Nie będąc pilnym czytelnikiem Kinga z niejakim zaskoczeniem przyjąłem do wiadomości, że obejrzałem ekranizację opus magnum tego amerykańskiego Kraszewskiego od straszenia. Film o intronizacji Jupiter sprzed paru lat wybitny być może nie był, ale trochę inwencji włożono w to, aby widz jakoś strawił kosmiczne przygody bohaterki, która na wstępie czyściła kible. Nie trzeba wiele, pół godziny wystarczy. Na wprowadzenie widza w świat, a raczej wszechświat Mrocznej Wieży nie zmarnowano nawet sekundy. Tytułowa wieża stoi sobie na jakiejś planecie we wszechświecie, złe siły chcą ją zniszczyć, a za każdym razem kiedy próbują, na Ziemi (czyli w Ameryce) trzęsie się ziemia i nadciągają burzowe chmury. Najgłupszy chyba jest pomysł superbroni użytej do tych ataków, bo są to wzmocnione fale mózgowe ziemskich dzieciątek. Ataki są mało udane, bo te małolaty są gorszego sortu, nie tak jak parapsychiczny geniusz Jake, który przez intergalaktyczne portale ucieka przed złymi pod opiekę rycerza Rolanda. Czyli dementujemy, Roland ma się dobrze, a mózg mu się wcale nie wylał uchem. Naczelny wódz złych sił dysponuje nie lada mocą jako ten Jan Ciągwa, wystarczy, że rzuci "Przestań oddychać", i grzecznie go słuchają. Akurat na Rolanda to nie działa, a powód jest bardzo prosty, tylko zapomnieli nam to wyjaśnić. Mniemam, że książka bardziej subtelnie obchodzi się z czytelnikiem, a jeśli nie, to żądam od amerykańskich konsumentów kultury wytłumaczenia się z lansowania gniotów. Daję czas do piątku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz