Nie wiem po co ten tytuł

              

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Chłopiec i czapla (君たちはどう生きるか)

Na początku ostrzeżenie: film jest animowany. Filmy animowane to coś, co nas przeraża. A co przeraża nas w filmach animowanych? Wielkie oczy na twarzach z anime? To też, ale najbardziej poważne ryzyko infantylizmu. W tej japońskiej animacji oczywiście mamy obowiązkowe wielkie oczy. A infantylizm? - tego nie umiem rozstrzygnąć ostatecznie. Tytułowy chłopiec to Mahito, który po śmierci matki w czasie II wojny razem z ojcem przenosi się na wieś do ciotki Natsuko, młodszej siostry matki. Tatuś bardzo szybko uporał się z żałobą, bo Mahito już niedługo będzie miał rodzeństwo, owoc związku ojca z ciotką. Trzeba przyznać, że ciotka Natsuko jest miła i naprawdę stara się zastąpić chłopcu matkę. W pobliżu nowego domu Mahito stoi tajemnicza wieża, która okazuje się portalem do alternatywnego świata. Po paru zwrotach akcji do tego świata trafia Natsuko, a ponieważ nie wraca, Mahito wyrusza na wyprawę ratunkową z czaplą jako przewodnikiem. Tu następuje główna część filmu, która jest czystą grą wyobraźni wyzwoloną z wszelkich reguł, coś jak dramaty Witkacego, gdyby omawiać je jako dzieła fabularne (to niestety pamiętam z liceum). Jesteśmy w rejonach zbliżonych do dadaizmu, o którym Achmatowa miała rzec: to nie wolność, to dowolność. Widzowie Odysei kosmicznej Kubricka podobno chodzili na seanse na haju, jakieś zioło mogłoby nam z pewnością pomóc w tym przypadku. Bez psychoaktywnie wspomaganego dystansu widzimy problemy z tym innym światem. Pal sęk, że fabuła ma nieciągłości, ale pomyślmy chwilę o tych wara-wara, duszkach, które mają się narodzić w naszym zwykłym świecie. Część z nich się nie narodzi, bo trafią do żołądków pelikanów, a poza tym ich świat jest kruchy i zagraża mu zagłada. Więc gdyby do niej doszło, to co? Dzieci będą się rodzić bez wara-wara? Nie można odmówić twórcom talentu do portretowania przepięknej japońskiej przyrody, ani też zarzucić, że lubią ptaki, które nie są pozytywnymi bohaterami opowieścią - nawet czapla bywa dziwnie pokrętna. Postanowiłem z pomocą AI stworzyć fantazyjną opowiastkę bez reguł. Oto ona. Pomijam wstęp, w którym razem z AI ustaliłem, że Dziaberłak jest dinożarłem.

Dziaberłak i zając w futrze z królika

Głęboko w Zawiłych Lasach, gdzie mgła wije się niczym stara melodia, żył Dziaberłak—stworzenie wielkie, lecz delikatne. Wśród leśnych istot krążyły o nim ponure opowieści, mówiące, że jego oczy płoną jak żar i że potrafi połknąć drzewo jednym kłapnięciem szczęki.

Jednak prawda była inna. Dziaberłak był samotny, bo nikt nie próbował poznać jego łagodnej natury. Każdego dnia wzdychał ciężko, wylewając ciche łzy w jeziorze, które przez lata przybrało barwę bursztynu od jego smutku.

Pewnego ranka, gdy znów siedział nad brzegiem, usłyszał rytmiczne tup-tup-tup. To był zając w futrze z królika, który dumnie kicał po ścieżce. Jego futro było puszyste, starannie przycięte, a pod nim skrywała się nieco niepewna dusza.

— Cześć, Dziaberłaku! — powiedział zając, siadając obok.
— O-o mnie mówisz… bez strachu? — zdziwiło się stworzenie.
— A czemu miałbym się bać? Każdy potrzebuje przyjaciela. A ja wiem, jak to jest, gdy inni dziwnie patrzą.

Dziaberłak spojrzał na zająca z wdzięcznością. Tego dnia nie płakał—jego łzy zostały zastąpione ciepłem nowej przyjaźni. Od tamtej pory obaj przemierzali Zawiłe Lasy razem: stworzenie łagodne, lecz niezrozumiane, i zając w futrze, którego nikt nie przymierzył.

Zając w futrze z królika i Dziaberłak wędrowali przez Zawiłe Lasy, aż dotarli do lustrzanej bramy. Gdy ją przekroczyli, znaleźli się w krainie pełnej czerwonych róż, w której karty do gry maszerowały w doskonałym szyku.

Na środku tej dziwnej krainy stała Królowa Kier, spoglądając na nich surowym wzrokiem. Jej czerwona suknia falowała jak płomień, a oczy błyszczały determinacją.
— Kto śmie zakłócać mój ogród?! — zawołała.

Zając zrobił ukłon, poprawiając swoje futro z królika.
— Wasza Królewska Mość, przyszliśmy szukać przyjaźni, nie kłopotów!

Królowa zmarszczyła brwi.
— Przyjaźni? W moim królestwie liczy się tylko porządek!

Ale Dziaberłak, który przez lata znał smutek odrzucenia, zrobił krok do przodu.
— Każdy potrzebuje przyjaciół. Nawet królowa. Czyż nie jest samotnie rządzić wszystkim, ale nie mieć z kim podzielić się radością?

Na chwilę zapadła cisza. Karty przestały maszerować. Królowa Kier spojrzała na nich uważnie.
— Hmm… Może masz rację, stworze dziwaczne. Może nadszedł czas, by w moim królestwie znalazło się miejsce dla przyjaźni.

Czyżby serce Królowej Kier zaczęło mięknąć? Może czerwona barwa jej ubrań już nie symbolizowała gniewu, lecz… odrobinę ciepła?

Wtem zza krzewu róż wyłonił się Telemach i wypowiada te słowa do Królowej…
— Idź do krosien, niewiasto!

Królowa zmarszczyła brwi.
— Jak śmiesz mówić mi, co mam robić?!

Telemach, nieco zbity z tropu, poprawił tunikę.
— To… to tradycyjne słowa, wypowiedziane w ważnym momencie historii!

Zając w futrze z królika i Dziaberłak spojrzeli po sobie, czując, że atmosfera staje się napięta.

Królowa Kier uniosła berło.
— W moim królestwie nie ma krosien! Są tylko karty, róże i rozkazy!

Dziaberłak, chcąc załagodzić sytuację, chrząknął.
— Może zamiast krosien… herbata?

Królowa zawahała się.
— Herbata?

Zając w futrze z królika pokiwał głową.
— Tak, herbata. W końcu każda królowa zasługuje na chwilę odpoczynku.

Czyżby Telemach właśnie uniknął gniewu Królowej Kier? Może zamiast konfliktu, wszyscy usiądą do stołu i rozpoczną nową, niezwykłą rozmowę…

Gdy Dziaberłak, zając w futrze z królika, Telemach i Królowa Kier ruszyli przez most, ich rozmowa o herbacie została brutalnie przerwana. Na środku kamiennej przeprawy stał Gandalf, jego płaszcz powiewał na wietrze, a laska wbita w ziemię emanowała mocą.

— You shall not pass! — zagrzmiał, a echo odbiło się od mglistych wzgórz.

Zając poprawił futro, nieco zdezorientowany.
— Ale… my tylko chcemy napić się herbaty.

Dziaberłak, który nie lubił konfliktów, chrząknął.
— Czyżbyś miał coś przeciwko spokojnej herbacie, Gandalfie?

Telemach, który wciąż miał w głowie swoje słowa o krosnach, spojrzał na czarodzieja z powagą.
— Czy to próba? Czy mamy udowodnić naszą wartość?

Królowa Kier uniosła brew.
— A może po prostu jesteś zazdrosny, że nie dostałeś zaproszenia?

Gandalf zmrużył oczy.
— Hmm… Herbata, powiadacie?

Czyżby czarodziej miał się złamać? Może zamiast blokować przejście, dołączy do niezwykłej herbacianej uczty? A może czeka ich jeszcze większa próba?

Ledwie Gandalf zaczął rozważać propozycję herbaty, niebo nagle pociemniało, a z oddali rozległ się przeraźliwy szum skrzydeł. Latające Małpy opadły na nich jak burza, chwytając ich pazurzastymi łapami i unosząc w powietrze.

— Ale my tylko chcieliśmy napić się herbaty! — wykrzyknął zając w futrze z królika, machając łapkami w powietrzu.

— Nie czas na herbatę, czas na Zieloną Wiedźmę! — zapiszczała jedna z małp, ściskając Telemacha za tunikę.

Dziaberłak, choć był wielki i potężny, nie był przyzwyczajony do latania. Machnął łapami bezradnie, starając się nie patrzeć w dół na znikający most. Królowa Kier natomiast wyglądała na bardziej zirytowaną niż przestraszoną.

— Niech ktoś mi wyjaśni, dlaczego nie mogę spokojnie rządzić królestwem bez bycia porywaną?!

Wkrótce dotarli do zamku Zielonej Wiedźmy, którego wieże lśniły złowieszczym, szmaragdowym blaskiem. Brama otworzyła się bezszelestnie, a na szczycie schodów stała sama Zielona Wiedźma, z cienkim uśmiechem na twarzy.

— Widzę, że los przyprowadził mi ciekawych gości… — powiedziała melodyjnym, lecz groźnym tonem.

Czy przybysze mają szansę na ucieczkę, czy Zielona Wiedźma ma dla nich inne plany?

— Chcieliście herbaty? No to proszę—herbata jest! Ale zamiast jej kosztować, będziecie nią czyścić moje podłogi!

Małpy pospiesznie zaczęły wnosić gigantyczne kubły pełne parującej herbaty, z których unosił się zapach czarnej esencji, zmieszanej z czymś podejrzanie szmaragdowym.

Dziaberłak spojrzał na zająca w futrze z królika.
— Nie tak wyobrażałem sobie herbacianą ucztę…

Zając machnął łapką.
— Nie ma co narzekać. Moje futro potrzebuje odświeżenia, a zapach Earl Grey jest całkiem przyjemny.

Telemach, który był przyzwyczajony do heroicznych wyzwań, chwycił pierwszy kubek i teatralnie wylał herbatę na marmur. Królowa Kier, wciąż nieprzyzwyczajona do takiej gościnności, ścisnęła berło i przewróciła oczami.
— Sprzątać herbatą? Co za absurd!

Wiedźma zaśmiała się złowrogo.
— To dopiero początek. Jeśli dobrze wyczyścicie posadzkę, może… MOŻE dostaniecie kubek do picia.

Ale czy bohaterowie zamierzali podporządkować się absurdalnemu rozkazowi? Czy mieli inny plan? Może Dziaberłak, jako istota tajemnicza, znał sposób na odwrócenie sytuacji?

Tak oto kończy się ich niezwykła podróż—nie heroiczną ucieczką, nie zwycięstwem nad złowrogą Wiedźmą, lecz niekończącym się szorowaniem posadzek herbatą. Zając w futrze z królika, Dziaberłak, Telemach i Królowa Kier znaleźli swoje miejsce w szmaragdowych korytarzach, gdzie parująca herbata stała się ich codziennością.

Czy byli nieszczęśliwi? Może nie. Może w końcu odnaleźli w tym pewien rytm, rodzaj spokoju, a nawet… dumy z lśniących podłóg. Może Anandariszi, choć nie pomógł im uciec, nauczył ich akceptacji losu.

A może ktoś, kiedyś, przyjdzie i odmieni ich przeznaczenie? Ale na razie—herbata czeka.

Opera! (The Opera!)

Być może maksymą słusznie podsumowującą film powinno być: jeszcze nigdy nie zrobiono tak wiele dla tak niewielu. Seanse filmowe były rzadkie, a nawet niektóre kasowano po ogłoszeniu. Pójście na ten film do kina to sposób na potwierdzenie własnej przynależności do duchowych elit lub - prostacko rzecz ujmując - sposób na nakarmienie swojego wewnętrznego snoba. Mój snob nie jest aż tak wygłodniały, obejrzałem już wystarczająco wiele spektakli operowych, by osiągnąć coś w rodzaju rozeznania w temacie w stopniu podstawowym. Nie musiałbym więc iść na film, który - jak mi się słusznie wydawało - będzie zlepkiem znanych operowych hitów z pretekstową fabułą, w której Orfeusz udaje się do Piekła, a raczej Hadesu, aby wyprowadzić stamtąd ukochaną Eurydykę. Nie ma w tym krzty ironii, jesteśmy na antypodach opowieści z Offenbacha z udziałem tych samych postaci. Wedle mojej pobieżnej analizy aktorzy śpiewający w filmie naprawdę są profesjonalnymi śpiewakami operowymi, również śliczna ciemnoskóra Włoszka w roli Eurydyki. Poza tym mamy całkiem gwiazdorska obsadę, w której wyróżnia się Rossy de Palma, kobieta o urodzie tak oryginalnej, że określenie „szpetna” wydaje się eufemizmem. Między kolejnymi ariami pokazywanymi jako piękne teledyski mamy nawet dużo scenariusza z dialogami, bo to w końcu Piekło, gdzie są jacyś strażnicy i zarządcy. Prawie wszystko odgrywane jest na green screenie, co lekko nas zmęczyło. Ścieżka dźwiękowa z filmu to świetny zestaw dla początkujących zaznajamianie się z operą. Wśród pieśni jest The Power of Love Frankie Goes to Hollywood - nawet dobrze wypadło w tym zestawie. Z mniej spodziewanych rzeczy były hity barokowe: Lascia ch'io pianga Händla i Siam navi all'onde algenti Vivaldiego. Oczywiście ten seans to namiastka opery na żywo, ale nadal lepsza od standardowego odbioru na zwyczajnym zestawie domowego audio.

niedziela, 20 kwietnia 2025

Venom 3: Ostatni taniec (Venom: The Last Dance)

Kiedyś Tom przypakował do roli Bane'a i wówczas się w nim zabujałem. Mam taką umowę z Kwiatkiem, że jeśli kiedyś Tom stanie u drzwi naszego mieszkania i powie, że chce ze mną odbyć stosunek płciowy, to mam na to zgodę. W pierwszym Venomie Tom nadal bardzo mi się podobał, ale niestety na tym nie poprzestali. Kolejne Venomy przypominają opowiadanie tego samego dowcipu, a co gorsza, z niesmakiem zauważyłem, że Tom wydaje się bardzo zaangażowany w produkcję sequeli, bo nawet w scenariuszach grzebał. Nie wiem, czy słusznie mi się wydaje, że ten Venom jest lepszy od poprzedniego, bo może to być efekt niskich oczekiwań - jak wtedy, kiedy cieszymy się, że Grześ, lat pięć, dobrze gamę zagrał. Nie bardzo chce mi się wchodzić w szczegóły fabuły, że tam jakiś Knull spoza czasoprzestrzeni wysyła swoje mocno uzębione kreatury na poszukiwanie Kodeksu, który przypadkiem jest w posiadaniu Eddiego i Venoma. Bawi mnie, że w pierwszym filmie symbioza obcych z ludźmi kończyła się na ogół rozciapcianiem zasobu ludzkiego, a teraz kto tylko chce, może w pół sekundy dokonać zespolenia. Wydaje się, że tej fabuły nie można już ciągnąć, że pękła ta guma w majtkach, ale jest jeszcze mała furtka do kontynuacji w wersji sfeminizowanej. Marvelu, przysięgam ci, że prędzej skały będą fajdały, a ich kały śpiewały, niż obejrzę ten twój kolejny sequel.

niedziela, 13 kwietnia 2025

Brutalny upał (Brutální vedro)

Pierwsza myśl: chcemy tego towaru, czy to grzybki, czy zioło, który zażyli twórcy filmu. W wizji czeskiego mózgu na haju światu grozi zagłada, bo ku Ziemi zmierza kawałek Słońca, choć do prawdopodobnego zderzenia ma dojść dopiero za około 30 lat. Na razie jest lato i trwa tytułowy brutalny upał, więc wyrośnięty, czeski chłopiec w wieku około dwudziestki, nazwijmy go Irzynek (lepsze to niż Cypisek), chodzi cały spocony. Znajomi namówili go, żeby wpadł do nich do Štramberka, ale pociąg nie zatrzymał się na stacji, przez co Irzynek trafił do Pardubic. To wszystko brzmi werystycznie, realistycznie, ale nie, nie, Irzynek jest raczej dobrze znaną z literatury i filmu figurą podróżnika, któremu przydarzają się przypadki (jak Odyseuszowi, Dedalusowi lub szczęśliwemu Michaelowi). Gdybym się postarał, to znalazłbym w tej opowieści syrenę lub nimfę Kalipso, choć przyznam, że z Polifemem miałbym problem. Jasiu, widzę, że podnosisz rączkę. Tak, masz rację, omawianie tego filmu w kontekście arcydzieł to kompletne odjaniepawlenie. Ale to mnie właśnie w tym filmie urzekło: świat się rozpada, trzyma się na ślinę i słowo honoru, pociągi mijają stacje, wątek homo urywa się, zanim w ogóle się zaczął, facjata Irzynka zostaje brutalnie przemeblowana, do tego poświęcamy podejrzanie wiele czasu na ekspozycję nieistotnych postaci. W tym świecie nie ma miejsca na porządny, po bożemu zrobiony film. Więc powstał taki oto na miarę naszych możliwości. Zauważmy przy okazji, że w kontrze do poety Zagajewskiego, okaleczenie świata w Brutalnym upale nie wynika ze zbrodni wojennych i niegodziwości, bowiem jest wpisane w naturę świata zmęczonego swoim istnieniem. Metafizyczny ciarek przebiega mi w dół pleców.

sobota, 12 kwietnia 2025

Spartakus (balet w Operze Śląskiej)

Nie ukrywam, że liczyłem na wiele dorodnych męskich ciał w skąpych szatkach - i się nie zawiodłem. W każdym spektaklu w głównej roli występuje jeden z dwóch wykonawców, nam trafił się muskularny Brazylijczyk. Kobiety również występują w fabule, ale są dużo staranniej okryte. W paru momentach faceci dokonują cyrkowej sztuki unosząc partnerkę ponad swoją głową na wyciągniętej w górze ręce, z dłonią umieszczona na jej kroczu. Nawet były za to oklaski. Muzyka Chaczaturiana jest bardzo dobrze strawna, jeszcze nie przesadnie awangardowa, ale już nie całkiem klasyczna. Słychać te tony zbliżone do Tańca z szablami, choć to z innego baletu. Przedstawienie jest godne polecenia. Tu dodam ostrzeżenie: w Operze Śląskiej wystawiany jest Makbet Verdiego, ale w wersji baletowej. Ale bym się zdziwił, gdybym przypadkiem nie odkrył tego wcześniej.


Pozostając w temacie baletu zamieszczę tutaj niedawne moje odkrycie: balet czterech łabądków z Jeziora łabędziego został w chińskiej wersji przerobiony na akrobacje czterech żabek. Oto Guangzhou Military Performance Group (chiński balet wojskowy?).

Prawdziwy ból (A Real Pain)

To miło, że dwaj kuzyni postanowili wypełnić wolę zmarłej babci i odwiedzić kraj, w którym się urodziła i przeżyła ileś lat, zanim wyjechała do Ameryki. W tym przypadku przeżycie graniczyło z cudem, co mógłby powiedzieć o sobie każdy europejski Żyd, który ocalał z drugiej wojny światowej. Kraj, o którym mowa, to Polska. Miło mi zobaczyć, że nie zostaliśmy sportretowani jako patologiczni antysemici, choć z drugiej strony nie dano nam specjalnie powodów do zadowolenia. Polska to jakiś kraj z jakimiś ludźmi, którymi nie trzeba się zbytnio przejmować. Po tych wstępach można by pomyśleć, że to film martyrologiczny. Moim skromnym zdaniem - zdecydowanie nie. Wątkiem dużo ciekawszym od przeszłości babki jest obecna relacja między Benjim i Davidem, osobowościami skrajnie odmiennymi. David to całkiem zwyczajny facet, praca w korpo, żona, dzieci. Benji za to jest na przemian uroczy i bezpośredni, ale kiedy indziej niezwykle irytujący - to w momentach, w których nagle zaczyna mieć pretensje do bogu ducha winnych uczestników wycieczki. Normalny dorosły człowiek wie, że udział w takim przedsięwzięciu nie pozwoli przeżyć tytułowego prawdziwego bólu, jakiego doświadczali ludzie w czasie wojny. Normalny dorosły człowiek nie będzie więc protestował przeciw planowi trasy i komentarzom przewodnika, ale Benji - owszem. Nieco zaskoczyło mnie, że Culkin dostał oskara za tę rolę, ale w sumie nie zgłaszam zastrzeżeń. Warto wspomnieć, że Eisenberg, drugi z pary głównych aktorów, był pomysłodawcą i realizatorem filmu - bardzo mu się chwali, że nie przydzielił sobie tej drugiej, ciekawszej roli. Nie wiem jakie były kulisy przyznania mu polskiego obywatelstwa, bo zgodnie z tym, co napisałem wyżej, trudno byłoby mi to zinterpretować jako wdzięczność za pozytywny głos o Polsce w świecie. Jeśli polskie władze liczyły, że dzięki temu świat będzie patrzył na nasz kraj z podziwem, to z całym spokojem zapewniam je, że ani amerykański pies z kulawą nogą, ani spocona amerykańska mysz nawet tego nie zauważyli i nie zauważą.

piątek, 11 kwietnia 2025

Cassandro

Film ma walory poznawcze. W kraju Stany Zjednoczone Meksyku popularnym sportem jest lucha libre, coś w rodzaju MMA, w ramach którego na ringu stają przeciw sobie zawodnicy różnych kategorii, nie tyle wagowych, co deskrypcyjnych. Prawdziwe imię tytułowego bohatera to Saúl, który najpierw walczył jako rudo (czyli zawodnik stosujący brudne chwyty), ale po obrotach zdarzeń zdecydował się w końcu walczyć jako exótico, czyli odmieniec, a dokładniej zawodnik homoseksualny. W ten sposób powstała postać Cassandra, który w niedługim czasie osiągnął sukces, za którym przyszła sława. Tego rodzaju zawodnicy zaczęli się pojawiać już w latach pięćdziesiątych. I tu proponuję moment zadumy. W tych odległych czasach na naszym Zachodzie, mającym się za cywilizowany, byłoby to nie do pomyślenia. Podobno w Niemczech jeszcze w roku 2000 trzymano w więzieniu człowieka skazanego z nazistowskich paragrafów przeciw homoseksualistom. Saúl nie dlatego chciał unikać kategorii exótico, że krępował się przyznać publicznie do bycia gejem, lecz dlatego, że nie chciał być przypisany do grupy wiecznie przegrywającej. Postanowił złamać tabu i - stosując osobliwy styl walki - zaczął wygrywać (z siłą tysiąca motyli, jak to ujęto w zapowiedzi walki). Film ma charakter biograficzny, Cassandro istniał naprawdę. Jeśli wierzyć filmowi, miał kochającą matkę, nieobecnego ojca i kochanka, który na co dzień był wzorowym mężem i tatą (w tej roli ładny Raúl Castillo). W roli głównej Bernal, który jest dziwnie manieryczny, niby dorosły facet, a wydaje się nieco zbyt dziecinny. Posturą też niezbyt pasuje do boksera, jeśli mielibyśmy być przekonani, że jest zawodnikiem wygrywającym. Patrząc na kochanka Saúla, jak zwykle wspomnieliśmy o przypuszczalnym uwiedzeniu, czyli głównym czynniku propagacji homoseksualizmu według Ziemkiewicza i innych pato-mózgów. Czy zostałbyś heretykiem po uwiedzeniu przez heteroseksualistę? - zapytałem Kwiatka. Tak, odparł, gdyby miał rzeźbę, futerko i zarost, to czemu nie.

Konklawe (Conclave)

Umarł papież, więc kardynałowie zjeżdżają się z całego świata, aby wybrać nowego. Z dwóch znanych mi poglądów, pierwszy: opowieści o konklawe są czczym wymysłem, bo zebranych obowiązuje tajemnica, drugi: wiemy co nieco o przebiegu konklawe, wybieram ten ostatni, bo w tak dużej grupie zawsze znajdzie się ktoś skłonny do opowieści off the record. Jest możliwe, że Harris, którego powieść tu sfilmowano, dokonał rzetelnego wywiadu i opisał rzecz wiarygodnie, przynajmniej jeśli chodzi o procedury i protokół. Jeśli rzeczywiście każdy kardynał oddając tajny głos musi wypowiedzieć formułkę o tym, że oddaje głos na kandydata godnego papieskiego stolca, to szczerze współczujemy kardynałom uczestnictwa w bardzo nudnym zebraniu. Na szczęście dla widza tę nudę wycięto, a za to zobaczymy to, o co nam chodzi naprawdę - intrygi. Jeden z kandydatów fałszywie deklaruje, że wcale nie zależy mu na wyborze, inny płacze, kiedy jego rosnące szanse zostają pogrzebane, a kolejny głośno opowiada się za twardym konserwatywnym kursem, bo przywrócenie mszy trydenckiej to rzeczywiście wyczekiwana odpowiedź na bolączki współczesnego świata. Nie wiem jak komu, ale mnie te wszystkie podchody i fortele wydały się płaskie, jakby chodziło o wybór wójta. Lub wójcicy. Nie wspomniałem o wątku najważniejszym, który też ma zwieńczenie bardziej pasujące do obory niż bazyliki. Po tym marudzeniu jedno mogę przyznać: film nie nudzi, a dziwnie postarzony Fiennes daje radę. Amen.

OOP Saga

Zazwyczaj nie wspominam o filmach, których nie obejrzałem do końca, bo wydaje mi się to nieuczciwe. W tym wypadku robię wyjątek, choć nie dlatego, że każdy normalny widz po dziesięciu minutach powinien dać sobie spokój ze względu na amatorszczyznę tego utworu we wszystkich aspektach, z naciskiem na zdolności aktorskie obsady, dobranej zapewne spośród ludzi, których nie wzięto jako statystów do filmu klasy be. Główny mój powód, by wspomnieć o tym badziewiu, sprowadza się do obróbki ścieżki dialogowej filmu, czyli napisów, które firma Amazon wyprodukowała - jak się domyślam - za pomocą sztucznej inteligencji, która musiała być tutaj niezwykle sztuczna. Podobno kapitalizm to ustrój, w którym konsumentowi oferuje się towar najwyższej jakości w niskiej cenie. To oczywiście prawda z mocnym naciskiem na „podobno”. Załączam stosowną dokumentację.

Wujek Frank (Uncle Frank)

Narratorką jest Beth, która z całej swojej rodziny najbardziej ceni wujka Franka, choć ten niestety z rzadka odwiedza rodzinne strony, a pracuje na uniwersytecie nowojorskim jako wykładowca literatury. Możesz być kim tylko chcesz, Beth - usłyszała od wujka, wzięła te słowa do serca i wybrała się na studia do Nowego Jorku we wczesnych latach siedemdziesiątych. (Swoją drogą, wujek jest dobry w motywacyjne pierdolety.) Jak by się ta rada wujka miała do prawdy, którą szybko odkryła Beth? Frank jest gejem i od dziesięciu lat mieszka razem ze swoim partnerem, Saudyjczykiem Wallym (który ze spokojem łączy życie w grzechu z odmawianiem islamskich modlitw). Jeśli mógłby być, kim tylko chce, to czemu nie przykładnym mężem i ojcem? Wiem, czepiam się wyrwanych sentencji zamiast patrzeć na całość, ale wyjątkowo mnie irytują takie gówno-prawdy uchodzące za głębokie maksymy życiowe. Jasne już jest, czemu Frank wybrał życie z dala od rodziny. W Nowym Jorku nic specjalnego poza zabawnym epizodem z „chłopakiem” Beth się nie wydarza, ale niedługo potem przychodzi wiadomość o śmierci ojca Franka, a dziadka Beth. I tu zaczyna się właściwy dramat, który ma korzenie w latach czterdziestych. Jak opery były mydlane, tak dramaty bywają landrynkowe, a kto widział ten film, powinien wiedzieć, o co chodzi. No nie powiem, nawet się wzruszyłem, ale widać, że pod koniec poszło za szybko i za łatwo. Film warto obejrzeć choćby dla dwóch postaci: Beth i Wallego, któremu przyznaję oskara w kategorii aksamitny głos.

Bárbara

Podobno spodobała się ta pozycja subskrybentom outfilmu, a jest to społeczność, która nieraz zaskakuje mnie ostrością sądów. A przecież Bárbara jest momentami niezwykle amatorska, zwłaszcza na początku, kiedy postać tytułowa, emerytowana drag queen, nie potrafiąc pogodzić się z koniecznością zejścia ze sceny, napada na swych pracodawców i ucieka z wykradzioną walizką. Jej zawartość jest dla nich tak cenna, że natychmiast wyruszają w pościg. I o tym jest ten film. Bárbara podróżuje po prowincji bliżej nieokreślonego kraju Ameryki, jest ubrana w mało męskie szatki, ale nie jest w stanie ukryć tego, że jest facetem. Jej celem jest jakaś wyimaginowana Północ, gdzie ma zasłynąć jako gwiazda estrady. Takie kity wciska Sixtowi, przypadkowo napotkanemu młodzieńcowi, z którym będzie kontynuować podróż, a raczej ucieczkę. Z początku nic Sixta nie wiąże z mariconem, poza jego pieniędzmi - nie, nie o seks chodzi, ale o rzeczy jak najbardziej przyziemne, noclegi i jedzenie. Nadal jest amatorsko, ale nieco lepiej, kiedy bliżej poznajemy bohaterów. Wkrótce do pary przyłączy się świadoma swych powabów wiejska dziewczyna, postać zdecydowanie mniej sympatyczna. Zakończenie jest bardzo dramatyczne, ale nie zrobiło na mnie większego wrażenia niż obraz prowincji biednego, niemal pustynnego kraju, w którym gangi zastępują struktury państwowe. Być może chodzi o kraj produkcji filmu, czyli Wenezuelę, choć byłoby to dziwne, bo to nie jest kraj rządzony przez miłośników twórczej swobody.

czwartek, 10 kwietnia 2025

Queer

Niewiele mogę powiedzieć o tym, czy ta ekranizacja powieści Burroughsa dobrze oddaje jej charakter. Jej tytuł polski to Pedał, co brzmi chyba dużo mocniej niż angielski oryginał. Być może niesłusznie od książki odpychała mnie aura wódy i narkotyków, ale mam tak od czasów Zostawić Las Vegas, które zryło mi psychę. I jeszcze jedno: Burroughs to pisarz artysta, więc nawet jeśli w jego prozie są momenty, to - jak przypuszczam - trzeba się przedrzeć przez hektary średnio atrakcyjnych wynurzeń jak w Zwrotniku raka, który kiedyś czytało się z wypiekami, bo tam ktoś komuś członka dotykał (i to nawet nie był lekarz). W świecie pornografii dostępnej zawsze i wszędzie komu by się chciało czytać Millera? Z drugiej strony nie przesadzajmy, bo choć Queer bazuje na nastroju i klimacie, to zgrabne ciało młodego kochanka zdecydowanie pomaga nam przebrnąć przez dialogi meandrujące pośród pustkowia fabuły. Przy okazji omawiania filmu z kompetentną osobą poznałem określenie snooze fest. Główny bohater Lee mieszka w Meksyku, szczęśliwie dla niego nie musi martwić się finansami, chodzi do barów i okazjonalnie zalicza facetów. To się zmienia, kiedy spotyka Allertona, który, owszem, jest miły, ale znowu nie takie cudo. Ich związek jest daleki od typowego romansu, a bliższy układowi biznesowemu, choć w skrytości ducha Lee liczy na coś więcej. Z niejasnych powodów para wyjeżdża na południe, bo trudno za dobre wyjaśnienie przyjąć bełkot o telepatii, czy też podróżach w czasie, możliwych podobno po zażyciu właściwych substancji. Jeśli o chodzi o te podróże w czasie, to najtrafniejsze podejście do nich miał profesorek Nerwosolek, który prowadząc samochód zwykł mawiać do swojej asystentki: w czasie, kiedy podróżuję, mogłabyś mi poczytać gazetę, Entomologio.

wtorek, 1 kwietnia 2025

Pustka (Il vuoto)

Outfilm zapuszcza macki w ciemne rejony kinematografii, gdzie nawet Filmweb nie sięga. Rzeczywiście, film wygląda trochę amatorsko, przynajmniej sądząc po nadekspresyjnej grze aktorskiej, co jest o tyle zabawne, że filmowy Giorgio poważnie para się aktorstwem, a Marco uczęszcza na lekcje jako amator. Nie powinno dojść między nimi do romansu, skoro Marco ma dziewczynę, ale można przestać ją mieć i wtedy nie ma problemu. W ten oto sposób zobaczymy jedną z dziwniejszych scen łóżkowych, rozgrywających się w przeraźliwie białej scenerii, w czasie których nasza para tarza się pod prześwitującymi prześcieradłami. Później się okaże, że ta dziewczyna nie do końca była poinformowana o rozejściu z Markiem, więc następują komplikacje. Zasadniczy problem naszych czasów polega na strachu przed zawarciem bliższego związku z powodu możliwych, a raczej prawie pewnych cierpień, jakie przyniesie rozstanie. Czy te parę chwil uniesień warte jest przykrych następstw? Jeśli ktoś miałby szczęście jak Giorgio, mógłby przekuć ból rozstania w dzieło sztuki (tu performatywnej), jak Kochanowski śmierć Orszulki w Treny. Nie jest to niestety przypadek powszechny, większość z cierpiących miota się bezproduktywnie - ani obrazu, ani poematu, ani koncertu wiolonczelowego...

W pokoju obok (La habitación de al lado)

Bohaterkami są pisarka Ingrid i Martha, jej przyjaciółka z dawnych lat. Martha była korespondentką z rejonów działań wojennych, co zobaczymy w retrospekcjach. Ciekawe swoją drogą, czy ci zakonni geje pracujący jako wolontariusze na rzecz ofiar wojny to całkowite zmyślenie. Martha zapadła na raka, a rokowania są marne. W pewnej chwili zwraca się do Ingrid z osobliwą prośbą, a ta się zgadza. Jasne, że jest to okazja do wielu smutnych rozmów i wspomnień, których przeżywanie z dwiema kobietami wcale nas nie nuży. Choć to film anglojęzyczny, czyli nietypowy dla Almodóvara, jest tu wszystko, za co można go lubić. Specyficzna, melodramatyczna muzyka, żywe kolory i ciekawa historia z ważnym społecznym przesłaniem. Na pewno cenię ten film bardziej niż Matki równoległe. W rozmowie padło nazwisko Dory Carrington, malarki, która w czasach szalejącej awangardy miała odwagę malować niby to zwyczajnie, ale w swoistym stylu, który zapewne przypadł do gustu reżyserowi. Mnie zresztą też.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger