Wiadomo, zdarzają się zabawne reklamy, ale nie pamiętam takiej, na którą bym czekał w bloku reklamowym. Mam oczywiście nieprzyzwoite skojarzenia, jakieś fantazje, że dostaję od babci klapsa w pupę, bo nie chodzę do McDonalda na muffiny z serkiem i rzodkiewką, a jeślibym mógł dostać klapsa za pójście - to zaraz bym poszedł. Lepiej ten temat na tym uciąć, nieprawdaż.
Strony
▼
środa, 25 grudnia 2019
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie czyli Star Wars: The Rise of Skywalker
O boj, jak mówią po zachodniemu, kosztem iluż zatwardzeń powstał ten polski tytuł z jego fantazyjną interpunkcją? Rozumiemy, w czym problem i że język nasz demaskuje płeć osoby trzeciej dużo mocniej niż angielski, ale zdaje się, że w sprzeciwie wobec tego dokonania sprzymierzyliby się nawet Stiller z Barańczakiem. Odłóżmy tę kwestię na bok, bo zasadnicze pytanie jest takie: czy mamy nowy kamień obrazy? Twoja matka klaskała u Rubika, twój ojciec śmiał się na Kac Wawie, a twoje dziecko chodzi na Gwiezdne Wojny? No nie, bez przesady, GW to jeszcze nie ten poziom obciachu, ale mam wrażenie, że nastąpiło zmęczenie materiału. Już ostatni film z pobocznym wątkiem Hana Solo sprzedał się marnie, a ten - nie wiem, lecz zdziwiłbym się, gdyby wywołał wielkie emocje wśród osób, które widziały. Problem polega na tym, że w tych ostatnich częściach mamy mocny przechył w stronę przypowieści i moralitetu, archetyp A walczy na miecze świetlne z archetypem B, podczas gdy archetyp C chce ich wykorzystać, aby przejąć władzę nad galaktyką. Sprzeciwiają się temu inne archetypy, które są gotowe oddać życie za galaktykę. Serio, dokładnie tak brzmi ich bojowy okrzyk do walki. To brzmi jak herezja, ale chyba wolę już tę drugą trylogię Lucasa, choć zgodzę się, że Mroczne widmo było słabe (niemniej Darth Maul im się udał). Uwiera mnie postać Kylo Rena, który przeszedł na stronę zła, choć był synem Lei i Hana. Bunt nastolatka? - bo innej opcji nie widzę. Lekko irytujące są fabularne autoplagiaty, bo Rey okazuje się pociotkinią złego, ale nie traci dłoni jak Luke, za to tylko omdlewa na moment. Finn i Poe są dzielni i heteroseksualni, za to pojawia się Babu Frik, moja ulubiona postać z tej części. Pamiętamy, że dla Jedi żadnym problemem nie są pośmiertne objawienia, jednak zawsze były one na granicy prywatnego przywidzenia. A ten tu sobie na chwilę zmartwychwstaje i dokonuje telekinezy obiektu wielkogabarytowego. Skoro tak, czemu sam nie stanie do walki? Proszę mi się objawić i łaskawie wyjaśnić.
Wróg ludu w Teatrze Starym
Wyfraczeni dżentelmeni w cylindrach w stylowych wnętrzach, ich wyfiokowane kobiety w sukniach z gorsetami w roli pań domu w stylu drobnomieszczańskim. Jaka ulga, że nie. Po paru chwilach lekkiej dezorientacji następuje spektakularny, hałaśliwy rozpiździaj. Znałem ten dramat już wcześniej, więc w duchu jęknąłem z podziwu. Ten rozpiździaj jest cudowną metaforą, począwszy od rozpieprzenia tradycji wystawiania Ibsena, przez odniesienie do tematu sztuki, czyli społeczno-gospodarczej demolki w mieścinie aspirującej do miana kurortu, do destrukcji jako efektu władzy, którą ćwiczymy jako ludzkość z coraz większym zapałem. Scena staje się wielkim bajzlem, a biedne figurki z dramatu muszą udawać, że nie ma tych wszystkich gratów, przez które muszą się przedzierać. Kolejna natchniona metafora. Jasne, że Ibsen obroniłby się bez tych trików. Że nie trzeba tych efektów, żeby się przekonać o smutnej aktualności sytuacji bohatera występującego przeciw władzy. Rządzący mają pieniądze, wpływy, środki nacisku i policję, bohater ma tę, no, prawdę. Jest w jej głoszeniu samotny, śmieszny i godny podziwu. Metoda reżysera Klaty trąci dezynwolturą, wspomnienie o doboszu jest pretekstem do zaśpiewania Little drummera, piosenki, którą lubię bardzo, choć tu pasowała, że tak powiem, bo tak niektórzy mówią, jak opowiadanie kawałów do prezydenta Dudusia. Mniej więcej w dwóch trzecich trwania sztuki dochodzi do improwizacji, grający Stockmanna aktor zaczyna mówić „od siebie”. Ton i temat nie dla prawiczków, ale przyznam, że mojego entuzjazmu też nie wzbudził. Ksenofobia, kryzys demokracji w Polsce, katastrofa klimatyczna, homofobia - z wszystkim się zgadzam, ale te wątki lepiej trawię w dyskusjach (byle nie polityków) i artykułach prasowych, niż w emocjonalnych pogawędkach. Prawiczki, radzę wam przetrzymać, bo to nie koniec sztuki. A wszystkim radzę dobrze się opróżnić i wypróżnić przed spektaklem, bo trwa coś koło dwóch i pół godziny bez żadnych przerw. Zaintrygowała mnie kwestia podważenia motywów Stockmanna z ostatnich chwil spektaklu. Jeśli to insert Klaty, to bardzo pomysłowy. Sprawdzimy, sprawdzimy. (Nie, to jednak Ibsen, nie Klata.) A czego nie sprawdzimy? Jak wygląda uroczyste nakrycie głowy norweskiego burmistrza. Takie, jakie zobaczyliśmy, nie wzbudza żadnych podejrzeń.
Polański czyli daltonizm moralny
Nie sądzę, abym był wielce oryginalny w swoich opiniach, ale chyba jednak trochę bardziej niż redaktor Sroczyński w podkaście z Galopującym Majorem, gdzie w temacie Polańskiego wyrazili mniej więcej tę myśl, że nie należy wydawać pochopnych wyroków, czy to skazujących, czy uniewinniających. No to pojechali po bandzie. Wersja zdarzeń mi znana jest mniej więcej taka, że reżyser dopuścił się współżycia z nieletnią w warunkach narkotykowo-alkoholowych. Sprawę jakby złagodzono, ale sędzia (lub prokurator, nie pamiętam szczegółów) zwietrzył okazję do zrobienia kariery i pomimo ugody postanowił wszcząć proces. Chyba miał rację, bo doszło do przestępstwa, a w sprawach karnych ugoda między stronami przecież nie ma znaczenia. Studenci łódzkiej filmówki, korzystając z dobrych amerykańskich wzorców, oprotestowali zaproszenie Polańskiego na ich uczelnię. To dużo łatwiejsze od stanięcia przed Polańskim twarzą w twarz i zadania mu niewygodnych pytań. Najciekawsze jest jednak to, że wielu postępowych lewaków oburzonych pedofilią kościelną w kwestii Polańskiego niuansuje, widzi różnice, usprawiedliwia. Jako taki też się przyłączam, choć chyba jednak nie w stylu Magdaleny Środy mówiącej o rozluźnionych obyczajach tamtych czasów. Dlaczego taki argument nie działa w sprawie pedofilów w sutannach? Jeśli chodzi o stronę prawną, niech Polańskiego ścigają, niech ten Ziobro go postawi przed sądem, jeśli w ogóle są jakieś podstawy prawne. Jeśli nie ma, żadne jego opinie mnie nie interesują. Zasadnicza różnica między Polańskim a typowym księdzem pedofilem jest taka, że Polański jest pedofilem z przypadku, a ksiądz bardzo dobrze wie, co robi, a poza tym ma potężną instytucję, która go chroni (to się za Franciszka zmienia, ale dla Polski Franciszek to nie ten papież - nie to, co Karol W. podejrzany o świadome krycie pedofilów). O pedofilię się nawet nie otarłem, ale pamiętam zdziwienie, że pewna na oko dość dorosła dziewczyna, przy której rzucałem teksty bliskie obsceny, okazała się trzynastolatką. Chciałoby się powiedzieć, że Polański był naćpany lub narąbany i mógł nie wiedzieć, co się dzieje, kiedy spółkował z nastolatką. Chęć tę lepiej jednak w sobie stłumić, bo jakoś w innych okolicznościach, jak wypadek samochodowy lub morderstwo, wpływ substancji odurzających nie jest (i nie powinien być) okolicznością łagodzącą. Co ciekawe, jeszcze w latach pięćdziesiątych, mówi mama, jazda po pijaku była dopuszczalna, a ewentualne wypadki traktowano łagodniej, bo wiadomo, że będąc nietrzeźwym trudniej jest prowadzić. Na najnowszy film Polańskiego się wybieram i mam w odbycie to, czy tym samym popieram pedofila.
wtorek, 17 grudnia 2019
Koniec wieku czyli Fin de siglo
Najwidoczniej opowiedzenie zwyczajnej historii, która ma początek, rozwinięcie i zakończenie, jest banałem nie do wytrzymania. Załóżmy więc, że nasi bohaterowie się spotkają na niezobowiązujący seks, a tu zaraz okaże się, że nic nie jest przypadkiem, a związki między nimi sięgają daleko w przeszłość, gdy jeden drugiego wytrącił z heteroseksualnego stylu życia. Nie tylko w przeszłość, lecz także w rzeczywistość alternatywną, w której są parą z dzieckiem, a wspólna znajoma wciąż żyje i jest dziwaczką, która grywa na skrzypcach w miejscach ustronnych. Wobec tego nie da się o związku Ocha i Javiego powiedzieć cokolwiek z dużym przekonaniem. Jakkolwiek było, żadna z wersji opowieści, którą dałoby się z tych klocków złożyć, nie poraża przesadną oryginalnością. Nie jest już być w modzie porażonym, jak niegdyś niemal każdy polityk, który przeczytał coś bardziej poufnego od prognozy pogody. Dlatego film znieśliśmy dobrze, ubogaciliśmy ducha obserwacją, że pasyw może być aktywem, nie odnotowaliśmy u siebie żadnych zmian anatomicznych, ani też nie zapragnęliśmy poświęcić się hodowli modrogrzbiecików tęposternych. W rzeczywistości alternatywnej to modrogrzbieciki hodują nas.
poniedziałek, 16 grudnia 2019
Dolina Krzemowa czyli Silicon Valley (sezon 6, odcinki 2 i 3)
W odcinku drugim Monica odczytuje ofertę złożoną przez Chilijczyka Reyesa firmie Pied Piper. Przed chwilą tłumaczyła Richardowi, jak śmierdzące są to pieniądze.
W odcinku trzecim firma przeżywa trudności z powodu zatargu z Reyesem. Gilfoyle zapytany, jak długo mogą się bronić przed wrogim przejęciem, przytacza stosowną do okoliczności anegdotę historyczną. Załączam tłumaczenie pod filmem.
- Ile wytrzymamy?
- Oblężenie Kandii trwało 21 lat.
- To już coś.
- Zakończyło się w 1669, kiedy Turków dopadła zaraza po bombardowaniu płynem ze śledzion i dymienic umarłych.
- Dymienic?
- Zadżumionych węzłów chłonnych.
- Wydłubywali je i rzucali w ludzi?
- Kurwa!
- Richard, czy ty chciałeś walnąć w ścianę i chybiłeś?
- Oblężenie Kandii trwało 21 lat.
- To już coś.
- Zakończyło się w 1669, kiedy Turków dopadła zaraza po bombardowaniu płynem ze śledzion i dymienic umarłych.
- Dymienic?
- Zadżumionych węzłów chłonnych.
- Wydłubywali je i rzucali w ludzi?
- Kurwa!
- Richard, czy ty chciałeś walnąć w ścianę i chybiłeś?
Nic w Teatrze Starym
Ja się nie znam i tak dalej, więc chcę mieć to szybko za sobą. To, czyli stwierdzenie, że ten spektakl to dwugodzinna Kraina Grzybów. Jeśli kto lubi, to się napatrzy. Gdyby nie wiersze Leśmiana, tego poety, co miał wypięte na rzeczywistość, zwłaszcza społeczno-gospodarczą (chociaż ten Pejzaż współczesny...?), to nie wyniósłbym z Nic nic. Pokrzepiła nas brawurowa interpretacja Matyska, a zaraz potem nam przypomniano, że „tańcował i śmiał się biały szkielet Jadwiżyn”. Ja o tym szkielecie całkiem już zapomniałem, a nie był to jedyny szkielet, jaki mi się przypomniał. Na sali bowiem wśród widzów zasiadł szkielet Palikocin, jak najbardziej obleczony w ciało, ale w sensie politycznym - szkielet. I to nie z tych tańczących. Nie była to nawet wielka niespodzianka, bo twórcy spektaklu inspirowali się po części niedawno wydaną książką Palikota o Leśmianie. Onegdaj przeczytałem jego Zdjąć Polskę z krzyża. Wydał mi się wtedy osobą dużo inteligentniejszą od wizerunku politycznego pajaca, którym niestety się okazał.
Krwawe Drwale - Jadwiga
Angelo
Czego to ja się nasłuchałem o tym filmie, zanim zdecydowałem się zobaczyć! Krytyka oświecenia, obnażenie jego obłudy i rasizmu... Gdyby mój pogląd na oświecenie miał wypływać z tego tylko filmu, to może i tak. Realia miejsca i czasu są bardzo niejasne, dopiero po obejrzeniu dowiedziałem się, że Angelo to postać prawdziwa i że naprawdę zainteresował nim się cesarz Leopold. Widz nie jest zanadto scenograficzne rozpieszczony, niektóre ujęcia kręcone są w szopach z widocznymi instalacjami elektrycznymi, zapewne je wtedy zakładali, bo a nuż się przydadzą. Co ciekawe, kostiumy są dobrane starannie. Sam Angelo był projektem pewnej hrabiny (lub księżnej), która postanowiła pokazać światu, że można wychować czarnoskóre dziecko na człowieka oświecenia. Pierwszy Angelo zmarł dość szybko, ale z drugim już się udało. Rolą Angela było spełnianie oczekiwań, bo to przecież był projekt, ale zauważę nieśmiało, że i dzisiaj często tak traktuje się dzieci. Jako chłopiec Angelo narozrabiał z papugami (irytujące, bo w sumie nie wiemy, co się stało), za co dostał rózgą po tyłku. Akurat ten oświeceniowy standard podoba się dzisiaj wielu naszym prawiczkom. Jako młody mężczyzna Angelo zostanie ukarany za seks z kobietą z dworu. Usłyszy uroczą formułkę „twoje usługi nie są nam już potrzebne”, jak wielu pracowników dzisiejszych korporacji. Z dalszego ciągu wynika jednak, że jakoś sobie w życiu poradził jako wolny człowiek. Jak na tamte czasy, kiedy za oceanem Murzyni byli czyjąś własnością, bardzo to postępowe, więc ów filmowy obrazek jest wręcz laurką dla Europejczyków XVIII wieku. Łatwo jest się zgodzić, że pośmiertny numer, jaki został wyrządzony Angelowi, jest zdecydowanie godny potępienia. Prócz tego, gdybym miał gdzieś wyraźnie zauważyć rasizm, byłby to ubiór Angela, któremu dobierano stroje jasno mówiące: nie jesteś jednym z nas. Jeśli to jest ostry rasizm i hipokryzja, to zapewne tylko według standardów naszej epoki, które rzutowane wstecz ukazują moralne dno. Nie łudźmy się, nas też to czeka, kiedy za dwieście lat będzie się o nas wspominać (o ile będzie). Mam w pamięci przykład pisarza Wellsa, tego od Wehikułu czasu, który snuł wizję przyszłości wolnej od niższych ras ludzkich. Był to facet uważany przez współczesnych, czyli jakieś sto lat temu, za umysł światły i postępowy. Stawiam wniosek, aby przestać pitolić o obłudzie oświecenia, mamy jej pod dostatkiem w czasach nam bliższych. Mało tu mówiłem o samym filmie z punktu widzenia widza, a należałoby zauważyć, że jest on zrobiony (film, nie widz) tak, jakby twórca założył sobie, że ma być możliwie sucho i nieciekawie. Ekran 4:3 akurat mało ma tu do rzeczy, bo widywałem fascynujące filmy w takim formacie.
Polska Rzeczpospolita Heterobananowa
Nasza Rzeczpospolita odnotowała nowe sukcesy. Właśnie mamy niewidzialne dla państwa dziecko, któremu nie można przyznać peselu, bo w brytyjskim akcie urodzenia są dwie mamy [x]. Z kolei rządzące w Polsce banany interweniują na szczeblu rządowym, bo dziecko niezbyt udanej polskiej matki ma być w Wielkiej Brytanii oddane do adopcji parze homo [x]. „P”i„S”-owska większość sejmowa na czele Komisji Polityki Społecznej i Rodziny obsadziła panią Biejat z lewicy. Miało to zapewne związek z ewentualnym poparciem lewicy dla zniesienia trzydziestokrotności, ale sprawa się zdezaktualizowała i narodził się pomysł, aby proaborcyjną Biejat zastąpić Dominiką Chorosińską, której życiowe osiągnięcia publikuję poniżej. Mnie osobiście w sumie zwisa, co robiła Chorosińska ze swoim życiem, ale mam dużą pewność, że gdyby ktoś znany publicznie miał podobny życiorys, ale był gejem nieprzychylnym obecnie rządzącym bananom, to zrobiono by z tego wielkie halo. Bardzo to dziwne, że rządzący chyba się po cichu wycofali z pomysłu zmiany przewodniczącej. Nie mają jeszcze tego tupetu króla Henryka IV, który publicznie srał do kominka.
Ka Bodyscapes
Nieboliłódzki film z Indii to wciąż coś świeżego. Można liczyć na chropowatość, niedopowiedzenia i nieschematyczność typową dla produkcji niszowych, za to w egzotycznym pejzażu. Wiem, że gejom w Indiach nie jest lekko, całkiem niedawno przecież zniesiono kary za stosunki homo. Swoją drogą, wydawałoby się, że w kulturze, w której seks nie jest tabu religijnym (nawet transseksualizm mają w mitach), powinno być więcej tolerancji. Dzisiaj chodząc po tamtejszych muzeach i zabytkach trudno jest się domyślić, że przez parę wieków byli rządzeni przez Anglików, tę kartę z historii wygumkowali, ale z czasów kolonialnych upodobali sobie dyskryminację gejów i ją hołubią, jak wiele innych niegdysiejszych angielskich terytoriów zależnych. W pewnych aspektach fabuła jest mało wyraźna. Nie bardzo wiemy, jak artysta Haris poznał Vishnu, jakie łączy ich uczucie i czy w ogóle jest jakiś seks. Chyba jest, bo w jednej ze scen chłopcy już mają się całować, ale właśnie ktoś zadzwonił do drzwi, więc nie trzeba pokazywać tego, co nawet w wersji heteroseksualnej uchodzi w hinduskim kinie za niezwykłą rozpustę. Niechęć do gejów jest rozłożona nierówno, bo ku naszemu zaskoczeniu właściciel galerii sztuki (bądź jej dyrektor) z entuzjazmem przyjmuje prace Harisa, choć nie ustępują one w swej odwadze rysunkom Toma of Finland. Satelitarny wątek Sii nie jest dla mnie klarowny, zapewne chodzi o opresję kobiet podporządkowanych mężczyznom. W każdym razie Sia nie ulega, wynosi się z domu, na oko dość zamożnego, i tak zaczęły się nieszczęścia. Jasne jest, że ten film jest głosem protestu w obronie gejów i kobiet, miejmy nadzieję, nawet tę lichą, marną, że coś się zmieni na lepsze. I tu, i tam.
Chrobot (Tomasz Michniewicz)
Pomysł zakrawa na kpinę, bo cóż mnie obchodzi życie zwykłych ludzi gdzieś w dalekich krajach, skoro Ilona, żona dla rolnika, pokazala się bez sztucznych rzęs, a prawda o małżeństwie Kamińskiego i Sieńczyłło wyszła na jaw. Zastanówmy się... Czy nie jest tak, że wszystkie te szoki i skandale w świecie celebrytów są odlewane wszędzie z tych samych foremek? Sztuczne rzęsy mogłaby równie dobrze zdjąć Ariana Grande, a cokolwiek przydarzyło się w słynnym małżeństwie, z dużym prawdopodobieństwem jest wyjęte ze zużytego i niezbyt obszernego katalogu zgorszeń powtarzających się monotonnie w czasie i przestrzeni. Tymczasem życie zwykłych ludzi bywa zdumiewająco niezwykłe, jeśli tylko wyściubimy nos poza naszą zagrodę. Bohaterami, których życie poznajemy od dzieciństwa do dorosłości, są: biały Zimbabwejczyk, Ugandyjka, Hinduska, Kolumbijka, Japonka, Stanozjednoczeniowiec i Fin. Bardzo to ciekawe, bo można sobie porównać życie u nas i gdzie indziej. Niby biednie w tej Ugandzie, ale chętnie byłbym członkiem społeczności, która w swym ubóstwie jest w stanie uskładać około dwudziestu tysięcy dolarów, aby wysłać na leczenie do Indii wiejską bidulkę, która na pewno nigdy tych pieniędzy nie odda. Że dobrobyt w SZA jest przereklamowany, wiem już od dawna, i że w zestawieniu z Finlandią SZA jest „shithole country”, jak raczył się wyrazić prezydent Trump o krajach, z których najwięcej imigrantów przybywa do Stanów. Nigdy wcześniej nikt mi nie uświadomił fenomenu tamtejszych szkół: niemal wszystkie interakcje między uczniami mają miejsce w szkole, a poza nią nie ma kontaktów, bo do tego trzeba by mieć samochód, gdyż transportu publicznego w supermocarstwie nie ma. W związku z tym można sobie zgrywać kogoś, kim się nie jest, skoro nikt nie zobaczy, jak mieszkasz, i udawać, że twój tatuś jest - przykładowo - znanym w świecie testerem zjeżdżalni wodnych, a tymczasem masz dwie mamusie. Nie ulega wątpliwości, że poziom życia w Finlandii jest wyższy od naszego, ale kosztem lata, które jest najpiękniejszym weekendem w roku, jak mawiają Finowie. W Japonii też jest niby lepiej, ale mam absolutną pewność, że tamtejszy model życia jest najgorszy ze wszystkich opisanych w książce. To podobno powoli się zmienia, Japończycy mogą dzisiaj sami sprawdzić, jak żyje się gdzie indziej i że nie muszą się godzić na to, aby od pierwszych lat szkoły dać się wprząc w kierat parunastugodzinnej pracy dzień w dzień (albo raczej fundować taki los swoim dzieciom). Sądząc po zakończeniu, mocnym, choć niejednoznacznym, autor zgodziłby się że mną. Dwie z opisanych postaci są nawet na swój sposób sławne, mowa o Reillym Traversie z rezerwatu Imire w Zimbabwe oraz o Ugandyjce Marggie, która założyła własny fundusz dobroczynny. Bardzo ciekawe są krótkie felietony autora, rzut oka z wysoka na okoliczności, które wpływają na życie bohaterów. Nasze też. Przytaczam fragmenty.
[52%]
Gdy tylko któryś kraj afrykański planuje otwarcie rynku dla tańszych leków, wielkie koncerny farmaceutyczne wypowiadają mu wojnę. Domagają się zakazu, wskazując na prawa patentowe i własność intelektualną. Zarzucają rząd sprawami sądowymi i postępowaniami przed międzynarodowymi trybunałami. Procesy trwają latami, sztucznie przedłużane, byle wyrok nie zapadł za szybko.
Zachodnie firmy farmaceutyczne aktywnie zwalczają leki generyczne na każdym odcinku, od zakładów produkcyjnych, przez łańcuch sprzedaży, po skuteczną presję wywieraną na ustawodawcach w krajach afrykańskich, którzy przepisami regulują rynek. Bez odpowiednich ustaw nie można dystrybuować tanich leków. Odpowiednie ustawy łatwo zablokować, „prośbą” lub groźbą. Często wystarczy przekonać odpowiedniego ministra. To łatwe i tanie.
Przedstawiciele Big Pharmy nie ukrywają, że głównym celem ich firm jest zwiększanie zysku akcjonariuszy. Badania wskazują, że tego efektu nie osiągają poprzez śrubowanie sprzedaży czy wejście na nowe rynki, lecz podnosząc cenę leku przy jednoczesnej obniżce kosztów jego produkcji.
Pfizer, jedna z pięciu największych firm farmaceutycznych świata pod presją międzynarodowej krytyki ogłosiła w 2007 roku swój „flagowy program filantropii” – Mobilize Against Malaria. Przez pięć lat w trzech afrykańskich krajach prowadziła kampanię na rzecz leczenia malarii. Niedługo później odtrąbiła wielki sukces. Ten program kosztował firmę piętnaście milionów dolarów, trzy miliony rocznie.
Roczny zysk Pfizera to dwadzieścia miliardów dolarów.
To ponad dwa razy więcej niż roczny budżet Ugandy.
[64%]
Był niedawno taki przypadek. Właściciel sklepu internetowego sprzedawał sprzęt outdoorowy. Przeczytał gdzieś, że jakaś muzułmanka postulowała, by więcej restauracji podawało dania bez wieprzowiny. Skomentował to u siebie, wieszając obrazek amerykańskiej flagi zrobionej z boczku, z napisem „Bacon America Great Again”.
Klienci w sieci zaczęli przyznawać jego sklepowi po jednej gwiazdce. Ogólna ocena sklepu poszła natychmiast ostro w dół. Strasznie się wściekł. „Korzystam z prawa do wolności słowa!”, grzmiał. „My też”, odpowiedzieli oni.
[74%]
Japońskie listy przebojów podbiła Hatsune Miku. Miała szesnaście lat, króciutką plisowaną spódniczkę, długie getry oraz zielone kucyki do kolan.
Hatsune Miku to artystka, która nie istnieje.
Została zaprojektowana w cyfrowej rzeczywistości jako śpiewający syntezator mowy firmy Yamaha. Ma wygląd postaci z gry komputerowej. Wydaje płyty, pojawia się w teledyskach, można kupić mnóstwo gadżetów z jej podobizną.
Hatsune Miku daje też koncerty, nawet na dużych festiwalach. Na scenie pojawia się hologram, który rusza się i „śpiewa” piosenki. Towarzyszy mu zespół zawodowych muzyków, którzy grają jak gdyby nigdy nic. Pod sceną tłum powtarza refreny, podskakuje i oklaskuje komputerową postać. Hatsune Miku występuje przed tysiącami ludzi.
Jest idolem na miarę czasów. Zawsze będzie miała szesnaście lat i króciutką spódniczkę. Nie rozkaprysi się, nie pójdzie w narkotyki, nie narobi problemów. Może grać to, czego zażyczą sobie słuchacze, albo nawet to, czego każdy z nich sobie zażyczy. Może występować w milionach wersji dopasowanych do indywidualnych preferencji. A gadżety i płyty sprzedaje tak samo jak żywy artysta.
[78%]
Gdy giną ludzie, wkracza Zachód i jego „społeczność międzynarodowa”. Jeśli to się opłaca. Na Bliskim Wschodzie jest ropa. Na Filipinach nie ma. Tam bomby mogą wybuchać.
Mimo dekad wiary w wolny rynek rośnie też przepaść między kontynentami, a Zachód gryzie sumienie. Czasem reaguje.
Pomoc strukturalna. Pożyczki preferencyjne. Międzynarodowe kredyty rozwojowe.
Nowe narzędzia kolonizacji, chociaż kolonizacja podobno się skończyła.
Bogaty Zachód udziela biednym krajom pożyczek, bez których nie byłyby w stanie zrealizować inwestycji, ruszyć do przodu. Takim pożyczkom towarzyszą jednak pewne obostrzenia. Najważniejsze z nich to:
Inwestycje zrealizują nasze, zachodnie firmy.
Dajemy wam pieniądze, żebyście zatrudnili naszych wykonawców i kupili nasze towary. Innych nie możecie, bo to przecież nasze pieniądze.
„Obdarowany” kraj kupuje więc drożej, niż mógłby, mając wolną rękę, i to, co chce darczyńca, a nie to, co jest mu najbardziej potrzebne.
Na miejscu zostanie droga, którą przez parę lat zachodnia firma będzie wywozić swoje niebotyczne zyski, oraz rynek zbytu dla zachodnich towarów, które w ramach tej „pomocy” udało się na niego wprowadzić. Lokalne firmy nie zarobią nic.
A potem trzeba będzie przecież jeszcze spłacić ten kredyt, i to z odsetkami.
Politycy w różnych krajach lubią budować wrażenie, że podobne metody i manipulacje stosują tylko dawne państwa kolonialne, od zawsze imperialiści, widać nic się nie zmieniło. Co złego, to nie my.
Polska udziela takich pożyczek między innymi Tanzanii, Kenii i Etiopii.
[93%]
Chcą przyjechać, żeby leczyć dzieci, uczyć w szkole, opiekować się dzikimi zwierzętami, chociaż nie mają do tego żadnych kwalifikacji. Znudzony księgowy chce karmić nosorożce, programista z Francji uczyć sieroty angielskiego.
A czy w twoim kraju ktoś by ci na to pozwolił?
W większości przypadków wolontariusz to więcej problemów niż pożytku. Trzeba uważać, żeby czegoś nie zepsuł, nie zrobił komuś krzywdy, żeby dzieci w sierocińcu się do niego za bardzo nie przyzwyczaiły, bo zaraz przecież zniknie. Zabierze zdjęcia i wzruszenia, a zostawi po sobie dziurę.
Wolontariusz musi coś jeść, spać w niezłych warunkach, mieć internet i czas wolny. Żaden nie będzie pracował szesnaście godzin bez przerwy, jak miejscowa pielęgniarka, jadł raz dziennie. Wolontariusz dużo kosztuje. Niewiele w sumie wnosi, niewiele jeszcze potrafi, szybko się męczy, ale czuje się Lekarzem bez Granic.
Dlatego staże w biednych krajach są płatne.
Innymi słowy – płaci się za możliwość odbycia wolontariatu.
W branży o takich wyjazdach nie mówi się zresztą „wolontariat”, raczej „wolonturystyka”. Setki zachodnich agencji robią na niej świetny interes.
[52%]
Gdy tylko któryś kraj afrykański planuje otwarcie rynku dla tańszych leków, wielkie koncerny farmaceutyczne wypowiadają mu wojnę. Domagają się zakazu, wskazując na prawa patentowe i własność intelektualną. Zarzucają rząd sprawami sądowymi i postępowaniami przed międzynarodowymi trybunałami. Procesy trwają latami, sztucznie przedłużane, byle wyrok nie zapadł za szybko.
Zachodnie firmy farmaceutyczne aktywnie zwalczają leki generyczne na każdym odcinku, od zakładów produkcyjnych, przez łańcuch sprzedaży, po skuteczną presję wywieraną na ustawodawcach w krajach afrykańskich, którzy przepisami regulują rynek. Bez odpowiednich ustaw nie można dystrybuować tanich leków. Odpowiednie ustawy łatwo zablokować, „prośbą” lub groźbą. Często wystarczy przekonać odpowiedniego ministra. To łatwe i tanie.
Przedstawiciele Big Pharmy nie ukrywają, że głównym celem ich firm jest zwiększanie zysku akcjonariuszy. Badania wskazują, że tego efektu nie osiągają poprzez śrubowanie sprzedaży czy wejście na nowe rynki, lecz podnosząc cenę leku przy jednoczesnej obniżce kosztów jego produkcji.
Pfizer, jedna z pięciu największych firm farmaceutycznych świata pod presją międzynarodowej krytyki ogłosiła w 2007 roku swój „flagowy program filantropii” – Mobilize Against Malaria. Przez pięć lat w trzech afrykańskich krajach prowadziła kampanię na rzecz leczenia malarii. Niedługo później odtrąbiła wielki sukces. Ten program kosztował firmę piętnaście milionów dolarów, trzy miliony rocznie.
Roczny zysk Pfizera to dwadzieścia miliardów dolarów.
To ponad dwa razy więcej niż roczny budżet Ugandy.
[64%]
Był niedawno taki przypadek. Właściciel sklepu internetowego sprzedawał sprzęt outdoorowy. Przeczytał gdzieś, że jakaś muzułmanka postulowała, by więcej restauracji podawało dania bez wieprzowiny. Skomentował to u siebie, wieszając obrazek amerykańskiej flagi zrobionej z boczku, z napisem „Bacon America Great Again”.
Klienci w sieci zaczęli przyznawać jego sklepowi po jednej gwiazdce. Ogólna ocena sklepu poszła natychmiast ostro w dół. Strasznie się wściekł. „Korzystam z prawa do wolności słowa!”, grzmiał. „My też”, odpowiedzieli oni.
[74%]
Japońskie listy przebojów podbiła Hatsune Miku. Miała szesnaście lat, króciutką plisowaną spódniczkę, długie getry oraz zielone kucyki do kolan.
Hatsune Miku to artystka, która nie istnieje.
Została zaprojektowana w cyfrowej rzeczywistości jako śpiewający syntezator mowy firmy Yamaha. Ma wygląd postaci z gry komputerowej. Wydaje płyty, pojawia się w teledyskach, można kupić mnóstwo gadżetów z jej podobizną.
Hatsune Miku daje też koncerty, nawet na dużych festiwalach. Na scenie pojawia się hologram, który rusza się i „śpiewa” piosenki. Towarzyszy mu zespół zawodowych muzyków, którzy grają jak gdyby nigdy nic. Pod sceną tłum powtarza refreny, podskakuje i oklaskuje komputerową postać. Hatsune Miku występuje przed tysiącami ludzi.
Jest idolem na miarę czasów. Zawsze będzie miała szesnaście lat i króciutką spódniczkę. Nie rozkaprysi się, nie pójdzie w narkotyki, nie narobi problemów. Może grać to, czego zażyczą sobie słuchacze, albo nawet to, czego każdy z nich sobie zażyczy. Może występować w milionach wersji dopasowanych do indywidualnych preferencji. A gadżety i płyty sprzedaje tak samo jak żywy artysta.
[78%]
Gdy giną ludzie, wkracza Zachód i jego „społeczność międzynarodowa”. Jeśli to się opłaca. Na Bliskim Wschodzie jest ropa. Na Filipinach nie ma. Tam bomby mogą wybuchać.
Mimo dekad wiary w wolny rynek rośnie też przepaść między kontynentami, a Zachód gryzie sumienie. Czasem reaguje.
Pomoc strukturalna. Pożyczki preferencyjne. Międzynarodowe kredyty rozwojowe.
Nowe narzędzia kolonizacji, chociaż kolonizacja podobno się skończyła.
Bogaty Zachód udziela biednym krajom pożyczek, bez których nie byłyby w stanie zrealizować inwestycji, ruszyć do przodu. Takim pożyczkom towarzyszą jednak pewne obostrzenia. Najważniejsze z nich to:
Inwestycje zrealizują nasze, zachodnie firmy.
Dajemy wam pieniądze, żebyście zatrudnili naszych wykonawców i kupili nasze towary. Innych nie możecie, bo to przecież nasze pieniądze.
„Obdarowany” kraj kupuje więc drożej, niż mógłby, mając wolną rękę, i to, co chce darczyńca, a nie to, co jest mu najbardziej potrzebne.
Na miejscu zostanie droga, którą przez parę lat zachodnia firma będzie wywozić swoje niebotyczne zyski, oraz rynek zbytu dla zachodnich towarów, które w ramach tej „pomocy” udało się na niego wprowadzić. Lokalne firmy nie zarobią nic.
A potem trzeba będzie przecież jeszcze spłacić ten kredyt, i to z odsetkami.
Politycy w różnych krajach lubią budować wrażenie, że podobne metody i manipulacje stosują tylko dawne państwa kolonialne, od zawsze imperialiści, widać nic się nie zmieniło. Co złego, to nie my.
Polska udziela takich pożyczek między innymi Tanzanii, Kenii i Etiopii.
[93%]
Chcą przyjechać, żeby leczyć dzieci, uczyć w szkole, opiekować się dzikimi zwierzętami, chociaż nie mają do tego żadnych kwalifikacji. Znudzony księgowy chce karmić nosorożce, programista z Francji uczyć sieroty angielskiego.
A czy w twoim kraju ktoś by ci na to pozwolił?
W większości przypadków wolontariusz to więcej problemów niż pożytku. Trzeba uważać, żeby czegoś nie zepsuł, nie zrobił komuś krzywdy, żeby dzieci w sierocińcu się do niego za bardzo nie przyzwyczaiły, bo zaraz przecież zniknie. Zabierze zdjęcia i wzruszenia, a zostawi po sobie dziurę.
Wolontariusz musi coś jeść, spać w niezłych warunkach, mieć internet i czas wolny. Żaden nie będzie pracował szesnaście godzin bez przerwy, jak miejscowa pielęgniarka, jadł raz dziennie. Wolontariusz dużo kosztuje. Niewiele w sumie wnosi, niewiele jeszcze potrafi, szybko się męczy, ale czuje się Lekarzem bez Granic.
Dlatego staże w biednych krajach są płatne.
Innymi słowy – płaci się za możliwość odbycia wolontariatu.
W branży o takich wyjazdach nie mówi się zresztą „wolontariat”, raczej „wolonturystyka”. Setki zachodnich agencji robią na niej świetny interes.
piątek, 29 listopada 2019
Opera za trzy grosze w Teatrze Variete
Brecht to niby zatwardziały komuch, ale pamiętamy jego wierszyk Rozwiązanie z czasów NRD, w którym zwrócił uwagę na to, że skoro naród utracił zaufanie władz po powstaniu 17 czerwca, to należałoby naród rozwiązać i wybrać inny. Jakoś mało po linii to było, ale zauważmy, że mógł sobie pozwolić, bo miał status komunistycznego świętego. Znam i kocham songi Brechta w interpretacji Wojnowskiej, a wiele z nich pochodzi z musicali Brechta sprzed drugiej wojny, w tym oczywiście z Opery za trzy grosze. Ciekawe, że niedługo wcześniej widziałem inny spektakl inspirowany Operą żebraczą Gaya, czyli W'Ariacje pożądania w Teatrze Bagatela. W tamtym spektaklu w dość zabawny sposób uwspółcześniono sztukę Gaya, a ogólnie wyszło na to, że gangster Macheath padł ofiarą swoich chuci. W Operze Brechta jest podobnie, nawet mamy Balladę o seksualnej zależności, ale nie w ordynarnym tłumaczeniu Stillera, więc nie usłyszymy, że „W pysk sobie pluje, sam na siebie tupie/ A przyjdzie noc i leży znów na dupie!”. W Pieśni o nieskuteczności ludzkich wysiłków jest pamiętny koncept o człowieku, który chce żyć z głowy swej, ale jeśli ty też chcesz, to zobaczysz, że z twej głowy wyżyje tylko wesz. I ta przepiękna piosenka o Jenny piratce, śpiewana znienacka przez Polly Peachum, więc raczej słabo wkomponowana w fabułę. Jeśli mogę oceniać z głębi swoich nieprofesjonalnych trzewi - wersja Variete jest zrobiona świetnie. Można by rzec, że to tania rozrywka, ale zdaje się, że po niedawnych katastrofach ekonomicznych, za które zapłacili Jaś i Małgosia Kowalscy, podczas gdy prezesi amerykańskich koncernów wypłacali sobie premie z publicznej pomocy, przesłanie Brechta rozumiane jako krytyka kapitalizmu, jakkolwiek toporna, zyskało nową świeżość. I jak tu się nie zgodzić ze stwierdzeniem: czymże jest obrabowanie banku wobec założenia banku?
Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego?
To jest przecież wiara, więc nie muszę tego uzasadniać - powie wierzący. Powiedzmy na początku, że wszyscy w coś wierzymy, nawet jeśli nie chcielibyśmy się do tego przyznać. Na przykład w to, że istnieje świat niezależny od nas i istnieją inne przedmioty i podmioty, ale są to wierzenia konieczne do funkcjonowania w świecie. Wiara w jakiegokolwiek boga nie wydaje się konieczna. Miliony ludzi nie wierzą w boskość Jezusa, czasem nawet nie mają o nim bladego pojęcia i jakoś żyją. (Sam słyszałem Hindusa, który oświadczył, że nie ma pojęcia, o co chodzi w święcie „Christmas”, które mimo to jest jednym z urzędowo ustanowionych świąt w Indiach.) Jako człowiek niereligijny nie widzę żadnej różnicy między twierdzeniami chrześcijaństwa i islamu, jeśli mam rozważać ich prawdziwość. Gdybym miał brać pod uwagę inne względy, to jako pedałek rzecz jasna wybrałbym chrześcijaństwo, najlepiej takie w wersji duńskiej, które przekształciło się w rodzaj klubów dyskusyjnych. Kto wie, może w Danii chodziłbym do kościoła? Wróćmy do tej wiary, która nie wymaga uzasadnienia. Jeśli z takich nieuzasadnionych źródeł mają wynikać prawa ustanawiane w kraju dla wszystkich, to widać, że to jest słabe. Znamy taki kraj? Ja znam. Jak mówi Dillahunty, wiara nie jest wiarygodnym sposobem dochodzenia do prawdy. I pyta: czy jest jakieś twierdzenie, którego nie dałoby się przyjąć na wiarę? Ale przecież Bogu chodzi o naszą wiarę, nie wiedzę, bo gdybyśmy po prostu wiedzieli, gdyby Bóg bezsprzecznie objawił się każdemu z nas, tak jak objawił się Szawłowi, to gdzie byłaby wolna wola, której emanacją ma być nasza ufność w Bogu, bowiem takiego uczucia zrodzonego z wolnej woli On od nas oczekuje. Wyraziłem tutaj stanowisko chrześcijan, być może nie stworzyłem chochoła, z którym teraz zatańczę. W moim najgłębszym przekonaniu to, w co wierzę, nie podlega wolnej woli. To po pierwsze. Zdaje się, że chrześcijanie wierzą w szatana, który bez żadnych wątpliwości wie, że jest Bóg, a mimo to go odrzuca. Możliwe jest więc odrzucenie Boga mimo wiedzy o jego istnieniu. W tym sensie Bóg objawiając się nam nie zakłóciłby naszej wolnej woli (pamiętamy przy tym, jak zatwardzał serce faraona - hm, wolna wola, powiadacie?), bo mógłbym wiedzieć, że istnieje, a mimo to odmówić mu posłuszeństwa - przynajmniej do czasu, aż wytłumaczyłby się z paru zbrodni dokonywanych w jego imię, choćby tych opisanych w Biblii, gdzie wręcz domagał się unicestwienia różnych osób według klucza etnicznego. Pytań do Boga miałbym więcej, na tym poprzestańmy. To był punkt drugi. Trzeci i ostatni jest taki: czemu argument o wierze, która nie powinna być wiedzą, nie stosuje się do Szawła, Mojżesza i całego narodu wybranego, dla którego kontakt z ich Bogiem przez lata był codziennością? Czemuż to Bóg stał się ostatnio taki nieśmiały? Że niby ja dobrowolnie ulegam podszeptom szatana, w którego też nie wierzę? A wszechmogący Bóg przygląda się temu spokojnie i potem wtrąci mnie do piekła na wieczność? Religia, która promuje takie poglądy, sama siebie nazywa religią miłości. To mi przypomina tę partię ze spójnikiem „i” w nazwie, która skutecznie niszczy jakikolwiek sens pozostałych członów nazwy. Jako ciekawostkę przytoczmy pogląd świadków Jehowy, którzy uważają, że nie ma piekła, zamiast tego jest grób dla tych, którzy nie zasłużyli na zbawienie. Dusza w ich pojęciu jest śmiertelna, więc bezbożni, w tym wszyscy katolicy, po prostu umrą. Żeby wypracować tę doktrynę, musieli wykonać parę akrobacji myślowych z Biblią, ale oni z tych, co są w stanie uwierzyć w sześć niemożliwych rzeczy już przed śniadaniem.
Powyżej mamy dwa ujęcia tematu „Nawrócenie św. Pawła”, autorem pierwszego jest evincent, a drugiego - Guido Reni.
Powyżej mamy dwa ujęcia tematu „Nawrócenie św. Pawła”, autorem pierwszego jest evincent, a drugiego - Guido Reni.
I ty powieś sobie Jarosława
Rozumiem, że nasza polska prokuratura pod oświeconym nadzorem słusznie ustaliła, że nie ma się co czepiać narodowców, którzy powiesili portrety paru znanych polityków na symbolicznych szubienicach. Interpretując rozszerzająco ten wyrok, postanowiłem powiesić symbolicznie Jarosława Kaczyńskiego w ramach happeningu, za co nie spodziewam się żadnych szykan ze strony organów. Wyszła mi przy tym incepcja, bowiem oglądamy powieszonego Jarosława, który przygląda się się z uśmiechem wieszaniu bombki choinkowej ze znanym symbolem szczęścia.
sobota, 23 listopada 2019
Inne pozytywne uczucia też wchodzą w grę. Korespondencja 1972-2011 (Wisława Szymborska, Stanisław Barańczak)
Wcale nie trzeba lubić poezji, aby się nimi fascynować. W zasadzie nie znam Barańczaka jako poety (pominąwszy jego twórczość humorystyczną), ale jego Książki najgorsze to jedna z lepszych rzeczy, które wpadły mi w ręce w życiu. Podobnie z Lekturami nadobowiązkowymi Szymborskiej. Można się więc spodziewać, że w listach znajdziemy tę fantazję literacką, która błyszczy w ich eseistyce. Ja nie znalazłem. A dokładniej: znalazłem w ilościach homeopatycznych. Barańczak jest bardziej wylewny od Szymborskiej, której wkład w tym tomie jest zdecydowanie mniejszościowy. Główny temat Barańczaka to nieustanne hołdy dla twórczości noblistki i zabiegi o jej popularyzację w SZA, gdzie mieszkał od początku lat osiemdziesiątych. Już przed Noblem udało mu się opublikować tom jej przetłumaczonych wierszy, choć sprawa nie była łatwa. Z opisów można wnosić, że w tym kraju ludnościowo około dziesięciokrotnie przewyższającym Polskę czytelników poezji jest mniej więcej tylu, co u nas. Po Noblu oczywiście zapotrzebowanie wzrosło niebotycznie. W listach Barańczaka zdarzają się wiersze, na ogół te filuterne łamańce językowe, a jeden z listów to perełka w postaci udramatyzowanej (a właściwie ukomediowanej) konferencji prasowej, na której Szymborska mówi językami innych poetów. Znajdziemy w nich też wiele rekomendacji czytelniczych, z których najbardziej zaciekawił mnie Blady ogień Nabokova (tylko nie w tłumaczeniu Stillera! - ostrzega poeta, który przyłożył się do drugiego tłumaczenia tej książki). A co jest tematem Szymborskiej? Banały, jednozdaniowe wzmianki o wyjazdach z Kornelem lub bez, regularnie słane życzenia (bodaj najoryginalniejsze posłużyły za tytuł tomu) i nieustanne zaproszenia do złożenia wizyty w Krakowie. Sporadycznie wymsknie się jakaś bardziej osobista uwaga, jak ta z 1992 roku, że „już może wkrótce obywatelka II kategorii, jako że nie lata do kościółka” (nb. obserwacja prorocza). Po Noblu napisała:
Niełatwo mieszkać w Polsce po nagrodzie Nobla, oj niełatwo. Dla jednych mam być od tej pory Królową Korony Polskiej, z nożyczkami do przecinania różnych wstęg oraz młotkiem do wbijania gwoździ sztandarowych w rękach. Dla drugich jestem w dalszym ciągu zagorzałą bolszewiczką, która była szczera tylko w dwóch pierwszych tomikach, a potem przez 40 lat uprawiała chytry kamuflaż żeby przypodobać się tym naiwnym Szwedom. Są również i tacy, którzy panią Wisławę Szymborską czytali od zawsze, więc chyba zasłużyli na to, żeby się z nimi tą nagrodą pokojową [sic!] Nobla podzieliła. Zwłaszcza biednym parafiom coś się należy. [Interpunkcja oryginalna]Gdzieniegdzie są też dość oszczędne komentarze do aktualnej polityki. Powyższy cytat to chyba najbardziej osobiste zwierzenie Szymborskiej. Jest jednak w tej książce dodatkowa składowa treści, która sprawia, że pomimo powyższych zażaleń książkę na pewno bym chciał mieć. Chodzi o wyklejanki Szymborskiej, które są reprodukowane w dużej liczbie. I za to niech będą dzięki wydawnictwu a5.
czwartek, 21 listopada 2019
Dziwnych rzeczy można się napatrzeć...
Mkną intrygi na spienionych koniach... Czyli będzie o teatrze. Najpierw o Triumfie woli duetu Demirskiego i Strzępki, znanych mi do tej pory głównie ze słynnej rozmowy z Chlastą w Tok FM, w czasie której Strzępka się wkurwiła, jak to oznajmiła głośno, i razem z Demirskim opuścili studio. Byłem ich ciekaw i przyznam, że niewątpliwie produkcja jest oryginalna - tyle że ilekroć wychodzę ostatnio do teatru, to zieje oryginalnością, a te nieliczne sztuki zrobione po bożemu stają się przez to niezwykle świeże. Triumf to parę opowieści snutych w dość wydumanych ramach katastrofy lotniczej, ze szczyptą fantazji Felliniego. Wśród historii jest ta o gejach, którzy poparli strajkujących górników w Thatcherowskiej Wielkiej Brytanii, jak również o pierwszej zawodniczce, która przebiegła maraton. Niestety tę wcześniejszą opowieść znamy dobrze z filmu Dumni i wściekli, więc efektu zaskoczenia nie było. Krótko potem widziałem Wesele wyreżyserowane przez Klatę, które było odlotowe, zwłaszcza, że jako zespół weselny zatrudnili thrashmetalową Furię. Niepokój mój budziło to, że gdybym nie znał sztuki Wyspiańskiego ze szkoły, to zapewne nie zrozumiałbym, o czym jest rzecz. Jak pamiętamy, dramat kończy się zaklętym tańcem, który Klata wyciął, a zamiast tego kazał postaciom stać bez ruchu, kiedy Jasiek biega pośród nich i próbuje ich wyrwać z letargu. Jasiek nie jest zwykłym chłopcem, nie zdradzę na czym polega jego odmienność, ale trafia do mnie ta metafora. Ten Jasiek wyrywa nas z letargu już dłuższy czas i, zdaje się, niewiele wskórał. Spodobała mi się nieco sardoniczna Panna Młoda i Czepiec, który był zawadiacki i przystojny (Krzysztof Zawadzki). Kolejny spektakl to Dzienniki Gwiazdowe w Grotesce. Wystawiać Lema to zawsze wyzwanie, oryginalne Dzienniki to ładnych paręset stron, więc oczywiście trzeba dokonać wyboru. Zawsze można się doczepić, że przecież można było sięgnąć po to, zamiast tamtego. Sam Lem napisał sztukę o profesorze Tarantodze (kiedyś widziałem w Teatrze TV i do dzisiaj marzę, aby zobaczyć jeszcze raz), sądząc po niej - wolałby tradycyjny teatr. Przedstawienie jest znowu dość oryginalne, choć pod względem magii środków teatralnych dość ubogie, jeśli chwilę wcześniej było się w krakowskim Teatrze Starym. Zupełnym zaskoczeniem była piosenka śpiewana przez Ijona Tichego, czyli mocne odcięcie się od skompromitowanego Stanisłąwskiego (w stronę skądinąd skompromitowanego Brechta). Momentami było niezłe, zwłaszcza wątek mnichów-robotów był udany. Znowu muszę powiedzieć, że gdybym nie znał tekstu, to prawdopodobnie odniósłbym całkiem mylne wrażenie, jeśli chodzi o Lema, który jest znacznie dowcipniejszy od swojej wersji scenicznej. Teraz proszę nie czytać, bo ejdżyzm i fatszejming przez ze mnie przemówi: wolałbym w roli Ijona kogoś młodszego i chudszego. Na koniec Stary Testament - reanimacja w Teatrze Słowackiego. Skoro produkcje teatralne to często sceniczne przeróbki dzieł niedramatycznych, to czemu nie potraktować podobnie Starego Testamentu? Wziąć stamtąd parę historii i przeinterpretować lub w ogóle nadać im jakiś sens, którego często są wyzbyte. W sztuce mamy stworzenie świata i ludzi oraz historie: żony Lota (nieznanej z imienia!), Tamar (córki Dawida), Judyty i Holofernesa, sędzi Gedeona, Dawida i Batszeby, Zuzanny i starców i Samsona i Dalili. Chyba lepiej byłoby sobie te opowieści przeczytać przed obejrzeniem sztuki, choć być może by to zaszkodziło. Trzy mocne punkty spektaklu to bardzo ładne śpiewy na początku i końcu, bardzo dobry monolog żony Lota (z trafnym pytaniem: to ja zostałam ukarana, bo się obejrzałam, a za to, co potem działo się w jaskini między Lotem a córkami, nikt nie został ukarany!?) i przejmujący, pokonany Samson. Zdziwił nas nieco geriatryczny Adam, ale w końcu został stworzony na podobieństwo Pana, który sam młody nie był. Ciekawostka: w czasie spektaklu wyświetlano napisy po angielsku i ukraińsku. Organizacja widowni sugeruje, że będzie interaktywność, ale uspokajam: była wprawdzie, ale w stopniu znikomym. Trafiłem do grupy „złych pomysłów”, zapewne całkiem prawidłowo, skoro wypisuję tutaj takie rzeczy.
Zabójczy rejs czyli Murder Mystery
Mój Jimmy nie jest frajerem, który daje na rocznicę kartę Amazona - mówi Holly w czasie obiadu z Nickiem i Audrey i pokazuje nowy pierścionek. Wszyscy się śmieją, nawet Nick, który parę godzin wcześniej kupił żonie kartę podarunkową Amazona. Wersja budżetowa, pięćdziesiąt dolarów. Żona marzy od dawna, a dokładniej - od wesela, o podróży do Europy, która miała być ich poślubną, ale się nie złożyło. W porywie szaleństwa Nick zgadza się na podróż, choć przekracza to zdecydowanie jego możliwości budżetowe. Dziwnym trafem poznany w czasie lotu angielski wicehrabia oczarowany Audrey zaprasza parę na jacht swojego wuja na rejs po Morzu Śródziemnym, a na pierwszej powitalnej kolacji dochodzi do morderstwa owego wuja, więc już wiemy co oglądamy: komediową wersję kryminału Agathy Christie o morderstwie w wyższych sferach. Wszyscy płynący jachtem są podejrzani, Nicka i Audrey nie wyłączając, choć oni akurat nie mieli powodu mordować wuja, w przeciwieństwie do pozostałych: zemsta lub chęć zagarnięcia ogromnego majątku na drodze spadkowej. Nicka gra Sandler, aktor, na którego komediowy czar jestem dość odporny, a Audrey - Aniston, która przeciwnie - radzi sobie z moim układem odpornościowym. Drugi ograny motyw to prostak Amerykanin, dzięki któremu udaje się rozwiązać sprawę i schwytać złoczyńców. Mniej więcej przed czterdziestką traci się zdolność do traktowania takich filmów jako super zabawy. Mnie całkiem wystarczyło, że był to najlepszy film jaki widziałem tego dnia. Przyznałbym mu trzecie miejsce w tej kategorii, jak to się przytrafiło pewnemu facetowi, który jako jedyny wystartował w pewnym konkursie.
niedziela, 17 listopada 2019
Siłacz czyli Athlete: Ore ga Kare ni Oboreta Hibi
Japonia to ciekawy przypadek z wielu względów, choćby dlatego, że jest to zapewne najszybciej zmodernizowany kraj świata, który ze średniowiecza przeskoczył od razu w epokę high-teku. W sensie obyczajowym Japonia jest dość wsteczna, bo pary jednopłciowe nie mają tam żadnych praw, co jest o tyle dziwne, że wedle mojego rozeznania nie jest to kraj ludzi religijnych, a to głównie z rozmaitych religii wywodzą się zakazy zrównania par homo w prawach. Temat dyskryminacji gejów jest w tym filmie raczej uboczny, a na planie pierwszym mamy romans Kohei z Yutą, pierwszy - jak na Japończyka apetyczne ciacho - świeżo po kolapsie nieudanego, choć długoletniego małżeństwa, drugi jest otwartym gejem z rodzinną traumą w postaci ojca w śpiączce i niezrealizowanych planów życiowych. Wiadomo, że nie może być cukierkowo, po pierwszej fazie ćwierkająco-szczebiocącej nastąpi zaraz druga, kiedy zaczną się problemy, a nie wchodząc w szczegóły powiedzmy, że kochankowie nie są szczególnie dobrze dobrani. Cóż, nie pomoże na to polska żubrówka serwowana w klubie dla gejów. Przy okazji mogliśmy stwierdzić, że japońskie pedałki w swym afektowanym przegięciu potrafią być równie irytujące, co te zachodnie. Nie ma w filmie drugiego polskiego akcentu jakim jest piosenka Szła dzieweczka w wersji japońskiej, podobno nie wiedzą tam nawet, że to zapożyczone z Polski. Mimo wszystko zakończenie jest w miarę optymistyczne - takie, że można z czystym sumieniem stwierdzić, że było to jednak coś ambitniejszego niż typowy romans. Sprawdziłem za pomocą tłumacza gugla znaczenie tytułu japońskiego. Pęknięcie, które we mnie utonęło. Coś w sam raz dla Malindy.
wtorek, 12 listopada 2019
Telefon zaufania czyli Crisis Hotline (lub Shadows in Mind)
Simon od niedawna pracuje w telefonie zaufania dla elgiebetów, a już jest mocno znudzony. Marudzą, że nie mogą znaleźć partnera lub że szef ich nie docenia. Co to znaczy? To, że zaraz zadzwoni chłopiec z planem zamordowania paru osób. Miejsce akcji to Dolina Krzemowa, więc wiadomo, dzwoniący Danny zna dobre sposoby, aby zabezpieczyć się przed namierzeniem. Pracować w takim miejscu to spełnienie marzeń, nie? Oczywiście, jeśli nie przeszkadza ci, że za swoją pensję możesz wynająć schowek na miotły, a tymczasem nowo poznany Kyle (poznawany coraz dogłębniej, dodajmy) mieszka w dwupiętrowym apartamencie, który u Danny'ego zachwyt wzbudza. Gdzież to można tak dobrze się ustawić? W branży porno, która według scenarzystów prosperuje świetnie. Sam Kyle jest zaledwie człowiekiem od stron www, ale to już wystarczy, żeby nieźle zarabiać. Danny poznaje jego pracodawców, parę zblazowanych gejów, oraz, przy okazji, tajemniczego Forresta. Porno biznes jako taki jest legalny, ale dla szczodrych VIP-ów urządza się specjalne pokazy wykraczające poza granice prawnego banału. Danny'emu, który tymczasem już zdążył się zakochać w Kyle'u, niezbyt się to podoba, więc planuje namówić ukochanego, aby rzucił tę lewą robotę i zamieszkał razem z nim w schowku na szczotki. Ten film to rzadki przypadek, kiedy widz jest trzymany w napięciu, bo przez długi czas naprawdę trudno odgadnąć, skąd wzięły się mordercze plany Danny'ego. Dla twórców filmowych jest to sytuacja dużo lepsza od tej, kiedy mordercze plany rodzą się w głowach widzów, którzy właśnie obejrzeli ich dzieło. Dziwna mi wyszła ta pochwała filmu, ale mogło być gorzej. Zwłaszcza gdyby mi wtrąciła wiewiórka Małgosia się.
Miłość pod jednym dachem czyli Falling Inn Love
Dachem dwuspadowym - podpowiada usłużnie słownik Google'a. I to jest chyba dowcip lepszy od czegokolwiek w tym romkomie, który jest dziełem na swój sposób wybitnym, jeśli sądzić, że motywacją twórców było stworzenie filmu, który jest esencją tego, co najgorsze w romkomach. Przyznaję - oglądałem z zapartym tchem. Cudowna, zużyta po tysiąckroć klisza następuje zaraz po ślicznym, wytartym banale, który poprzedziła sytuacja zapierająca dech swoją przewidywalnością. To taki film, który Mamoń polubi od razu, choć wcześniej go nie widział. Panna Gabriela z San Francisco traci niespodziewanie pracę oraz chłopaka Deana, to drugie z własnej inicjatywy. Dostaje propozycję w stylu nigeryjskiego księcia, a tu proszę, ten nowozelandzki hotelik, który znienacka stał się jej własnością, istnieje naprawdę, choć nie jest taki uroczy jak na zdjęciach. Dowcipy sypią się jeden po drugim, jak u Barańczakowego gawędziarza. Drzwi odpadają z framugą, kran się urywa, łóżko zapada, okno ma tylko pół szyby, a wszędzie panoszy się koza. Jest i Jake, książę z bajki, czyli lokalny mistrz remontów, za którym Gabrysia z początku nie przepada, choć nie ma żadnego powodu, ale ma go scenarzysta, bo przecież to takie fajne, że najpierw patrzyli na siebie spode łba, a później się całują. Na koniec, po remoncie pojawi się ex, wezwany przez podstępną konkurentkę, o nie! Czyżby miał to być koniec romansu Gabrieli i Jake'a!? Ależ nigdy w życiu, romans jest jak cukier, a prędzej niż cukier skończy się świat. Przy okazji: trochę nas dziwi przystojniak Dean, któremu ciężko jest pojąć, że został rzucony. Wygląda na osobnika słabo oblatanego w zawiłościach związków heteroseksualnych, całkiem jakby był gejem, którym jest grający go aktor.
Alita: Battle Angel
Z okazji ostatniego Terminatora dopadła mnie refleksja o niezwykłej wtórności kultury naszych czasów, w których dominują sequele, podróbki, przeróbki i niedoróbki. Terminatory, alieni, avengersi, batmany i wonder womany... Nawet chwalony ostatni Joker to jednak nic nowego pod księżycem Gotham City. Czy Alita to nowa gwiazda na niebie współczesnej popkultury? Nie. To wyciągnięty z grobu żołnierz-zombie Brechta, któremu leją do gęby wódę, żeby truchło mniej cuchło. Film złożony jest z samych spodzianek. Mamy wiek XXVI, Alita jest przywróconym do życia cyborgiem, pardonnez moi, cyborżką z czasów wojen rozegranych trzy wieki wcześniej. Co to jest? - pyta Alita doktora Idę. - Motorball. Nic, co powinno by cię interesować - pada odpowiedź. Motorball to rodzaj wyścigu z wszelkimi chwytami poniżej pasa, które pozwalają wyeliminować przeciwników, miecze, piły, kłonice. I co się okaże? Alita będzie mistrzem motorballa. Nie tylko tym, bo również znakomitą wojowniczką w filigranowym ciele. Nawet jeśli potną ją na kawałki, nic się nie stanie, bo w tej epoce zamiana jednego ciałka na inne to fraszka, igraszka, zabawka blaszana. Opowieść urywa się w środku, kiedy już staje się jasne, kto jest prawdziwym wrogiem Ality. Moja ciekawość dalszego ciągu historii zemsty nie jest zbyt nachalna. Może to starość, przez którą kiepsko znoszę te nieustanne sceny walki pokazywane jako ciąg półsekundowych ujęć z animacją komputerową. Sama Alita o buzi z japońskich kreskówek też jest animowana, zabieg dość dziwny, jeśli wziąć pod uwagę realistyczne animacje z Władcy pierścieni. Niegdyś Wybrańczyk pasjonująco omówił filozoficzne aspekty Naruto, jednej z japońskich anime. Nie sądzę wszelako, żeby film o Alicie był dla niego w jakikolwiek sposób inspirujący.
Młodość Astrid czyli Unga Astrid
Duński film o słynnej szwedzkiej pisarce. Jaki to interes dla Duńczyków? No, zawsze to miło przedstawić się jako kraj ludzi bardziej otwartych od tych zakutych religijnych pał ze Szwecji lat dwudziestych. To właśnie w Danii pod okiem dobrej pani wychowuje się dziecko Astrid, poczęte w związku niesakramentalnym. Cały dramat kręci się wokół dziecka Astrid, matki odseparowanej od maleńkiego synka sztywnymi konwenansami epoki. W zasadzie film mógłby opowiadać o krawcowej, a nie słynnej pisarce, bo sukces literacki jest dla Astrid jeszcze odległą przyszłością. Film ma jeden moment wspaniały, kiedy Astrid dla dobra dziecka postąpi wbrew swoim najgłębszym pragnieniom. Jak to zwykle z filmami biograficznymi o pisarzach: ich oryginalne pomysły są dużo ciekawsze od historii ich życia. Niedolą pisarki trochę się znudziliśmy, ale oczywiście też trochę się przejęliśmy, choć dalece nie takim stopniu jak niegdysiejszą Filomeną. Na zakończenie mamy jaskółkę nadziei: jednak te pały nie były aż tak zakute.
Terminator: Mroczne przeznaczenie czyli Terminator: Dark Fate
Czy to dobry pomysł, aby przez popkulturę lansować nowe wzorce ról społecznych? W sensie idei - czemu nie, irytuje mnie wiele stereotypów, w myśl których kobiety nie powinny być inżynierami lub matematykami. (W ramach dygresji wspomnę o rzekomej dyskryminacji kobiet w naukach ścisłych. Najbardziej przekonuje mnie argument o presji rodziny, które daje sygnały w rodzaju: czy ty, dziecko, zwariowałaś? Chcesz być matematyczką? Nie poradzisz sobie, idź pracować do szkoły. Na poziomie uczelni nigdy żadnej dyskryminacji nie widziałem.) Jeśli natomiast chodzi o spodziewane wpływy pieniężne - jest to wielkie ryzyko, bo już jakoś tak jest, że znane produkcje spod znaku SF przyciągają nerdów płci męskiej, którzy niespecjalnie przepadają za silnymi postaciami kobiecymi. Z serią filmów o terminatorach pod względem feministycznym nie było tak źle, już w pierwszym filmie Sarah Connor dzielnie poradziła sobie z morderczym żelastwem. Najnowsza produkcja na otwarciu poniosła finansową klapę, choć jako fabuła jest pomysłowym autoplagiatem. Znowu mamy płynny metal i człowieka płci żeńskiej, obrończynię Dani, przyszłej zbawczyni ludzkości, która zajęła miejsce zlikwidowanego Johna Connora. Przyznam, że się już dawno pogubiłem we wszystkich pętlach i paradoksach czasowych Terminatora, i niespecjalnie chce mi się dociekać, czy nowa fabuła ma sens w odniesieniu do poprzednich. W pierwszym filmie z serii wysłannik od Johna zapładnia Sarah, więc nie byłoby Johna, gdyby nie wysłannik, ale nie byłoby wysłannika, gdyby nie John. Krążą słuchy, że odpowiednia kombinacja marihuany, pejotlu i kazań Jędraszewskiego może pomóc nam z tym handlować. W drugim Terminatorze mieliśmy przeprogramowanego T-101, teraz też będzie, choć trochę głupiej. Moją radość budzi to, że w ramach feministycznego odwrócenia ról jako sex zabawki występują mężczyźni, w tym przypadku będzie to Diego, brat Dani, szybciutko wyeliminowany z akcji, ale za to wcześniej pokazał zgrabny torsik. Ten cały feminizm zalatuje seksizmem à rebours, ale to dobrze, przynajmniej dla gejów. Jako film akcji jest to produkt całkiem przyzwoity, a przypięta mu łatka feministyczna nie ma wpływu na mój odbiór. Z taką opinią chyba wypadam z głównego nurtu, przeto pozdrawiam z osobnego wysięku z szamba.
poniedziałek, 4 listopada 2019
Król, który uciekł (Jędrzej Napiecek)
„Prawdziwi” patrioci powinni mieć problem z Henrykiem Walezym, który porzucił tron tak wspaniałego kraju jak Polska, choć oczywiście nie była to Polska, lecz Rzeczpospolita Obojga Narodów. Dlatego poręczne bardzo jest, że można określić go ciotą i nieudacznikiem. Jak zauważa Napiecek, jako król Francji uchodzi Henryk za jednego z lepszych, który mógłby wiele więcej osiągnąć, gdyby nie udany zamach na jego życie. Nie jestem patriotą „prawdziwym”, więc Walezy nie stoi mi kością w gardle, a ze Stommy zapamiętałem ów obrazek z królewskiej ucieczki, kiedy zbiegom już za granicą drogę zagrodził kasztelan Tęczyński na czele oddziału, po czym przysięgając wierność Henrykowi upuścił krwi swojej. Tym akurat Henryk niewiele się przejął. Powieść Napiecka jest raczej luźno oparta na faktach, ale za to czyta się bardzo dobrze. Główna postać to Jan Krasowski, nieomal geniusz sprytu i intelektu uwięziony w ciele karła, który pociąga za sznurki w taki sposób, aby nikt nie odgadł, jaka jest jego rola. Cała afera z Henrykiem na polskim tronie to intryga Jana, który w ten sposób realizuje swój plan zemsty. Gratuluję Napieckowi stylu, wyjątkowo dla mnie lekkostrawnego, a przy tym nie ma się wrażenia, że głupotkę czytamy. To nawet niezły pomysł, żeby o tamtych czasach pisać bez cienia stylizacji i silenia się na archaizmy. Zauważmy, że te archaizmy brzęczały w uszach tamtej epoki jak żywa mowa. Za to opieprz należy się redakcji, która koncertowo spartoliła korektę. Autor od biedy może nie wiedzieć, że pisze się „szczęk oręża”, nie „strzęk”, „homunkulus”, nie „hummunkulus” (użyty raczej absurdalnie), „sybaryta”, nie „sabaryta”, „arkebuzy”, nie „akrebuzy”, oraz że nie powinno się używać „także” w znaczeniu „tak więc”. Większa odpowiedzialność za te ekscesy spada na redaktorkę Paulinę Bieniek, która ma na sumieniu maturalne wpadki licealistów, którzy być może sięgną po tę książkę. Im zatem tej pozycji nie polecam.
niedziela, 3 listopada 2019
Niedorajda, czyli co nam radzą poradniki (Michał Rusinek)
Po przeczytaniu Co w drókó piszczy Kerna musiałem nieco odchorować, bo śmiech to zdrowie, ale jego nadmiar powoduje osłabienie ogólne, a najbardziej strun głosowych. Warto czasem poćwiczyć śmiech bezgłośny na takie okazje. Dobrze, że nie mam zwyczaju turlania się, choć zdarza mi podczas śmiechu się trząść tułowiem w pozycji leżącej, ale łóżko mam niezłe, bo wytrzymało. Rusinek aż takich komplikacji u mnie nie spowodował, ale nie twierdzę, że jest on w zestawieniu z Kernem niedorajdą. Ja też już nie jestem tym czytelnikiem Kerna, bo upłynął szmat czasu od tej pory, chociaż wydaje się, że to tylko strzęp ścierka. Poradniki, o których pisze autor w tytule, należy rozumieć szeroko, a miejscami lepiej przestać rozumieć, bo w przeciwnym razie za poradnik należałoby uznać nie tylko rozmaite wynurzenia z czeluści internetowych, ale i ogłoszenia o kupnie i sprzedaży, jak również treść tatuaży. Marty Gessler przyszłości być może będą odsłaniać uda, aby ukazać przepis na pierogi ruskie à la tyrolienne, a teraz musi nam wystarczyć to po chińsku.
[247, Jak podrywać]
„Uważam, że świat idei Platona, podmiot transcendentalny u Kanta i trzeci świat Poppera mają ze sobą coś wspólnego” – też tak uważamy.
„Hej, ty też jedziesz tym pociągiem?” – to także zdanie, które każe odbiorczyni zadać sobie pytania natury filozoficznej i od razu sytuuje dalszą konwersację na planie filozofii języka oraz logiki. Chyba że rzeczona odbiorczyni uzna nadawcę za kretyna.
[418, Jak sprzedawać]
„Oddam za Milkę najchętniej wszystko”
Ten ostatni przykład brzmi szalenie dramatycznie. Nie wiemy, czy istnieje uzależnienie od czekolady, ale sugerowalibyśmy ogłoszeniodawcy wizytę u psychologa.
[614, Jak być inteligentem]
Prokrastynacja – ulubiona czynność tych, którzy zamiast realizować → Projekty, chodzą do kawiarni i gadają o projektach. To właśnie dzięki prokrastynacji projekty często pozostają w poprawnej znaczeniowo sferze projektów.
[832]
Ha, ha, ha.
Polemika z autorem: słownik dopuszcza śmiech w tej szacie ortograficznej, ale ja lansuję śmiech „cha, cha, cha”, bo „ha” pasuje mi raczej do sytuacji trudnych: „ha, trudno!”.
[1056, Jak przetrwać]
Zrób płot z moczu – brzmi to dość tajemniczo, więc przeczytajmy rozwinięcie tytułu: „obsikanie drzew wokół pomoże oznaczyć twój teren, powstrzymując potencjalnie groźne bestie od penetracji”. Znów mamy wrażenie, że to porada dla właścicieli ogonów. Zastanawia nas natomiast brawurowa decyzja tłumaczy, by posłużyć się dość dwuznacznym słowem „penetracja”. Freud się kłania.
Mnie natomiast natychmiast stanęła przed oczyma survivalowa niewiasta obsikująca drzewostan z lęku przed penetracją.
[1829, Jak czytać nagłówki]
„Pokłócili się o wybór imienia dla dziecka. Jedna osoba nie żyje, siedem odniosło obrażenia” – Jesteśmy pod wrażeniem. Zwykle to rodzice wybierają imię dla dziecka. W tym przypadku w dyskusję włączyli się, jak mniemamy, dalsi krewni, znajomi lub sąsiedzi.
[1861, Jak czytać nagłówki]
„Kudowa-Zdrój. Do konkursu zgłosiła się tylko jedna osoba. Zajęła trzecie miejsce” – Nie interesuje nas, co to był za konkurs. Jesteśmy pod wrażeniem bezkompromisowości jurorów. Widocznie na inne miejsca osoba ta nie zasługiwała.
Przynajmniej o tyle dobrze, że nie ex æquo.
[247, Jak podrywać]
„Uważam, że świat idei Platona, podmiot transcendentalny u Kanta i trzeci świat Poppera mają ze sobą coś wspólnego” – też tak uważamy.
„Hej, ty też jedziesz tym pociągiem?” – to także zdanie, które każe odbiorczyni zadać sobie pytania natury filozoficznej i od razu sytuuje dalszą konwersację na planie filozofii języka oraz logiki. Chyba że rzeczona odbiorczyni uzna nadawcę za kretyna.
[418, Jak sprzedawać]
„Oddam za Milkę najchętniej wszystko”
Ten ostatni przykład brzmi szalenie dramatycznie. Nie wiemy, czy istnieje uzależnienie od czekolady, ale sugerowalibyśmy ogłoszeniodawcy wizytę u psychologa.
[614, Jak być inteligentem]
Prokrastynacja – ulubiona czynność tych, którzy zamiast realizować → Projekty, chodzą do kawiarni i gadają o projektach. To właśnie dzięki prokrastynacji projekty często pozostają w poprawnej znaczeniowo sferze projektów.
[832]
Ha, ha, ha.
Polemika z autorem: słownik dopuszcza śmiech w tej szacie ortograficznej, ale ja lansuję śmiech „cha, cha, cha”, bo „ha” pasuje mi raczej do sytuacji trudnych: „ha, trudno!”.
[1056, Jak przetrwać]
Zrób płot z moczu – brzmi to dość tajemniczo, więc przeczytajmy rozwinięcie tytułu: „obsikanie drzew wokół pomoże oznaczyć twój teren, powstrzymując potencjalnie groźne bestie od penetracji”. Znów mamy wrażenie, że to porada dla właścicieli ogonów. Zastanawia nas natomiast brawurowa decyzja tłumaczy, by posłużyć się dość dwuznacznym słowem „penetracja”. Freud się kłania.
Mnie natomiast natychmiast stanęła przed oczyma survivalowa niewiasta obsikująca drzewostan z lęku przed penetracją.
[1829, Jak czytać nagłówki]
„Pokłócili się o wybór imienia dla dziecka. Jedna osoba nie żyje, siedem odniosło obrażenia” – Jesteśmy pod wrażeniem. Zwykle to rodzice wybierają imię dla dziecka. W tym przypadku w dyskusję włączyli się, jak mniemamy, dalsi krewni, znajomi lub sąsiedzi.
[1861, Jak czytać nagłówki]
„Kudowa-Zdrój. Do konkursu zgłosiła się tylko jedna osoba. Zajęła trzecie miejsce” – Nie interesuje nas, co to był za konkurs. Jesteśmy pod wrażeniem bezkompromisowości jurorów. Widocznie na inne miejsca osoba ta nie zasługiwała.
Przynajmniej o tyle dobrze, że nie ex æquo.
Mapplethorpe
Być gejem i nic nie wiedzieć o Mapplethorpie - toż to zgroza. Przed obejrzeniem filmu byłem przykładem takiej obrzydliwości w oczach Pana. W swoich czasach był to pionier, który podniósł fotografię do rangi sztuki, ale chwila, chyba jednak nie, bo byli wcześniej jacyś Beksińscy, a nawet Witkace, ale mało znani za oceanem. Mniejsza o to, a większa o to, czy Mapplethorpe zasługuje na film biograficzny? Po obejrzeniu powiedziałbym, że nie. Przynajmniej nie na taki, jak ten, w którym biografia znanego artysty jest przedstawiona jako wyselekcjonowany ciąg zdarzeń z jego życia bez żadnego motywu przewodniego. W Amadeuszu był ten zafałszowany skądinąd wątek rywalizacji rzemieślnika Salierego z geniuszem Mozartem, w filmach o Napoleonie jest jakaś historia w tle, a tu nic. A AIDS? - zakrzyknie czujny bot Google'a? AIDS jest, ale jako temat zupełnie uboczny. Jedyna refleksja warta zapisania, to kwestia łamania obyczajowego tabu w dziełach sztuki, po swobodnych latach siedemdziesiątych przyszła konserwatywna kontrrewolucja i paru dyrektorów galerii poszło za kratki, kiedy urządzili wystawę dzieł Mapplethorpa. Nic specjalnie zaskakującego nie ma w tej biografii, z początku był zbuntowanym, biednym chłopcem o heteroseksualnym stylu życia, który na szczęście porzucił. Znalazł na swojej drodze życia parę przyjaznych dusz, ale dalibóg nie wiemy dlaczego, bo wydawał się raczej apatyczny. Bronią się nieco lepiej sceny relacji artysty z mocno tradycyjnymi rodzicami, kolejne ciekawe pytanie, jak na takim gruncie mógł zakwitnąć tego rodzaju osobnik jak Mapplethorpe. Niby tu marudzę, ale ostatecznie nie był to zły film, widziało się wiele gorszych, ale i lepszych, a najszybciej się zapomina te średnie. To rzekła Wisława, guru nasza.
Wymazani czyli Izbrisana
Kto nie miał skojarzenia z Kafką, niech pierwszy rzuci zszywaczem. Biedny Kafka, pisarz dość metafizyczny, stał się popkulturowym znakiem uciążliwości biurokratycznych. Łączenie Kafki z tym akurat filmem nie jest najgorszym pomysłem, bo problemy głównej bohaterki Any to bardziej walka o przetrwanie niż męki związane z wypełnianiem PIT-u. Słowenia nie ma dobrej prasy w Polsce, a znana jest głównie jako kraj tranzytowy, który postanowił na tym zbić interes ustanawiając absurdalnie wysokie opłaty autostradowe, jakieś 15 euro za pół godziny jazdy, jeśli jedzie się z Chorwacji do Austrii (to prawie tak drogo jak na autostradzie Kulczyka pod Poznaniem). Plotki mówią, że kierowcy, którzy chcą ominąć autostrady, są nieźle trzepani przez lokalną policję. Prr, miało być o Anie, która jest z pochodzenia Serbką, ale całe życie spędziła w Słowenii, dokąd przenieśli się jej rodzice jeszcze za czasów Jugosławii. Jak pamiętamy, Słowenia oddzieliła się od tego kraju raczej bezkrwawo, ale na fali nacjonalizmu w początku lat dziewięćdziesiątych lokalni politycy wpadli na pomysł przeprowadzenia czystki etnicznej metodami urzędniczymi. W krótkim czasie element obcy został pozbawiony wszelkich praw, wystarczyło tylko wymazać ich z systemu i odebrać lub unieważnić dowody osobiste. Według filmu w tym czasie urzędy były już skomputeryzowane, a panna recepcjonistka w porodówce sprawdziła w sieci, że Any nie ma w systemie. W sieci? W tym czasie? (A mieszkańcy super nowoczesnego mocarstwa, czyli SZA, do dziś dostają wypłaty czekiem. Czasem czekają na czek wysłany pocztą. Niekiedy czek się opóźnia, bo trzeba konie podkuć po drodze lub naprawić pękniętą oś w pocztowym dyliżansie.) Mimo, że sieć Any nie widzi, przyjęli ją, urodziła, ale jako osoba pozasystemowa nie ma żadnych praw do dziecka. Sytuację komplikuje fakt, że bobas jest owocem zdrady małżeńskiej, a jego tatuś, który jest ważnym Słoweńcem, nie ma raczej ochoty rujnować sobie kariery przyznaniem się do dziecka. Niby jest to jakaś sprawa dla mediów, niesprawiedliwość kłuje w oczy, ale na tym etapie Słowenia jest jeszcze krajem o mentalności totalitarnej, zbyt świeża jest jej niepodległość, aby zapomniano o metodach starego systemu. Wychodzi na to, że Słoweńcy nakręcili bardzo niemiły film o sobie samych. Mają za to u mnie plusa, ale na 15 euro muszą się jeszcze bardziej postarać.
Jonathan Agassi uratował mi życie czyli Jonathan Agassi Saved My Life
Matt Dillahunty, gwiazda ateistycznego internetowego show Atheist Experience, niedawno w rozmowie z religijną panią wyraził swój podziw dla tak zwanych sex workers, czyli pracowników i pracownic sektora usług horyzontalnych. Intencja była oczywista: dobitnie stwierdzić, że odrzuca religijne przesądy potępiające prostytucję i - szerzej - cały biznes wokół seksu. SZA to kraj niezwykle popieprzony pod tym względem, w wielu stanach prostytucja jest nielegalna, choć jednocześnie jest to kraina kwitnącej pornografii, a czymże, jak nie dowodem uczestnictwa w prostytucji, są filmy porno? Albo taka Szwecja, która na jakiejś dziwnej zasadzie zdelegalizowała zakup usług seksualnych, choć ich sprzedaż jest dozwolona. Czemu to ma służyć? (Ok, wiem czemu, ale pytanie zasadnicze jest: po co zakazywać?) W Polsce jest niby sensowniej, nie można czerpać zysków z prostytucji osób trzecich. Piszę „niby”, bo przecież jest to zapis martwy jak Janek Wiśniewski, skoro zakładasz agencję towarzyską i spokojnie trzepiesz kasę, a jak sfilmujesz jakiegoś marszałka ruchającego nieletnią, to możesz liczyć na bonusy. Cały ten wstęp jest po to, żeby odsunąć na bok mało ważną kwestię oceny moralnej Agassiego jako aktora porno. Lub męskiej dziwki, co często idzie w parze z sukcesem w branży porno. Znajduje się wtedy wielu dzianych klientów, którzy zainwestują sporo w kontakt bliższy niż poprzez ekran komputera. Po tytule sądziłem błędnie, że może to być opowieść jakiegoś fana Agassiego, a tymczasem jest to historia samego aktora, bardziej ekshibicjonistyczna niż jego filmy dla dorosłych. Agassi to rzecz jasna pseudonim, prawdziwego nazwiska aktor nie ukrywa, ale mało mu się ono wydawało gwiazdorskie. I właśnie ta postać porno gwiazdy miała go ocalić. Pytanie od czego? Od zwykłego życia w Tel Awiwie? Drogi Jonathanie, tysiące ludzi sobie z tym radzą, a ty byś nie mógł? W filmie Agassi odsłania się mocno, poznajemy jego rodzinę, z której najgłębsze relacje łączą go z matką, wspierająca syna w karierze aktora porno. Może nie do tego stopnia, żeby oglądać jego filmy, choć te nieseksualne fragmenty - owszem. Poza tym poznajemy umiarkowanie mroczną rodzinną przeszłość i niezbyt wesołą chwilę późniejszą, gdy Agassi wypadł już z branży. Kiedy na to patrzymy, zaczynamy wątpić, że Agassi uratował kogokolwiek. To jemu potrzeba pomocy, bardziej niż kiedykolwiek. Z filmu tego się nie dowiemy, ale według Instagrama Agassi trzyma się nieźle. Skądinąd wiemy, że pracuje w hipermarkecie, a po projekcjach filmu zainteresowali się nim reżyserzy teatralni. Zdziwiłbym się, gdyby ten przydługi film spodobał się komukolwiek niezainteresowanemu tematem porno dla gejów. To samo myślałem onegdaj o filmie Dream Boat, więc jasno widać, że się nie znam.
niedziela, 27 października 2019
Mistrz i Małgorzata w Teatrze Ludowym
Chodzi za mną, ciągle coś pisze, a prawie wszystko to zmyślenia - mówi Jeszua o Mateuszu w swojej obronie przed Piłatem. Spojler: nic mu to nie da. Tak jak widzowi, który chciałby się ze spektaklu dowiedzieć, o czym był oryginał, czyli książka Bułhakowa, jeśli jej nie czytał. Przede wszystkim odniósłby wrażenie, że to bardzo ponura rzecz, w której bełkotliwa metafizyka jest pomieszana z banałami. Mocno sprzeczne z moimi odczuciami. Jako dzieło wybitne, książka da się odczytywać na paru poziomach, ludycznego nie pomijając. („Ludyczny” to jest cmentarz zarżniętych dowcipów.) Spektakl ma tylko jeden poziom, który porównałbym do marudzenia Witkacego spragnionego metafizyki, jakiej pozbawiony jest współczesny świat. Dołącza do niego półnaga Małgorzata klepiąc się po cyckach, ale nic tego. Nie ubogaciłem się metafizycznie, choć nieco bawił mnie sondaż przeprowadzony przez aktorów wśród publiczności. Kto z was jest katolikiem? Kto wierzy w niebo? W piekło? I cytowanie statystyk, z których wynika, że mniej więcej połowa katolików w Polsce nie wierzy w to, co katolik wierzyć powinien. To jeszcze bardziej umacnia mnie w przekonaniu, że religia jest protezą metafizyki, a nic lepszego nie mamy. Nie mamy? Mamy, ale nie da się na tym zarobić.
środa, 23 października 2019
Kabiny toaletowe i tylne siedzenia samochodów czyli Bathroom Stalls & Parking Lots
Onegdaj zdarzyła mi się porażka w epoce przedmemowej, kiedy pokazałem moim koleżankom angielski dialog między dojrzałą kobietą a takimże mężczyzną, w którym ona mówi ironicznie: tak, odkładaj decyzję o większym zaangażowaniu w nasz związek w nieskończoność, kiedy ja tu sobie będę spokojnie owulowała, choć niedługo przestanę. A on wtedy się zastanawia: dobrze, zaangażuję się, ale co, jeśli pojawi się ktoś z dorodniejszymi piersiami? Koleżanki nie są raczej wściekłymi feministkami, ale się nie ubawiły, bo dla nich była to przykra rzeczywistość. Opowiadam o tym, aby zauważyć, że omawiany film sugeruje coś podobnego u gejów, choć oczywiście chodzi o rozmiar innych organów, a decyzja o poważniejszym związku nie wiąże się ze spodziewaną liczbą owulacji. Niemniej jakaś presja jest, bo czas płynie jak rzeka wiosną, która topi lody i szanse na znalezienie drugiej połówki. (Wyjaśnienie dla dziatwy szkolnej: bywały takie zimy, że rzeki zamarzały, a kiedy lód tajał, tworzyły się kry. Te czasy mamy już za sobą.) Bohaterowie w filmie są jeszcze dość młodzi, ale zbliżają się do trzydziestki, dla gejów wieku otwierającego posępny etap życia. Na razie się bawią, choć uciechę psuje im niejedno nieudane spotkanie z kochankami, którzy się narzucają ze swoimi oczekiwania, kiedy chcą się angażować bardziej, lub wręcz przeciwnie, kiedy mówią: bardzo cię lubię, ale. Film ma niezłe dialogi, główny bohater Leo musi się miotać między sprzecznymi radami udzielanymi przez przyjaciół: bądź tajemniczy i nie mów za wiele lub mów śmiało o swoich uczuciach. Mocną stroną filmu są dialogi, a słabszą - niektóre rozwiązania fabularne, kiedy na przykład dramat polega na tym, że jeden chłopiec nie zauważył, że jego domniemany kochanek jest zupełnie kimś innym, a tylko dość podobnym do oryginału. W innej sytuacji nie dochodzi do seksu w czworokącie, bo nasi bohaterowie zaproszeni przez parę napalonych zaczęli mówić do siebie po portugalsku i to zepsuło nastrój. Quelle délicatesse de sentiment! Trzy z plusem.
wtorek, 22 października 2019
Pan Lodowego Ogrodu - uzupełnienie
Uzupełnienie w czterech punktach.
1. Passionaria Callo, jedna z bohaterek cyklu powieściowego, jest moją ulubioną postacią literacką, choć oczywiście palmę pierwszeństwa nadal dzierży Kalembas Krystyna.
2. „Spojrzał na mnie, jakbym mu wydoił kozę” jest opisem, który należy zapamiętać i lansować.
3. Chorwackie przekleństwo „jebem ti dušu” wzbudza nasz zachwyt, bo łączy najniższe popędy fizyczne z wyrafinowaną metafizyką.
4. W scenie obłaskawiania konia, a raczej koniopodobnego stworzenia z Midgardu, które z początku było narowiste, Drakkainen upomina go gniewnie „Zły koń! Bardzo zły, niepozytywny koń! Niedobry koń!”. Odkryliśmy, że te słowa działają również na człowieka, na przykład na mnie, kiedy mam napad furii lub jestem tego bliski.
niedziela, 20 października 2019
Spróchniały krzyż (Joanna Podgórska)
W tej książce, jak to zwykle w literaturze faktu, są fakty i opinie. Fakty wskazują na to, że Kościół katolicki od 1989 roku systematycznie powiększa swoją władzę, a robi to metodą salami, o której lubią wspominać Karnowscy, kiedy malują przed swoimi czytelnikami wizję kolejnych ustępstw przed „lobby lgbt” (od rzemyczka do koniczka, od najdrobniejszego ustępstwa w rodzaju przyznania ulg spadkowych do obowiązkowego homoseksualizowania dziatwy przedszkolnej). Władza Kościoła rośnie, ale to nie przeszkadza dąć w trąby i odgrywać obrońców oblężonej twierdzy. Poniekąd słusznie, bo sondaże wskazują na to, że polska młodzież jest w światowej czołówce sekularyzacji. I to pomimo już niemal trzydziestu lat szkolnej indoktrynacji religijnej. W zakresie opinii z autorką zgadzam się prawie całkowicie, a jeden sporny punkt to jej optymistyczny pogląd o nieuchronnych i szybkich zmianach. Z własnego doświadczenia widzę, że religia trzyma się mocno, choć ludzie kończący liceum często są religijnie obojętni. Cud nadchodzi, kiedy rodzą im się dzieci, a wtedy nagle sobie przypominają o mszach, chrzcinach i modlitwach. Książka nie ma charakteru demaskatorskiego, wszystko, o czym pisze Podgórska, było i jest dobrze znane. Wbrew maksymie Petroniusza o jednej dziewicy, która wywrze większe wrażenie, niż ich tysiąc, tym razem nagromadzenie faktów dało efekt synergii. Mam nadzieję, że kiedyś, za niezbyt wiele lat od dnia dzisiejszego, będziemy tę książkę czytać jako kronikę dziwnych, minionych czasów. I jako memento.
[5]
Co ateistce do Kościoła? O Boże, jak bardzo chciałabym powiedzieć, że nic; że stanowisko Kościoła katolickiego w różnych kwestiach może mnie tak samo nie interesować, jak nie musi mnie interesować, co Cerkiew prawosławna ma do powiedzenia o in vitro, a Buddyjski Związek Diamentowej Drogi Linii Karma Kagyu o antykoncepcji awaryjnej.
[74]
Profesor Wojciech Burszta opowiadał mi, jak wraz ze studentami przeprowadzał badania etnograficzne w latach 80., żeby sprawdzić, ile z tego, co papież mówi, dociera do ludzi. Okazało się, że nic. Ludzie przyznawali szczerze, że po pięciu minutach zaczyna ich to nudzić, bo jest zbyt abstrakcyjne. Język współczesnych hierarchów to już nawet nie abstrakcja, ale jakaś dziwaczna nowomowa. I doprawdy trudno byłoby powiedzieć, że choć wierni nie słuchają Komisji Episkopatu Polski, to ją kochają.
[156]
Niedawno zajmowałam się historią dziesięcioletniej Wiki, która chyba jako jedyne dziecko w Polsce została przez Sąd Rejonowy w Grodzisku Mazowieckim „zabezpieczona katechetycznie”. Mimo że bardzo tego nie chciała, została zmuszona do uczestnictwa w katechezie i przystąpienia do pierwszej komunii świętej. Wychowywała się w niewierzącej rodzinie. Rodzice nie mieli ślubu kościelnego, nie przyjmowali księdza po kolędzie, nie chodzili na niedzielne msze. Ojciec nigdy nie krył się ze swoim ateizmem. Zgodził się na chrzest córki na prośbę jej umierającego dziadka. W wyroku rozwodowym rodziców Wiki sąd zadecydował, że dziewczynka ma mieszkać z ojcem. Wcześniej chodziła na religię (trochę w kratkę) i na etykę. W III klasie poprosiła ojca, żeby wypisał ją z katechezy, bo nie lubi i nie rozumie tych lekcji. Wtedy matka Wiki nawróciła się i zażądała, by córka dalej była katechizowana. Złożyła do Sądu Rejonowego w Grodzisku Mazowieckim wniosek o rozstrzygnięcie w istotnych sprawach dziecka, a sędzia rodzinna uznała, że sprawa jest z tych „niecierpiących zwłoki”, bo trwa rok szkolny i dziewczynka powinna jak najszybciej wiedzieć, jaka jest jej sytuacja. Na czas trwania postępowania „w trybie zabezpieczenia” upoważniła matkę do zapisania Wiki na religię i umożliwienia jej przystąpienia do pierwszej komunii świętej. Bez zgody ojca.
[237]
Skoro kościół przeniósł się do szkoły, postanowili przenieść szkołę pod kościół. W zimny marcowy poniedziałek 2019 roku Monika i Hubert Wińczykowie, para poznańskich artystów, wystawili pod plebanią ławkę z krzesłami i zorganizowali tam lekcję dla swojej córki Kiki. Kika jest w czwartej klasie podstawówki. Nie chodzi na religię. Jej szkoła w czasie rekolekcji nie ma żadnej rozsądnej oferty dla uczniów takich jak ona. Tak jest od lat, ale w tym roku rodzice zostali poproszeni o pisemne usprawiedliwienie nieobecności córki na rekolekcjach. Tego było już za wiele. Kika była gotowa iść do szkoły, tylko że nie miała po co. Wińczykowie uznali, że to im należy się wyjaśnienie ze strony szkoły lub władz kościoła, dlaczego ich córka zostaje na trzy dni wyłączona z normalnych zajęć. Swoją akcję pod plebanią nazwali „Tajne komplety”. Chcą ją powtórzyć w przyszłym roku. Może dołączą inni rodzice.
Fora internetowe i lokalne portale puchną od narzekań na katechezę. A to ksiądz puszcza maluchom najbardziej drastyczne fragmenty Pasji Mela Gibsona, doprowadzając dzieci do histerii. A to do dziewięciolatków przygotowujących się do pierwszej komunii trafia zatwierdzona przez władze kościelne broszurka z listą grzechów, a w niej pytania: „Czy nie wyobrażałem sobie siebie lub innych osób w scenach pornograficznych?”, „Czy nie bawiłem się z kimś w nieprzyzwoite zabawy?”, „Czy nie oglądałem filmów lub czasopism zawierających treści pornograficzne?”. A to katechetka każe przynieść z domu wszystkie przedmioty z emblematami Hello Kitty, by przeprowadzić nad nimi egzorcyzmy, albo przekonuje, że zgwałcona ciężarna popełni mniejszy grzech, decydując się na samobójstwo zamiast na aborcję. Wszystko to poza kontrolą władz świeckich, bo jeśli chodzi o katechezę, Kościół wymusił na państwie warunki najkorzystniejsze z możliwych.
[452]
W marcu 2017 roku nauczyciele Zespołu Szkół im. Wincentego Witosa w Suchej Beskidzkiej, który gościł w swojej placówce ewangelizatorów, w rozmowie z krakowską „Gazetą Wyborczą” skarżyli się, że urządzanie masowej spowiedzi w szkole to już przesada. Dyrektor bezradnie tłumaczył, że nie ma żadnego wpływu na to, co się dzieje w szkole podczas rekolekcji, bo nie on je organizuje. Przyznał, że decyzja o przeniesieniu rekolekcji do szkoły zapadła, bo gdy odbywały się one w kościele, absencja uczniów była znaczna.
[493]
Skrajną formę tej „ewangelizacji” opisał kilka lat temu „Głos Szczeciński”. Prowadzenie publicznej szkoły podstawowej w Lubczynie powierzono Fundacji św. Siostry Faustyny, a jej prezeska objęła funkcję dyrektorki. Szybko wprowadziła nowe porządki: obowiązkowe modlitwy podczas przerw, sprawdzanie, czy dzieci w piątki nie przynoszą kanapek z wędliną, nagabywanie, czy wszyscy nauczyciele żyją w sakramentalnych związkach. Jako motto szkoły wybrała słowa ks. Piotra Skargi: „Najszkodliwsi są katolicy bojaźliwi, małego serca, którzy gniewem się sprawiedliwym i świętym w obronie czci Boga swego nie zapalają, a gorliwości nie mają i jako straszydła na wróble stoją”.
[534]
Podnieconemu nastolatkowi zaleca się specyficzną modlitwę wcelu odwrócenia uwagi od tego stanu: „Módlmy się za narody świata i za każdym oddechem wymieniajmy jakiś kraj: Panie, pomóż Anglii, Francji, Niemcom, pomóż Chinom, Indiom, Japonii. Kiedy komuś nie przychodzą do głowy żadne inne kraje, niech wymienia zamiast nich miasta i wioski”. Onanizm to bowiem grzech „gorszy od bomby atomowej”.
[643]
To był 1997 rok. Wybory samorządowe na Wydziale Prawa Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu wygrali nacjonaliści związani z Narodowym Odrodzeniem Polski i Młodzieżą Wszechpolską. Powołali sekcję narodową, żeby – jak deklarowali – kultywować tradycję i święta narodowe oraz organizować spotkania z ciekawymi ludźmi. Pierwszym „ciekawym człowiekiem” był Adam Gmurczyk, wówczas prezes NOP. Podczas spotkania w klubie studenckim rozdawano ulotki NOP i gazetę „Szczerbiec” ze wstępniakiem, w którym „ciekawy człowiek” napisał: „Dziś Żydzi wiedzą, że jeśli choć jeden krzyż w naszym kraju zachwieje się, to gwiazdy Dawida – symbole śmierci i zbrodni – rozprysną się na pustych, kosmatych łbach semickich zboczeńców. Tu dochodzi do bardzo istotnego zagadnienia: czy Żydzi są ludźmi?”.
[802, o wydarzeniach z sierpnia 2010 roku, związanych z samowolnie postawionym krzyżem pod Pałacem Prezydenckim]
Ale w sierpniowy wieczór pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu nie odbyła się demonstracja, tylko happening pod hasłami: „Boli mnie krzyż”, „Zburzyć pałac, bo zasłania krzyż”, „Jest krzyż, jest impreza”. Młodzi ludzie grali w piłkę plażową, puszczali bańki mydlane, śpiewali piosenki z dobranocek, a z balkonu „błogosławił” im przebrany za papieża mężczyzna. Ktoś ukrzyżował pluszowego misia. Już wcześniej młodzi przynieśli na Krakowskie Przedmieście krzyż z puszek po piwie. Film z demonstracji „obrońców krzyża” przerobiony na utwór techno pt. Gdzie jest krzyż stał się tego lata przebojem dyskotek i szybko zanotował ponad milion odsłon na YouTubie.
Link do filmu tutaj. Choć zapewne na tym blogu nieraz obraziłem uczucia religijne, mam nieco mieszane uczucia. Moja skłonność do urządzania kpin z religii jest wprost proporcjonalna do wpływów, jaki jej kapłani mają w społeczeństwie. Z tego punktu widzenia happening jest okej. Cieszy mnie też, że polew urządzają sobie młodzi ludzie, niby to poddani państwowo chronionej indoktrynacji katolickiej w szkole. Z drugiej strony takie wydarzenia są dla wierzących policzkiem, więc zapomnijmy o konstruktywnym dialogu. Dla jasności dodam jeszcze, że otwartości na dialog nie ma po stronie wierzących, zwłaszcza hierarchów, którzy w sylabusach lekcji indoktrynacji religijnej zawarli między innymi pogląd o zrównaniu ateistów ze zwierzętami.
[919]
Próba radykalnego zaostrzenia prawa, które miałoby zakazywać aborcji nawet w przypadkach, gdy płód jest zdeformowany i niezdolny do życia po urodzeniu (by – jak tłumaczył Jarosław Kaczyński – można go było ochrzcić), doprowadziła kobiety do furii. I po raz pierwszy zaprotestowały nie tylko tam, gdzie stanowi się prawo, ale także tam, skąd idzie inspiracja, wręcz moralny szantaż. Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski, ks. Paweł Rytel-Andrianik, w oficjalnym komunikacie napisał, że biskupów niepokoi fakt przedłużania się prac parlamentarnych nad obywatelskim projektem ustawy „Zatrzymaj aborcję”. To już nie było prezentowanie stanowiska Kościoła w jakiejś kwestii, ale bezpośrednia próba zdyscyplinowania polityków.
[977]
Pewnie większość polskich dzieci, które przeszły szkolną katechezę, miała do czynienia z filmem Niemy krzyk. Nakręcili go w latach 80. amerykańscy aktywiści ruchu pro-life. Przekonują, że pokazuje on w zapisie ultrasonograficznym aborcję „z punktu widzenia ofiary”. Rozrywane na strzępy „dziecko” desperacko próbuje się bronić, „ucieka” przed starającym się go dosięgnąć narzędziem kaźni. Film jest drastyczny i przerażający. I nieprawdziwy. Zespół specjalistów, złożony z sześciu lekarzy, w tym profesorów ginekologii i neurologii, który go analizował, dopatrzył się kilku bardzo poważnych przekłamań i manipulacji. Po pierwsze, jak stwierdził Edwin Myer, przewodniczący Chair of Child Neurology na Virginia Commonwealth University, dwunastotygodniowy płód nie może odczuwać bólu. Nie rozwinęła się u niego jeszcze kora mózgowa, która jest odpowiedzialna za odbiór takich bodźców. Po drugie, na tym etapie nie jest jeszcze w stanie wykonywać żadnych świadomych ruchów. Nie może zatem „uciekać” przed narzędziem chirurgicznym. Zwolnione tempo, w jakim nakręcono te sceny, dodawało dramatyzmu. Po trzecie, metody usuwania ciąży pokazanej na filmie nie stosuje się w przypadku zabiegów wykonywanych w 12. tygodniu. Kadr, na którym rzekomo widać otwarte usta płodu wydającego „niemy krzyk”, także jest czystą manipulacją. Na niewyraźnym obrazie nie da się bez wątpliwości zidentyfikować ust. A o krzyku i tak nie może być mowy, bo do tego niezbędne jest powietrze w drogach oddechowych. Film potępili członkowie American College of Obstetricians and Gynecologists za szerzenie przesadzonych i fałszywych stwierdzeń. Ale – trzeba przyznać – Niemy krzyk robi wrażenie. Zwłaszcza na dzieciach, które reagują na niego czasem atakiem histerii i nocnymi koszmarami.
[1006]
Ale kościelno-prawicowe środowiska pro-life wiedzą swoje. Dwie połączone komórki są rzeczywistą osobą, która ma niezbywalne prawo do życia i „ całkowite uznanie moralne”. Często cytowany na katolickich forach prof. Peter Fedor-Freybergh twierdzi: „Szacunek dla nowego życia od samego poczęcia i uznanie dziecka za partnera w dialogu są bardzo ważne. Ten dialog rozpoczyna się w momencie poczęcia”. Dialog z czymś, co może rozwinąć się w nowotwór trofoblastyczny? Albo z kilkukomórkową zygotą, o której istnieniu kobieta nie wie i może się nigdy nie dowiedzieć? Szaleństwo. I to szaleństwo kształtuje nie tylko debatę publiczną, ale próbuje też wpływać na kształt prawodawstwa w demokratycznym, świeckim państwie.
[1499]
Dorosły Polak nie może odpowiedzialnie podjąć decyzji o sterylizacji, choć jest to najpopularniejsza na świecie metoda antykoncepcyjna. W Stanach Zjednoczonych wykonuje się kilkaset tysięcy takich zabiegów rocznie. W polskim prawie sterylizacja traktowana jest jak ciężkie uszkodzenie ciała, a lekarz, który jej dokonuje, może trafić na 10 lat do więzienia. Jedynie kilku lekarzy wykorzystuje lukę w prawie – karze podlega nieodwracalne pozbawienie płodności, a po podwiązaniu nasieniowodów nadal możliwe jest pozyskanie materiału do zapłodnienia in vitro.
[1820, źródła katolickiej mizoginii]
Jeden z Ojców Kościoła, Klemens Aleksandryjski, pouczał, że u kobiety sama świadomość jej istnienia powinna wywoływać wstyd. Cytowany już św. Augustyn nie bardzo nawet wiedział, po co kobiety istnieją. „Nie wiem, do jakiej pomocy mężczyźnie została stworzona kobieta, jeśli wykluczymy cel prokreacji. (...) Jeśli kobieta nie została dana mężczyźnie do pomocy w rodzeniu dzieci, to w takim razie do czego? Może do tego, by razem uprawiali ziemię? W takim razie lepszą pomocą dla mężczyzny byłby mężczyzna. To samo tyczy się pociechy w samotności. O ileż przyjemniejsze jest życie i rozmowa, gdy mieszkają ze sobą dwaj przyjaciele niż mężczyzna i kobieta”.
[2097]
Dawno, dawno temu, w 1991 roku, pewien stomatolog, członek partii Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, Kazimierz Kapera został podsekretarzem stanu w ministerstwie zdrowia w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego. Jego ministerialną karierę zakończyła po dwóch miesiącach wypowiedź, że „homoseksualiści to zboczeńcy roznoszący AIDS”. Premier odwołał go w trybie natychmiastowym. Dziś niewyobrażalne, prawda? Dziś uwagi, że używanie takich słów jak „pedał”, „zboczeniec” czy „sodomita” jest niestosowne i pogardliwe, przez prawicowych publicystów traktowane są jak zamach na wolność słowa. Obrażanie innych to przecież ich wolność obywatelska, przejaw opinii. A przy kolejnym projekcie ustawy o związkach partnerskich zgłoszonym przez Nowoczesną Episkopat nie musiał się nawet specjalnie fatygować. Zrobiła to za niego przerobiona na PiS-owską modłę Krajowa Rada Sądownictwa, w której opinii projekt okazał się niezgodny z konstytucją. W ocenie – negatywnej naturalnie – padły słowa, że Polska nie jest demokratycznym państwem prawnym, ale chrześcijańskim państwem prawa, a stanowione w RP prawa muszą odpowiadać naszej naszej chrześcijańskiej kulturze. „Stanowimy prawo w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem” – oznajmili sędziowie.
[2132, o kryciu pedofilii w KK]
W podobnej sprawie prokuratura w Chodzieży latem bieżącego roku zobowiązała diecezję poznańską do udostępnienia dokumentów księdza skazanego za molestowanie. Arcybiskup Stanisław Gądecki odmówił, zasłaniając się „tajemnicą zawodową”. Gdy prokurator go z niej zwolnił, kuria zaskarżyła postanowienie do sądu, a gdy ten przyznał rację prokuraturze, stwierdziła, że akta księdza są od dawna w Watykanie. Termin prawomocnego wydania dokumentacji upłynął. Następnym krokiem powinno być policyjne przeszukanie siedziby kurii. Byłby to precedens. Czy prokuratura się odważy? To też na razie trudno sobie wyobrazić, ale dynamika wydarzeń jest coraz większa.
[5]
Co ateistce do Kościoła? O Boże, jak bardzo chciałabym powiedzieć, że nic; że stanowisko Kościoła katolickiego w różnych kwestiach może mnie tak samo nie interesować, jak nie musi mnie interesować, co Cerkiew prawosławna ma do powiedzenia o in vitro, a Buddyjski Związek Diamentowej Drogi Linii Karma Kagyu o antykoncepcji awaryjnej.
[74]
Profesor Wojciech Burszta opowiadał mi, jak wraz ze studentami przeprowadzał badania etnograficzne w latach 80., żeby sprawdzić, ile z tego, co papież mówi, dociera do ludzi. Okazało się, że nic. Ludzie przyznawali szczerze, że po pięciu minutach zaczyna ich to nudzić, bo jest zbyt abstrakcyjne. Język współczesnych hierarchów to już nawet nie abstrakcja, ale jakaś dziwaczna nowomowa. I doprawdy trudno byłoby powiedzieć, że choć wierni nie słuchają Komisji Episkopatu Polski, to ją kochają.
[156]
Niedawno zajmowałam się historią dziesięcioletniej Wiki, która chyba jako jedyne dziecko w Polsce została przez Sąd Rejonowy w Grodzisku Mazowieckim „zabezpieczona katechetycznie”. Mimo że bardzo tego nie chciała, została zmuszona do uczestnictwa w katechezie i przystąpienia do pierwszej komunii świętej. Wychowywała się w niewierzącej rodzinie. Rodzice nie mieli ślubu kościelnego, nie przyjmowali księdza po kolędzie, nie chodzili na niedzielne msze. Ojciec nigdy nie krył się ze swoim ateizmem. Zgodził się na chrzest córki na prośbę jej umierającego dziadka. W wyroku rozwodowym rodziców Wiki sąd zadecydował, że dziewczynka ma mieszkać z ojcem. Wcześniej chodziła na religię (trochę w kratkę) i na etykę. W III klasie poprosiła ojca, żeby wypisał ją z katechezy, bo nie lubi i nie rozumie tych lekcji. Wtedy matka Wiki nawróciła się i zażądała, by córka dalej była katechizowana. Złożyła do Sądu Rejonowego w Grodzisku Mazowieckim wniosek o rozstrzygnięcie w istotnych sprawach dziecka, a sędzia rodzinna uznała, że sprawa jest z tych „niecierpiących zwłoki”, bo trwa rok szkolny i dziewczynka powinna jak najszybciej wiedzieć, jaka jest jej sytuacja. Na czas trwania postępowania „w trybie zabezpieczenia” upoważniła matkę do zapisania Wiki na religię i umożliwienia jej przystąpienia do pierwszej komunii świętej. Bez zgody ojca.
[237]
Skoro kościół przeniósł się do szkoły, postanowili przenieść szkołę pod kościół. W zimny marcowy poniedziałek 2019 roku Monika i Hubert Wińczykowie, para poznańskich artystów, wystawili pod plebanią ławkę z krzesłami i zorganizowali tam lekcję dla swojej córki Kiki. Kika jest w czwartej klasie podstawówki. Nie chodzi na religię. Jej szkoła w czasie rekolekcji nie ma żadnej rozsądnej oferty dla uczniów takich jak ona. Tak jest od lat, ale w tym roku rodzice zostali poproszeni o pisemne usprawiedliwienie nieobecności córki na rekolekcjach. Tego było już za wiele. Kika była gotowa iść do szkoły, tylko że nie miała po co. Wińczykowie uznali, że to im należy się wyjaśnienie ze strony szkoły lub władz kościoła, dlaczego ich córka zostaje na trzy dni wyłączona z normalnych zajęć. Swoją akcję pod plebanią nazwali „Tajne komplety”. Chcą ją powtórzyć w przyszłym roku. Może dołączą inni rodzice.
Fora internetowe i lokalne portale puchną od narzekań na katechezę. A to ksiądz puszcza maluchom najbardziej drastyczne fragmenty Pasji Mela Gibsona, doprowadzając dzieci do histerii. A to do dziewięciolatków przygotowujących się do pierwszej komunii trafia zatwierdzona przez władze kościelne broszurka z listą grzechów, a w niej pytania: „Czy nie wyobrażałem sobie siebie lub innych osób w scenach pornograficznych?”, „Czy nie bawiłem się z kimś w nieprzyzwoite zabawy?”, „Czy nie oglądałem filmów lub czasopism zawierających treści pornograficzne?”. A to katechetka każe przynieść z domu wszystkie przedmioty z emblematami Hello Kitty, by przeprowadzić nad nimi egzorcyzmy, albo przekonuje, że zgwałcona ciężarna popełni mniejszy grzech, decydując się na samobójstwo zamiast na aborcję. Wszystko to poza kontrolą władz świeckich, bo jeśli chodzi o katechezę, Kościół wymusił na państwie warunki najkorzystniejsze z możliwych.
[452]
W marcu 2017 roku nauczyciele Zespołu Szkół im. Wincentego Witosa w Suchej Beskidzkiej, który gościł w swojej placówce ewangelizatorów, w rozmowie z krakowską „Gazetą Wyborczą” skarżyli się, że urządzanie masowej spowiedzi w szkole to już przesada. Dyrektor bezradnie tłumaczył, że nie ma żadnego wpływu na to, co się dzieje w szkole podczas rekolekcji, bo nie on je organizuje. Przyznał, że decyzja o przeniesieniu rekolekcji do szkoły zapadła, bo gdy odbywały się one w kościele, absencja uczniów była znaczna.
[493]
Skrajną formę tej „ewangelizacji” opisał kilka lat temu „Głos Szczeciński”. Prowadzenie publicznej szkoły podstawowej w Lubczynie powierzono Fundacji św. Siostry Faustyny, a jej prezeska objęła funkcję dyrektorki. Szybko wprowadziła nowe porządki: obowiązkowe modlitwy podczas przerw, sprawdzanie, czy dzieci w piątki nie przynoszą kanapek z wędliną, nagabywanie, czy wszyscy nauczyciele żyją w sakramentalnych związkach. Jako motto szkoły wybrała słowa ks. Piotra Skargi: „Najszkodliwsi są katolicy bojaźliwi, małego serca, którzy gniewem się sprawiedliwym i świętym w obronie czci Boga swego nie zapalają, a gorliwości nie mają i jako straszydła na wróble stoją”.
[534]
Podnieconemu nastolatkowi zaleca się specyficzną modlitwę wcelu odwrócenia uwagi od tego stanu: „Módlmy się za narody świata i za każdym oddechem wymieniajmy jakiś kraj: Panie, pomóż Anglii, Francji, Niemcom, pomóż Chinom, Indiom, Japonii. Kiedy komuś nie przychodzą do głowy żadne inne kraje, niech wymienia zamiast nich miasta i wioski”. Onanizm to bowiem grzech „gorszy od bomby atomowej”.
[643]
To był 1997 rok. Wybory samorządowe na Wydziale Prawa Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu wygrali nacjonaliści związani z Narodowym Odrodzeniem Polski i Młodzieżą Wszechpolską. Powołali sekcję narodową, żeby – jak deklarowali – kultywować tradycję i święta narodowe oraz organizować spotkania z ciekawymi ludźmi. Pierwszym „ciekawym człowiekiem” był Adam Gmurczyk, wówczas prezes NOP. Podczas spotkania w klubie studenckim rozdawano ulotki NOP i gazetę „Szczerbiec” ze wstępniakiem, w którym „ciekawy człowiek” napisał: „Dziś Żydzi wiedzą, że jeśli choć jeden krzyż w naszym kraju zachwieje się, to gwiazdy Dawida – symbole śmierci i zbrodni – rozprysną się na pustych, kosmatych łbach semickich zboczeńców. Tu dochodzi do bardzo istotnego zagadnienia: czy Żydzi są ludźmi?”.
[802, o wydarzeniach z sierpnia 2010 roku, związanych z samowolnie postawionym krzyżem pod Pałacem Prezydenckim]
Ale w sierpniowy wieczór pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu nie odbyła się demonstracja, tylko happening pod hasłami: „Boli mnie krzyż”, „Zburzyć pałac, bo zasłania krzyż”, „Jest krzyż, jest impreza”. Młodzi ludzie grali w piłkę plażową, puszczali bańki mydlane, śpiewali piosenki z dobranocek, a z balkonu „błogosławił” im przebrany za papieża mężczyzna. Ktoś ukrzyżował pluszowego misia. Już wcześniej młodzi przynieśli na Krakowskie Przedmieście krzyż z puszek po piwie. Film z demonstracji „obrońców krzyża” przerobiony na utwór techno pt. Gdzie jest krzyż stał się tego lata przebojem dyskotek i szybko zanotował ponad milion odsłon na YouTubie.
Link do filmu tutaj. Choć zapewne na tym blogu nieraz obraziłem uczucia religijne, mam nieco mieszane uczucia. Moja skłonność do urządzania kpin z religii jest wprost proporcjonalna do wpływów, jaki jej kapłani mają w społeczeństwie. Z tego punktu widzenia happening jest okej. Cieszy mnie też, że polew urządzają sobie młodzi ludzie, niby to poddani państwowo chronionej indoktrynacji katolickiej w szkole. Z drugiej strony takie wydarzenia są dla wierzących policzkiem, więc zapomnijmy o konstruktywnym dialogu. Dla jasności dodam jeszcze, że otwartości na dialog nie ma po stronie wierzących, zwłaszcza hierarchów, którzy w sylabusach lekcji indoktrynacji religijnej zawarli między innymi pogląd o zrównaniu ateistów ze zwierzętami.
[919]
Próba radykalnego zaostrzenia prawa, które miałoby zakazywać aborcji nawet w przypadkach, gdy płód jest zdeformowany i niezdolny do życia po urodzeniu (by – jak tłumaczył Jarosław Kaczyński – można go było ochrzcić), doprowadziła kobiety do furii. I po raz pierwszy zaprotestowały nie tylko tam, gdzie stanowi się prawo, ale także tam, skąd idzie inspiracja, wręcz moralny szantaż. Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski, ks. Paweł Rytel-Andrianik, w oficjalnym komunikacie napisał, że biskupów niepokoi fakt przedłużania się prac parlamentarnych nad obywatelskim projektem ustawy „Zatrzymaj aborcję”. To już nie było prezentowanie stanowiska Kościoła w jakiejś kwestii, ale bezpośrednia próba zdyscyplinowania polityków.
[977]
Pewnie większość polskich dzieci, które przeszły szkolną katechezę, miała do czynienia z filmem Niemy krzyk. Nakręcili go w latach 80. amerykańscy aktywiści ruchu pro-life. Przekonują, że pokazuje on w zapisie ultrasonograficznym aborcję „z punktu widzenia ofiary”. Rozrywane na strzępy „dziecko” desperacko próbuje się bronić, „ucieka” przed starającym się go dosięgnąć narzędziem kaźni. Film jest drastyczny i przerażający. I nieprawdziwy. Zespół specjalistów, złożony z sześciu lekarzy, w tym profesorów ginekologii i neurologii, który go analizował, dopatrzył się kilku bardzo poważnych przekłamań i manipulacji. Po pierwsze, jak stwierdził Edwin Myer, przewodniczący Chair of Child Neurology na Virginia Commonwealth University, dwunastotygodniowy płód nie może odczuwać bólu. Nie rozwinęła się u niego jeszcze kora mózgowa, która jest odpowiedzialna za odbiór takich bodźców. Po drugie, na tym etapie nie jest jeszcze w stanie wykonywać żadnych świadomych ruchów. Nie może zatem „uciekać” przed narzędziem chirurgicznym. Zwolnione tempo, w jakim nakręcono te sceny, dodawało dramatyzmu. Po trzecie, metody usuwania ciąży pokazanej na filmie nie stosuje się w przypadku zabiegów wykonywanych w 12. tygodniu. Kadr, na którym rzekomo widać otwarte usta płodu wydającego „niemy krzyk”, także jest czystą manipulacją. Na niewyraźnym obrazie nie da się bez wątpliwości zidentyfikować ust. A o krzyku i tak nie może być mowy, bo do tego niezbędne jest powietrze w drogach oddechowych. Film potępili członkowie American College of Obstetricians and Gynecologists za szerzenie przesadzonych i fałszywych stwierdzeń. Ale – trzeba przyznać – Niemy krzyk robi wrażenie. Zwłaszcza na dzieciach, które reagują na niego czasem atakiem histerii i nocnymi koszmarami.
[1006]
Ale kościelno-prawicowe środowiska pro-life wiedzą swoje. Dwie połączone komórki są rzeczywistą osobą, która ma niezbywalne prawo do życia i „ całkowite uznanie moralne”. Często cytowany na katolickich forach prof. Peter Fedor-Freybergh twierdzi: „Szacunek dla nowego życia od samego poczęcia i uznanie dziecka za partnera w dialogu są bardzo ważne. Ten dialog rozpoczyna się w momencie poczęcia”. Dialog z czymś, co może rozwinąć się w nowotwór trofoblastyczny? Albo z kilkukomórkową zygotą, o której istnieniu kobieta nie wie i może się nigdy nie dowiedzieć? Szaleństwo. I to szaleństwo kształtuje nie tylko debatę publiczną, ale próbuje też wpływać na kształt prawodawstwa w demokratycznym, świeckim państwie.
[1499]
Dorosły Polak nie może odpowiedzialnie podjąć decyzji o sterylizacji, choć jest to najpopularniejsza na świecie metoda antykoncepcyjna. W Stanach Zjednoczonych wykonuje się kilkaset tysięcy takich zabiegów rocznie. W polskim prawie sterylizacja traktowana jest jak ciężkie uszkodzenie ciała, a lekarz, który jej dokonuje, może trafić na 10 lat do więzienia. Jedynie kilku lekarzy wykorzystuje lukę w prawie – karze podlega nieodwracalne pozbawienie płodności, a po podwiązaniu nasieniowodów nadal możliwe jest pozyskanie materiału do zapłodnienia in vitro.
[1820, źródła katolickiej mizoginii]
Jeden z Ojców Kościoła, Klemens Aleksandryjski, pouczał, że u kobiety sama świadomość jej istnienia powinna wywoływać wstyd. Cytowany już św. Augustyn nie bardzo nawet wiedział, po co kobiety istnieją. „Nie wiem, do jakiej pomocy mężczyźnie została stworzona kobieta, jeśli wykluczymy cel prokreacji. (...) Jeśli kobieta nie została dana mężczyźnie do pomocy w rodzeniu dzieci, to w takim razie do czego? Może do tego, by razem uprawiali ziemię? W takim razie lepszą pomocą dla mężczyzny byłby mężczyzna. To samo tyczy się pociechy w samotności. O ileż przyjemniejsze jest życie i rozmowa, gdy mieszkają ze sobą dwaj przyjaciele niż mężczyzna i kobieta”.
[2097]
Dawno, dawno temu, w 1991 roku, pewien stomatolog, członek partii Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, Kazimierz Kapera został podsekretarzem stanu w ministerstwie zdrowia w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego. Jego ministerialną karierę zakończyła po dwóch miesiącach wypowiedź, że „homoseksualiści to zboczeńcy roznoszący AIDS”. Premier odwołał go w trybie natychmiastowym. Dziś niewyobrażalne, prawda? Dziś uwagi, że używanie takich słów jak „pedał”, „zboczeniec” czy „sodomita” jest niestosowne i pogardliwe, przez prawicowych publicystów traktowane są jak zamach na wolność słowa. Obrażanie innych to przecież ich wolność obywatelska, przejaw opinii. A przy kolejnym projekcie ustawy o związkach partnerskich zgłoszonym przez Nowoczesną Episkopat nie musiał się nawet specjalnie fatygować. Zrobiła to za niego przerobiona na PiS-owską modłę Krajowa Rada Sądownictwa, w której opinii projekt okazał się niezgodny z konstytucją. W ocenie – negatywnej naturalnie – padły słowa, że Polska nie jest demokratycznym państwem prawnym, ale chrześcijańskim państwem prawa, a stanowione w RP prawa muszą odpowiadać naszej naszej chrześcijańskiej kulturze. „Stanowimy prawo w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem” – oznajmili sędziowie.
[2132, o kryciu pedofilii w KK]
W podobnej sprawie prokuratura w Chodzieży latem bieżącego roku zobowiązała diecezję poznańską do udostępnienia dokumentów księdza skazanego za molestowanie. Arcybiskup Stanisław Gądecki odmówił, zasłaniając się „tajemnicą zawodową”. Gdy prokurator go z niej zwolnił, kuria zaskarżyła postanowienie do sądu, a gdy ten przyznał rację prokuraturze, stwierdziła, że akta księdza są od dawna w Watykanie. Termin prawomocnego wydania dokumentacji upłynął. Następnym krokiem powinno być policyjne przeszukanie siedziby kurii. Byłby to precedens. Czy prokuratura się odważy? To też na razie trudno sobie wyobrazić, ale dynamika wydarzeń jest coraz większa.