czwartek, 17 czerwca 2021
Wielkie oczy czyli Big Eyes
Tim Burton nie zawsze się wygłupia, czasem robi filmy takie jak ten. Będę mu zawsze wdzięczny za Dużą rybę, inny poważny jego film, a jak w takim razie ma się sprawa z Wielkimi oczami? Jak na Burtona temat jest nietypowy, mianowicie biografia malarki Margaret Keane, która uciekła od męża, a niedługo potem znalazła nowego, Keane'a właśnie. Z początku Margaret sprzedaje swoje dzieła po dolarze za sztukę, ale dzięki uporowi i sprytowi małżonka odnosi sukces. Jednak ów spryt i upór pójdzie w stronę mniej przez malarkę pożądaną, zamiast być autorką sukcesu stanie się zakładniczką męża i współwinną udziału w kłamstwie. Słuszne jest przypuszczenie, że ostatecznie uda się Margaret wygrać batalię o uwolnienie się od tej opresji. Nawet jej w tym anemicznie kibicowałem. Nie chciało mi się angażować mocniej, bo trudno byłoby rzec, że popadła przez męża w skrajną niedolę. Nie, wyprowadziła się na Hawaje, gdzie żyła sobie spokojnie w swoim ulubionym rajskim pejzażu. W latach pięćdziesiątych, kiedy próbowała pokazywać swoje obrazy, była wyśmiewana z powodu staroświeckości. Te jej dzieci z wielkimi, smutnymi oczami stanowiły przeciwieństwo abstrakcji dominującej wówczas w galeriach sztuki. Mój umiarkowany entuzjazmu dla tego produktu Burtona ma również inną przyczynę. Filmy dzielą się na te z Amy Adams w obsadzie i bez niej, a ja już jakiś czas temu zdecydowałem, że wolę te drugie. Jestem gotów nawet przyznać, że to dobra aktorka, ale od czasów Nowego początku skutecznie i nieprzerwanie działa mi na nerwy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz