poniedziałek, 11 listopada 2013
Thor: Mroczny świat czyli Thor: The Dark World
W ramach podstępnej akcji dechrystianizacyjnej otrzymujemy kolejny film o skandynawskim bogu Thorze. Nie wiem, czy godzi się, aby chrześcijańskie dziatki chodziły na takie filmy, bo to chyba wbrew pierwszemu przykazaniu (?). Ale zaraz, na szczęście mamy wytrych, bo Odyn, tatuś Thora, wyjaśnia synowi - jakby ten nie wiedział w wieku paruset czy paru może tysięcy lat - że wcale nie są bogami, chociaż żyją dużo dłużej niż te śmieszne ludziki na Ziemi, a poza tym też się starzeją i można ich zabić. Aha, czyli te mity skandynawskie mają niby jakieś pokrycie w rzeczywistości. Ale co to za rzeczywistość? Według Malekitha, Mrocznego Elfa, nie powinna się ona wcale wydarzyć, jest wynaturzeniem pierwotnej postaci świata, pogrążonego w majestatycznym mroku. Ale doszło do nieszczęścia, wyodrębniły się te ohydne światy równoległe i zaroiły mieszkańcami, którzy przeciwstawili się Malekithowi. Dziadek Thora odniósł zwycięstwo, po czym zdeponował Eter, arcygroźną broń Malekitha w postaci czerwonych glutów, w sekretnym miejscu. Nadchodzi jednak nieszczęście, czyli koniunkcja światów, podczas której można sobie skakać między nimi, chociaż w sposób mało kontrolowany. Nieszczęsny Eter zostaje wydobyty z ukrycia, a losy wszechświata zawisły na włosku. Film otwiera narracja, która nam elegancko wyjaśnia założenia wstępne, ale potem narrator zamyka buzię, choć gdyby chciał nam opowiedzieć resztę filmu, to chyba by się nie zmęczył. No chyba, że infantylizmem tej historyjki, po której zapragnąłem obejrzeć jakiś film psychologiczny, najlepiej w 3D. Ale generalnie jest całkiem ok, jest dowcip, jest wystawność, jest miłość, największa z tych trzech.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz