Strony

niedziela, 3 listopada 2019

Mapplethorpe

Być gejem i nic nie wiedzieć o Mapplethorpie - toż to zgroza. Przed obejrzeniem filmu byłem przykładem takiej obrzydliwości w oczach Pana. W swoich czasach był to pionier, który podniósł fotografię do rangi sztuki, ale chwila, chyba jednak nie, bo byli wcześniej jacyś Beksińscy, a nawet Witkace, ale mało znani za oceanem. Mniejsza o to, a większa o to, czy Mapplethorpe zasługuje na film biograficzny? Po obejrzeniu powiedziałbym, że nie. Przynajmniej nie na taki, jak ten, w którym biografia znanego artysty jest przedstawiona jako wyselekcjonowany ciąg zdarzeń z jego życia bez żadnego motywu przewodniego. W Amadeuszu był ten zafałszowany skądinąd wątek rywalizacji rzemieślnika Salierego z geniuszem Mozartem, w filmach o Napoleonie jest jakaś historia w tle, a tu nic. A AIDS? - zakrzyknie czujny bot Google'a? AIDS jest, ale jako temat zupełnie uboczny. Jedyna refleksja warta zapisania, to kwestia łamania obyczajowego tabu w dziełach sztuki, po swobodnych latach siedemdziesiątych przyszła konserwatywna kontrrewolucja i paru dyrektorów galerii poszło za kratki, kiedy urządzili wystawę dzieł Mapplethorpa. Nic specjalnie zaskakującego nie ma w tej biografii, z początku był zbuntowanym, biednym chłopcem o heteroseksualnym stylu życia, który na szczęście porzucił. Znalazł na swojej drodze życia parę przyjaznych dusz, ale dalibóg nie wiemy dlaczego, bo wydawał się raczej apatyczny. Bronią się nieco lepiej sceny relacji artysty z mocno tradycyjnymi rodzicami, kolejne ciekawe pytanie, jak na takim gruncie mógł zakwitnąć tego rodzaju osobnik jak Mapplethorpe. Niby tu marudzę, ale ostatecznie nie był to zły film, widziało się wiele gorszych, ale i lepszych, a najszybciej się zapomina te średnie. To rzekła Wisława, guru nasza. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz