Strony

wtorek, 12 listopada 2019

Miłość pod jednym dachem czyli Falling Inn Love

Dachem dwuspadowym - podpowiada usłużnie słownik Google'a. I to jest chyba dowcip lepszy od czegokolwiek w tym romkomie, który jest dziełem na swój sposób wybitnym, jeśli sądzić, że motywacją twórców było stworzenie filmu, który jest esencją tego, co najgorsze w romkomach. Przyznaję - oglądałem z zapartym tchem. Cudowna, zużyta po tysiąckroć klisza następuje zaraz po ślicznym, wytartym banale, który poprzedziła sytuacja zapierająca dech swoją przewidywalnością. To taki film, który Mamoń polubi od razu, choć wcześniej go nie widział. Panna Gabriela z San Francisco traci niespodziewanie pracę oraz chłopaka Deana, to drugie z własnej inicjatywy. Dostaje propozycję w stylu nigeryjskiego księcia, a tu proszę, ten nowozelandzki hotelik, który znienacka stał się jej własnością, istnieje naprawdę, choć nie jest taki uroczy jak na zdjęciach. Dowcipy sypią się jeden po drugim, jak u Barańczakowego gawędziarza. Drzwi odpadają z framugą, kran się urywa, łóżko zapada, okno ma tylko pół szyby, a wszędzie panoszy się koza. Jest i Jake, książę z bajki, czyli lokalny mistrz remontów, za którym Gabrysia z początku nie przepada, choć nie ma żadnego powodu, ale ma go scenarzysta, bo przecież to takie fajne, że najpierw patrzyli na siebie spode łba, a później się całują. Na koniec, po remoncie pojawi się ex, wezwany przez podstępną konkurentkę, o nie! Czyżby miał to być koniec romansu Gabrieli i Jake'a!? Ależ nigdy w życiu, romans jest jak cukier, a prędzej niż cukier skończy się świat. Przy okazji: trochę nas dziwi przystojniak Dean, któremu ciężko jest pojąć, że został rzucony. Wygląda na osobnika słabo oblatanego w zawiłościach związków heteroseksualnych, całkiem jakby był gejem, którym jest grający go aktor.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz