Kiedy czytam pisarza Vargę, mam niestosowne skojarzenia z Joycem i strumieniami świadomości. (A moja polonistka płynęła strumieniem podświadomości, "naród żyje, dopóki nie umrze...".) Jak podejrzewają najtężsi filologowie, powieść Finnegans Wake opowiada o pisaniu listu przez żonę w obronie męża podejrzewanego o czyny lubieżne, jak obnażanie się przed niewinnymi dziewczętami. Niewykluczone, że jest to tylko czyjś sen, męża, żony lub ludzkości. W przypadku Vargi nie ma problemu z niejednoznacznoscią fabuły, ale jest z jej rozmachem - rozmachem płazu, co w skorupie wzbił się ponad wody trupie. I to niezbyt wysoko. Cała treść książki to monolog wewnętrzny głównego bohatera, który niesie trumnę z bębniarzem ze swojego zespołu. Gruby był, więc nie ma lekko. Na szczęście jest jeszcze język, który na moje ucho jest narzeczem Muńka Staszczyka dość przebiegle przez Vargę podsłuchanym i literacko przetworzonym. W przeciwieństwie do Joyce'a - da się czytać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz