsesjami i ten Adler ze swoimi poronionymi koncepcjami na temat homoseksualizmu - i wielu innych, to zawdzięczamy im z pewnością to, że od nich zaczęła się epoka fascynujących pytań bez jednoznacznych odpowiedzi. Jak to dobrze ujął Feynman: I would rather have questions that can't be answered than answers that can't be questioned.

[61]
Jung opisywał „mowę świata” wielokrotnie, w różnych miejscach. Nazywał ją synchronicznością akauzalną – czyli jednoczesnym występowaniem zdarzeń, których nie łączy więź przyczynowo-skutkowa, lecz znaczeniowa. (...) Często tego typu zdarzenia układają się w serie – i bardzo wyraźnie przekraczają zakres wyznaczony przez rachunek prawdopodobieństwa.
Hm... Pewne koncepcje ewolucyjne wskazują na uleganiu ludzkich umysłów mirażowi intencjonalności. To raz, a dwa - że niezwykłe przypadki muszą się zdarzać w dużych populacjach. Dużo dziwniejsze ze statystycznego punktu widzenia byłoby to, gdyby się nie wydarzały.

[105]
Jak pisze Rhonda Byrne: „Prawo [przyciągania] po prostu odzwierciedla i oddaje ci dokładnie to, na czym skupiasz myśli”. W odpowiedzi na zbyt pesymistyczne myśli owych sześciu milionów Żydów spełniający życzenia wszechświat sprezentował im więc Adolfa Hitlera, który – wyczuwając emitowane przez nich zapotrzebowanie – opracował swoją słynną koncepcję „ostatecznego rozwiązania”.

[107]
Dzięki Sekretowi [bestseller Rhondy Byrne] każdy może dzisiaj stworzyć dla siebie raj. Składa się on – jak podkreślają rozmaici twórcy albo wizjonerzy wypowiadający się w tej książce – głównie z jachtów, pieniędzy, luksusowych samochodów oraz pięknych żon i przystojnych mężów. A także z miejsc parkingowych, które nigdy nie są zajęte. „Odkąd zacząłem sobie wyobrażać, że na parkingu jest dla mnie zawsze wolne miejsce – mówi w filmie Sekret pewien doradca inwestycyjny – to za każdym razem, kiedy chcę zaparkować wóz w centrum miasta, miejsce już na mnie czeka. Wcześniej wszystkie zawsze były zajęte”.

[108]
Wizja rzeczywistości, która wyłania się z takich Sekretów, jest wizją pozbawioną ciemnej strony – wszystko, co powoduje cierpienie, można łatwo wyeliminować. To jedna wielka iluzja, jedna wielka manipulacja. Tym większa, że – jak pisał Carl Gustav Jung, który już ponad pół wieku temu w książce Modern Man in Search of a Soul przewidywał, że postępujący upadek zinstytucjonalizowanych religii zaowocuje ogromnym zalewem pseudoduchowej papki – jeśli próbujemy uciec od świadomości, że rzeczywistość jest pełna cierpienia i zła, to cierpienie i zło prędzej czy później uderzą w nas ze zdwojoną mocą.

[151]
W tych [wschodnich] tradycjach ciało jest integralną częścią człowieka, jest konglomeratem pierwiastka duchowego i materialnego, nie zaś – jak w chrześcijaństwie – zaledwie wehikułem dla duszy, która musi stale dbać, aby ów wehikuł nie splamił jej świętej natury.

[158]
(...) w dziełach Hillmana nie znajdziemy ani jednej praktycznej porady, ani jednej wskazówki, w jaki sposób przezwyciężyć dławiący atak ciemnej melancholii, która – kiedy się pojawia – w sensie jak najbardziej dosłownym wbija w ziemię tego, kto ją przeżywa.
Nikomu nie życzę takiego ataku, ale chętnie bym zobaczył „dosłowne wbicie w ziemię”. Chyba że autorowi w tym momencie nie chodziło o dosłowne rozumienie przymiotnika „dosłowny”...

[191]
Wypadek autokaru wiozącego polskich pielgrzymów we Francji, 2007 rok. Duża grupa psychologów – informują jeszcze tego samego dnia media elektroniczne – wyruszyła na miejsce wypadku, żeby zająć się poszkodowanymi i rodzinami tych, którzy zginęli.
   Uzasadnienie tej psychologicznej ekspedycji? „Osobom, które przeżyły wypadek, trzeba udzielić fachowej pomocy psychologicznej – wypowiada się jeden z wielu ekspertów od tego rodzaju kryzysowych interwencji – ponieważ mogą cierpieć na syndrom katastrofy”. Co to za syndrom? Wywołuje on mianowicie „reakcje strachu, bezradności bądź koszmaru”.
Już wcześniej o tym czytałem. Tak zwana pomoc psychologiczna to modna bzdura, której nie da się zwalczyć, bo władza, która by się od niej uchyliła, miałaby tak zły piar, że mogłaby przestać być władzą.

[202]
Kurt Lewin, dwudziestowieczny niemiecki psycholog, zwykł był mawiać, że nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria.

[222]
Studenci Forera ocenili trafność tej analizy średnio na… 4,26.
W skali 0-5. O efekcie Forera zawsze miło sobie przypomnieć, pisałem o nim już tutaj.

środa, 10 marca 2021

Prawie zwyczajne wakacje czyli Croce e Delizia

Im dłużej patrzyłem, tym bardziej mi się śmiała buzia. Nie, nie dlatego, że było coraz śmieszniej, wręcz przeciwnie, bardzo mi było żal tych wszystkich bohaterów przeżywających męki zadane przez scenarzystów. Buzia była roześmiana, bo po raz kolejny okazało się, że włoska komedia to jest bardzo poważny film, w którym zdarzają się dwa lub trzy zabawne momenty. Teraz jest jasne, dlaczego mogła zaistnieć komedia Benigniego o obozie koncentracyjnym. No i Dante z tą jego, pożal się Boże, komedią... Tematem filmu jest miłość Toniego i Carla, którzy muszą wyznać rodzinom, że są w sobie zakochani. To oczywiście prowadzi do „naturalnych” reakcji homofobicznych, a odwrócenie schematu polega na tym, że to nie dzieci się ujawniają, lecz - powiedzmy - seniorzy rodu. Czy uda się rodzinom wybić im z głowy małżeństwo? Precyzyjniej: zawarcie związku, bo na razie tyle tylko można we Włoszech. Powoli z rodzinnego tła wydobywa się wątek córki Toniego, która ciężko przyjęła wieści o ukochanym ojca. Mamy więc tak naprawdę dramat rodzinny upudrowany na komedię, z wątkiem mezaliansu ze znaną nam z Wesela figurą mężczyzny z wyższych sfer (majątkowych, rodowodowych czy oświatowych - wszystko jedno), który wiąże się z chłopką, tutaj mamy marszanda zakochanego w plebsie noszącym żonobijkę. W serialu Bo to grzech jednej z matek czyni się zarzut, że nie rozpoznała w synu geja - jakby trzydziestoletni facet nie ponosił żadnej odpowiedzialności za ukrywanie się w szafie. W duchu jęknąłem i stwierdziłem na własny użytek, że serial udał się średnio. W Wakacjach tę samą kwestię obrócono w świetny dowcip. Syn pyta ojca, czemu nie przyznał się wcześniej. Na to ojciec...

Texas - przypadek psychiatryczny

Chodzi o tę nieszczęsną awarię energetyki w stanie Texas, spowodowaną zieloną energią, od której uzależnił się się ten stan. A zielona energia źle wytrzymuje srogą zimę. Nie tylko polskie prawiczki są na haju schadenfreude po tej porażce projektu eko-energii. Obserwacja psychiatryczna nr 1: czy to dobry powód do radości? Gdyby jednak ekologiczne formy energetyki się powiodły, to byłoby super. Nawet jeśli nie wierzysz w zmiany klimatu spowodowane przez człowieka, to zielona energia mogłaby oznaczać mniej zanieczyszczeń w twoim regionie, a to chyba nieźle? Idźmy dalej. Skąd pochodzą te rewelacje o przyczynach awarii w Texasie? Od republikańskiego gubernatora tego stanu, który wyssał z tyłka pierwszą lepszą głupotę, żeby uniknąć odpowiedzialności. To obserwacja psychiatryczna nr 2. Co naprawdę stało się w Texasie? Owszem, wiatraki się przeziębiły, ale one dostarczają jakieś 10% texańskiej energii, więc gdyby wszystkie naraz stanęły, to Texas przeszedłby lekką grypę, a nie ciężki zawał z ofiarami zamarzającymi w domach. Texańska energetyka jest całkiem odseparowana od reszty kraju i całkiem uwolniona od odgórnych regulacji, więc prywatni dostawcy prądu nie musieli stosować zabezpieczeń przed zimą, która w Texasie gości rzadko. Odpowiednio przygotowane wiatraki machają łopatkami na Alasce, więc nie powinno być z nimi problemu. Jak donoszą media, prądu nigdy nie odcięto od opuszczonych dzielnic biurowych, podczas gdy w pobliskich dzielnicach mieszkaniowych zamarzały dzieci. Co ciekawe, nieliczne miejscowości graniczne podłączone do jednej z pozostałych dwu sieci (wschodniej lub zachodniej) nie miały problemu z prądem. Pytanie psychiatryczne nr 3: skąd taki szalony pomysł na własną sieć energetyczną? Niby odpowiedź prosta, to jest reaganomika w stanie czystym, ale czy nie dziwne, że ktoś chce się jeszcze w to bawić? Wiele texańskich rodzin dostaje teraz rachunki na tysiące dolarów, bo jeden z producentów w czasie kryzysu podniósł opłaty na zasadzie, że towar rzadki jest cenniejszy. To, że też zawalał z dostawami, nie ma znaczenia. Obserwacja psychiatryczna nr 4: w telewizji Fox nadal twierdzą, że texański model energetyczny jest niczym świat stworzony przez boga chrześcijan: lepszy być nie może.

wtorek, 9 marca 2021

A co tobie wydaje się prawdą?

Apologetyka to rodzaj zabawy, choć tego zdania w większości nie podzielą osoby w nią zaangażowane. Czemu zabawy? Hume zauważył, że rozum jest niewolnikiem pasji i uczuć, zjawisk, nad którymi nie mamy kontroli, więc w procesie zmiany stanowiska racjonalna argumentacja nie ma znaczenia. To oczywiście zbyt radykalne stwierdzenie, bo zdarza się jednak, że ktoś zmienia zdanie wskutek dyskusji, ale jest w tym zawsze komponent mistyczny. Sam tego doświadczyłem nieraz, dla przykładu zdarzyło mi się pewnego ranka obudzić z przekonaniem, że turystyka jest zajęciem nieciekawym w sensie zupełnie przyziemnym, ale i w tym głębszym, jaki znamy z Elegii podróżnej. Nie było tak, aby przyśniła mi się jakaś nowa racja za bezsensem zwiedzania, więc zmiana ta nie miała charakteru racjonalnego. Post factum zracjonalizowałem sobie tę sytuację, co wyglądało mnie więcej tak, że chodząc po Stambule przysłuchiwałem się koledze, który czytał z bedekera, napisanego wyjątkowo ciekawie. Wyobraziłem sobie, że zamiast się tłuc wiele dni autokarem czytam to sobie w fotelu w domu. Nadal byłoby ciekawe. A co konkretnie wynikło z tego, że widziałem tę ścianę Hagii Sofii, w którą rzekomo cudownie weszli wierni tuż przed wtargnięciem Turków, a wyjdą, kiedy budynek stanie się znów chrześcijański? Nic szczególnie. Kto lub co odpowiada za mój sen tej nocy? Ogarnęła mnie w nim wielka rozpacz z powodu tego, że inni w czasie tego samego pobytu widzieli wiele atrakcji, które mnie ominęły. Po przebudzeniu zadałem sobie pytanie: to ma być powód do zmartwień? I tak uwolniłem się od manii turystycznej. Od religii uwolnić się jest dużo trudniej. Od ateizmu też - przyznam uczciwie. Nie mam pojęcia, co mogłoby mnie przekonać do wiary w jakiegokolwiek boga. Apologeci udają, że mogą to zrobić za pomocą racjonalnego (w ich mniemaniu) wywodu. W moim głębokim przekonaniu prawie nigdy nie oznacza to, że prezentują argumenty, które ich samych skłoniły do wyznawania religii, będącej przecież w 99% przypadków uwarunkowaniem wyniesionym z dzieciństwa. Czy jest więc sens, by ateiści przyłączali się do tego apologetycznego teatru kabuki? Niestety tak. W przeciwnym razie powstałoby wrażenie, że wierzący mają za sobą prawdziwe argumenty, a niewierzący „nienawidzą Boga”, jak to głupkowato wyjaśniono w filmie Bóg nie umarł. Debat na temat religii jest coraz więcej, obejrzałem parę, a zawsze uderzało mnie to, że nie wspominano o tym, od czego należałoby zacząć, mianowicie: jakie mamy kryterium prawdy? I skąd wiadomo, że możemy tę prawdę w ogóle posiąść? Zdaje się, że wierzący muszą wierzyć, że coś jest prawdą absolutną, choćby twierdzenie, że istnieje bóg lub bogowie, więc powinni umieć wyjaśnić, dlaczego to uznają za prawdę (a wcześniej uprzejmie wyjaśniliby pojęcie „boga”). Wszelkie „wielkie” pytania o początek świata, o życie po śmierci, o sens życia, na które odpowiada religia, mają charakter wtórny wobec pytania o jej prawdziwość. Czemu nie napisałem „rzekomo odpowiada”, choć miałem na to chęć? Bo odpowiada naprawdę, ale co z tego? Dopóty, dopóki będzie możliwość innej odpowiedzi na te pytania w obrębie innego systemu filozoficznego czy religijnego, nie czuję się zobowiązany, by przyjąć coś na wiarę. Oczywiście żartuję. Wczoraj po kolacji objawiła mi się stworzycielka świata, Elżbieta Kopytko-Pustecka, która dokona aktu retroaktywnej kreacji za 2834 dni. Na szczęście udało mi się jej wyperswadować ten pomysł ze światem. A teraz idę leczyć zrytą banię.

Czy ty nie wiesz, że...

...Centrum Nauki Kopernik miało zostać Centrum Nauki Kopernik im. śp. profesora Lecha Kaczyńskiego. Pozwolę sobie zgłosić dalej idącą propozycję: Centrum Nauki Kopernik im. śp. profesora Lecha Kaczyńskiego pod wezwaniem Matki Boskiej Nieustającej Boleści.

Malcolm i Marie czyli Malcolm & Marie

Do filmu przyciągnął mnie John David, którego pamiętam jedynie z filmu Tenet. Jakkolwiek nie stworzył wtedy postaci nowego Indiany Jonesa, to jednak ten bezimienny bohater zapadł mi w pamięć. Tematem nowej produkcji z jego udziałem jest kłótnia małżeńska, a dokładniej: „małżeńska”. Malcolm jest reżyserem, który właśnie wrócił z Marie z premiery swojego filmu. Wielkie nadzieje mieszają się z niepokojem, bo recenzje w ważnych mediach mogą przesądzić o losie jego dzieła. Tak to przynajmniej bywa w SZA. Marie jest dość słusznie rozżalona, że Malcolm nie wymienił jej w podziękowaniach, chociaż nie pominął nawet nauczycieli z przedszkola. Jej pretensje są tym bardziej uzasadnione, że fabuła filmu Malcolma oparta jest na jej życiowych zmaganiach z uzależnieniem od narkotyków. Czy zwykłe „przepraszam” zażegna kłótnię? Nie tym razem. Starcia naszej pary dochodzą do poziomu mistrzowskiego, z akrobacjami w rodzaju najbardziej nienawistnego wyznania miłości, jakie w życiu widziałem. Z opowieści znajomych z Bayonne niedaleko Nowego Jorku zapamiętałem parę z mieszkania zza ściany, zza której dochodziły okrzyki: „I hate you, I hate you!”. Dyletanci! Momentami dało się odczuć sztuczność dialogów, których piętrowe konstrukcje myślowe mało współgrały z poziomem emocji. Domyślam się, że reżyser włożył w usta Johna Davida swój manifest filmowca wygłaszany przez rozemocjonowanego (przez to zabawnego w tym momencie) Malcolma po przeczytaniu pierwszej recenzji. Czarny reżyser, czarna postać główna jego filmu - więc chodzi o kwestie rasowe, nie? Do cholery jasnej, nie! - krzyczy Malcolm. A wiecie, co jest najśmieszniejsze? Że jego opinia praktycznie nie ma znaczenia, bo dzieło żyje swoim życiem, a jakimi sensami obrośnie - to już nie sprawa Malcolma, a tajemnych wirów myślowych, nieprzewidywalnych asocjacji i spontanicznej perystaltyki zwojów mózgowych.

środa, 3 marca 2021

wtorek, 2 marca 2021

Paw królowej (Teatr Stary online)

Po przekartkowaniu książki zgadzam się, że wulgaryzmy w spektaklu nie są artystycznym naddatkiem. Mocny język niespecjalnie mnie rusza, ale wiem, że nie wszyscy tak mają. Tekst Masłowskiej nie bardzo pasuje na scenę, bo to nie gra ulotnych wzruszeń, czy choćby trywialnych zwrotów akcji. Czwórka aktorów radzi sobie tak dobrze, jak to tylko możliwe, ale ta logorea jest męcząca, zero wytchnienia, a gdy człowiek nie milczy, apetyt nie rośnie wilczy. A jeśli jednak rośnie, to nie na poezję, rośnie na ludzkie mięso mielone z duszą. Z bólem kotleta mielonego, którego mam w piersi w miejscu serca, muszę się zgodzić z zasłyszaną niedawno opinią, że językowe fajerwerki Masłowskiej za lat parędziesiąt będą ekscytować jedynie nielicznych filologów, bo trudno sobie wyobrazić zwykłego czytelnika, który przebrnąwszy przez zdezaktualizowany slang powie sobie: cóż to za niesamowita opowieść! Ale może się mylę, może zwrot fabularny polegający na tym, że jedna z bohaterek wykonała jakiś gest poufały w kierunku jego jąder, zostanie zapamiętany tak, jak daj, ać ja pobruszę, a dziatwa szkolna będzie inscenizowała tę scenkę w ramach szkolnych przedstawień. Tego więc życzmy sobie i Masłowskiej.

Lem vs. P.K. Dick (Łaźnia Nowa online)

Spektakl dotyczy moich dwóch ulubionych autorów, a mimo to podszedłem do niego z lekką rezerwą. Znana mi jest historia o tym, że Dick donosił na Lema do CIA (lub FBI), ale nie znajduję w niej potencjału na dramat. Ot, majaczył sobie szurnięty gostek, bez żadnych poważnych konsekwencji dla kogokolwiek. Gdyby twórca spektaklu na tym poprzestał, byłoby kiepsko. Nie poprzestał, lecz zauważył okazję do ukazania dwóch postaci uosabiających trzeźwość i mistyczny mrok ludzkiej natury. Pierwsze to Lem, drugie to Dick, którego łatwo uznać za szaleńca, przekonanego o istnieniu ukrytego imperium rzymskiego sterowanego przez bóstwo o imieniu Valis. Szaleństwo Dicka nie było jedynym, z którym zetknął się Lem, dużo więcej miał go dookoła siebie w postaci ówczesnej państwowej ideologii komunistycznej. Trudno z Lema robić męczennika, ale zrobiła na mnie wrażenie scena, kiedy po rozmowie z esbekiem zaczyna kompulsywnie jeść ciastka. Jak w tej konfrontacji szaleństw możemy być pewni, że jesteśmy od szaleństwa wolni? Ot, taka niby szalona myśl: jestem mózgiem w słoju, któremu ktoś podsuwa ułudę rzeczywistości. Ze spektaklu dowiemy się, że takim mózgiem jest na pewno Łukasz Lamża, znany popularyzator nauki, który opowiada o niepokojącym eksperymencie z hodowaniem mózgu z neuronów upakowanych w słoju. Mózgiem w słoju jest również Mateusz Pakuła, który w słoju napisał i wyreżyserował przedstawienie. Dziękujemy ci, mózgu. Jedna z licznych dygresji dotyczy Dekalogu Kieślowskiego, a dokładniej pierwszego odcinka, z którego drwi sobie Lem. Przypomnijmy, że chodziło w nim o tatusia, który na podstawie symulacji komputerowych stwierdza, że na osiedlowym stawie warstwa lodu utrzyma jego syna na łyżwach. W nocy w sekrecie sam nawet dokonuje próby - lód wytrzymuje. W dzień syn idzie na łyżwy i się topi. Jeśli autor tego dzieła chce nam naprawdę przez to powiedzieć, żeby nie mieć bogów cudzych (w sensie nauki niby), to ja uprzejmie dziękuję i proszę, aby wsadzić takiego boga w pierwszy lepszy odbyt. Możliwe jest też odczytanie głębsze, czyli sugestia, że światem rządzą prawa i siły, których natury nie uda nam się nigdy do końca poznać. A to już nie jest myśl szalona.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger