Obiecuję, że nad sobą popracuję, żeby ujrzeć ukryte piękno kina czarno-białego w formacie cztery na trzy (chyba nawet mniej niż cztery). Zasadniczo do obejrzenia tego filmu wystarczyłby socjalistyczny sprzęt w postaci telewizora Neptun. Chwilowo uważam, że to szkodliwa maniera, której celu nie widzę, chyba że chodzi o to, żeby widz się nad tym głowił w czasie seansu, zamiast po prostu oglądać film. Historia jest miłosna, a uczucie dwojga bohaterów pokrzyżowane jest geopolityką lat pięćdziesiątych. Chyba wyczerpałem życiowy limit wzruszeń nad ofiarami stalinizmu, żeby mocniej się przejąć tym, że ktoś tam nie może się spotkać z ukochanym, a jak się już spotyka, to zawsze są jakieś problemy. Drodzy zachwyceni krytycy od prawa do lewa, włóżcie mnie między tępe buraki, bo owszem, przyznam, że film jest niezły, ale nie dam sobie wmówić, że arcydzieło. Z zakochanej pary dużo bardziej podobała mi się zadziorna i momentami bezczelna Zula, inaczej niż nijaki Wiktor. Atutem filmu jest niewątpliwie podróż przez różne klimaty muzyczne epoki. Zakończenie jest moim zdaniem melodramatyczne i pretensjonalne. Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca? - pytam jak ten Gałkiewicz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz