Strony

poniedziałek, 16 grudnia 2019

Chrobot (Tomasz Michniewicz)

Pomysł zakrawa na kpinę, bo cóż mnie obchodzi życie zwykłych ludzi gdzieś w dalekich krajach, skoro Ilona, żona dla rolnika, pokazala się bez sztucznych rzęs, a prawda o małżeństwie Kamińskiego i Sieńczyłło wyszła na jaw. Zastanówmy się... Czy nie jest tak, że wszystkie te szoki i skandale w świecie celebrytów są odlewane wszędzie z tych samych foremek? Sztuczne rzęsy mogłaby równie dobrze zdjąć Ariana Grande, a cokolwiek przydarzyło się w słynnym małżeństwie, z dużym prawdopodobieństwem jest wyjęte ze zużytego i niezbyt obszernego katalogu zgorszeń powtarzających się monotonnie w czasie i przestrzeni. Tymczasem życie zwykłych ludzi bywa zdumiewająco niezwykłe, jeśli tylko wyściubimy nos poza naszą zagrodę. Bohaterami, których życie poznajemy od dzieciństwa do dorosłości, są: biały Zimbabwejczyk, Ugandyjka, Hinduska, Kolumbijka, Japonka, Stanozjednoczeniowiec i Fin. Bardzo to ciekawe, bo można sobie porównać życie u nas i gdzie indziej. Niby biednie w tej Ugandzie, ale chętnie byłbym członkiem społeczności, która w swym ubóstwie jest w stanie uskładać około dwudziestu tysięcy dolarów, aby wysłać na leczenie do Indii wiejską bidulkę, która na pewno nigdy tych pieniędzy nie odda. Że dobrobyt w SZA jest przereklamowany, wiem już od dawna, i że w zestawieniu z Finlandią SZA jest „shithole country”, jak raczył się wyrazić prezydent Trump o krajach, z których najwięcej imigrantów przybywa do Stanów. Nigdy wcześniej nikt mi nie uświadomił fenomenu tamtejszych szkół: niemal wszystkie interakcje między uczniami mają miejsce w szkole, a poza nią nie ma kontaktów, bo do tego trzeba by mieć samochód, gdyż transportu publicznego w supermocarstwie nie ma. W związku z tym można sobie zgrywać kogoś, kim się nie jest, skoro nikt nie zobaczy, jak mieszkasz, i udawać, że twój tatuś jest - przykładowo - znanym w świecie testerem zjeżdżalni wodnych, a tymczasem masz dwie mamusie. Nie ulega wątpliwości, że poziom życia w Finlandii jest wyższy od naszego, ale kosztem lata, które jest najpiękniejszym weekendem w roku, jak mawiają Finowie. W Japonii też jest niby lepiej, ale mam absolutną pewność, że tamtejszy model życia jest najgorszy ze wszystkich opisanych w książce. To podobno powoli się zmienia, Japończycy mogą dzisiaj sami sprawdzić, jak żyje się gdzie indziej i że nie muszą się godzić na to, aby od pierwszych lat szkoły dać się wprząc w kierat parunastugodzinnej pracy dzień w dzień (albo raczej fundować taki los swoim dzieciom). Sądząc po zakończeniu, mocnym, choć niejednoznacznym, autor zgodziłby się że mną. Dwie z opisanych postaci są nawet na swój sposób sławne, mowa o Reillym Traversie z rezerwatu Imire w Zimbabwe oraz o Ugandyjce Marggie, która założyła własny fundusz dobroczynny. Bardzo ciekawe są krótkie felietony autora, rzut oka z wysoka na okoliczności, które wpływają na życie bohaterów. Nasze też. Przytaczam fragmenty.

[52%]
Gdy tylko któryś kraj afrykański planuje otwarcie rynku dla tańszych leków, wielkie koncerny farmaceutyczne wypowiadają mu wojnę. Domagają się zakazu, wskazując na prawa patentowe i własność intelektualną. Zarzucają rząd sprawami sądowymi i postępowaniami przed międzynarodowymi trybunałami. Procesy trwają latami, sztucznie przedłużane, byle wyrok nie zapadł za szybko.

Zachodnie firmy farmaceutyczne aktywnie zwalczają leki generyczne na każdym odcinku, od zakładów produkcyjnych, przez łańcuch sprzedaży, po skuteczną presję wywieraną na ustawodawcach w krajach afrykańskich, którzy przepisami regulują rynek. Bez odpowiednich ustaw nie można dystrybuować tanich leków. Odpowiednie ustawy łatwo zablokować, „prośbą” lub groźbą. Często wystarczy przekonać odpowiedniego ministra. To łatwe i tanie.

Przedstawiciele Big Pharmy nie ukrywają, że głównym celem ich firm jest zwiększanie zysku akcjonariuszy. Badania wskazują, że tego efektu nie osiągają poprzez śrubowanie sprzedaży czy wejście na nowe rynki, lecz podnosząc cenę leku przy jednoczesnej obniżce kosztów jego produkcji.

Pfizer, jedna z pięciu największych firm farmaceutycznych świata pod presją międzynarodowej krytyki ogłosiła w 2007 roku swój „flagowy program filantropii” – Mobilize Against Malaria. Przez pięć lat w trzech afrykańskich krajach prowadziła kampanię na rzecz leczenia malarii. Niedługo później odtrąbiła wielki sukces. Ten program kosztował firmę piętnaście milionów dolarów, trzy miliony rocznie.

Roczny zysk Pfizera to dwadzieścia miliardów dolarów.

To ponad dwa razy więcej niż roczny budżet Ugandy.

[64%]
Był niedawno taki przypadek. Właściciel sklepu internetowego sprzedawał sprzęt outdoorowy. Przeczytał gdzieś, że jakaś muzułmanka postulowała, by więcej restauracji podawało dania bez wieprzowiny. Skomentował to u siebie, wieszając obrazek amerykańskiej flagi zrobionej z boczku, z napisem „Bacon America Great Again”.

Klienci w sieci zaczęli przyznawać jego sklepowi po jednej gwiazdce. Ogólna ocena sklepu poszła natychmiast ostro w dół. Strasznie się wściekł. „Korzystam z prawa do wolności słowa!”, grzmiał. „My też”, odpowiedzieli oni.

[74%]
Japońskie listy przebojów podbiła Hatsune Miku. Miała szesnaście lat, króciutką plisowaną spódniczkę, długie getry oraz zielone kucyki do kolan.

Hatsune Miku to artystka, która nie istnieje.

Została zaprojektowana w cyfrowej rzeczywistości jako śpiewający syntezator mowy firmy Yamaha. Ma wygląd postaci z gry komputerowej. Wydaje płyty, pojawia się w teledyskach, można kupić mnóstwo gadżetów z jej podobizną.

Hatsune Miku daje też koncerty, nawet na dużych festiwalach. Na scenie pojawia się hologram, który rusza się i „śpiewa” piosenki. Towarzyszy mu zespół zawodowych muzyków, którzy grają jak gdyby nigdy nic. Pod sceną tłum powtarza refreny, podskakuje i oklaskuje komputerową postać. Hatsune Miku występuje przed tysiącami ludzi.

Jest idolem na miarę czasów. Zawsze będzie miała szesnaście lat i króciutką spódniczkę. Nie rozkaprysi się, nie pójdzie w narkotyki, nie narobi problemów. Może grać to, czego zażyczą sobie słuchacze, albo nawet to, czego każdy z nich sobie zażyczy. Może występować w milionach wersji dopasowanych do indywidualnych preferencji. A gadżety i płyty sprzedaje tak samo jak żywy artysta.

[78%]
Gdy giną ludzie, wkracza Zachód i jego „społeczność międzynarodowa”. Jeśli to się opłaca. Na Bliskim Wschodzie jest ropa. Na Filipinach nie ma. Tam bomby mogą wybuchać.

Mimo dekad wiary w wolny rynek rośnie też przepaść między kontynentami, a Zachód gryzie sumienie. Czasem reaguje.

Pomoc strukturalna. Pożyczki preferencyjne. Międzynarodowe kredyty rozwojowe.

Nowe narzędzia kolonizacji, chociaż kolonizacja podobno się skończyła.

Bogaty Zachód udziela biednym krajom pożyczek, bez których nie byłyby w stanie zrealizować inwestycji, ruszyć do przodu. Takim pożyczkom towarzyszą jednak pewne obostrzenia. Najważniejsze z nich to:

Inwestycje zrealizują nasze, zachodnie firmy.

Dajemy wam pieniądze, żebyście zatrudnili naszych wykonawców i kupili nasze towary. Innych nie możecie, bo to przecież nasze pieniądze.

„Obdarowany” kraj kupuje więc drożej, niż mógłby, mając wolną rękę, i to, co chce darczyńca, a nie to, co jest mu najbardziej potrzebne.

Na miejscu zostanie droga, którą przez parę lat zachodnia firma będzie wywozić swoje niebotyczne zyski, oraz rynek zbytu dla zachodnich towarów, które w ramach tej „pomocy” udało się na niego wprowadzić. Lokalne firmy nie zarobią nic.

A potem trzeba będzie przecież jeszcze spłacić ten kredyt, i to z odsetkami.

Politycy w różnych krajach lubią budować wrażenie, że podobne metody i manipulacje stosują tylko dawne państwa kolonialne, od zawsze imperialiści, widać nic się nie zmieniło. Co złego, to nie my.

Polska udziela takich pożyczek między innymi Tanzanii, Kenii i Etiopii.

[93%]
Chcą przyjechać, żeby leczyć dzieci, uczyć w szkole, opiekować się dzikimi zwierzętami, chociaż nie mają do tego żadnych kwalifikacji. Znudzony księgowy chce karmić nosorożce, programista z Francji uczyć sieroty angielskiego.

A czy w twoim kraju ktoś by ci na to pozwolił?

W większości przypadków wolontariusz to więcej problemów niż pożytku. Trzeba uważać, żeby czegoś nie zepsuł, nie zrobił komuś krzywdy, żeby dzieci w sierocińcu się do niego za bardzo nie przyzwyczaiły, bo zaraz przecież zniknie. Zabierze zdjęcia i wzruszenia, a zostawi po sobie dziurę.

Wolontariusz musi coś jeść, spać w niezłych warunkach, mieć internet i czas wolny. Żaden nie będzie pracował szesnaście godzin bez przerwy, jak miejscowa pielęgniarka, jadł raz dziennie. Wolontariusz dużo kosztuje. Niewiele w sumie wnosi, niewiele jeszcze potrafi, szybko się męczy, ale czuje się Lekarzem bez Granic.

Dlatego staże w biednych krajach są płatne.

Innymi słowy – płaci się za możliwość odbycia wolontariatu.

W branży o takich wyjazdach nie mówi się zresztą „wolontariat”, raczej „wolonturystyka”. Setki zachodnich agencji robią na niej świetny interes.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz