Jak krytycy się zachwycają, to najczęściej moje wzruszenia sprowadzają się do wzruszenia ramion. I tak jest też w tym przypadku, choć widzę, że film jest niezły. Są lata osiemdziesiąte, do domu profesora archeologii przyjeżdża w celach naukowych Oliver, który nawiązuje romans z Elio, siedemnastoletnim synem profesora. Ich związek jest jakby przepisany z Uczty Platona, w której wychwalano tę głęboką, uwznioślającą i ubogacającą relację umysłowo-erotyczną jaką z młodziankiem może nawiązać mężczyzna doświadczony. Jeśli dobrze pamiętam, taki związek nie mógł trwać długo, bo to by było nieprzyzwoite - odpowiednio zainspirowany młodzieniec musi dorosnąć i sam stać się opiekunem. I na tym głównie polega dramat Elio, bo - tu lekki spoiler - nie na tym, że ciocia się zbulwersuje. Rozumiem oczywiście, że Elio cierpi, ale nic w tym świeżego, nic oryginalnego. Zaciekawiła mnie za to wielojęzyczność domu Elio, w którym na przemian mówią po angielsku, francusku i włosku. Bo ja z domu poza polskim wyniosłem tylko łacinę kuchenną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz