Strony

piątek, 30 grudnia 2016

The Big Gay Musical

Nie jestem ci ja gejem od musicali, Alicji Majewskiej czy innej Maryli Rodowicz. Jak bym miał wybór, to zawsze wolałbym Black Sabbath lub Tomahawk. Obejrzałem i nie żałuję, bo ten film jest dużo lepszy niż to sugeruje tytuł. Klimat jest homo i nieco camp, ale chłopcy są zgrabni i chętnie pokazują się goło, poza wrażliwymi okolicami bikini rzecz jasna. Główny pomysł pożyczony jest z Kabaretu, gdzie utwory sceniczne przeplatają się z niescenicznymi perypetiami bohaterów. Na off-Broadwayowych deskach oglądamy alternatywną wersję wydarzeń znanych z Biblii, Bóg wcale nie miał nic przeciwko gejom, którzy zostali stworzeni na wzór ładnie wyrzeźbionych aniołów. Oczywiście była też ta nudna heteroseksualna para Adam i Ewa, po których rajski ogród odziedziczyli Adam i Steve. Po niezbyt jasnych przekrętach fabuły trafiają oni do obozu naprawczego, gdzie mają pokochać Jezusa śpiewając pieśń o tym, że wcale nie chcą lizać fiutków. Poza sceną dramat polega na tym, że niektórzy chłopcy szukają miłości, a inni sypiają często i regularnie, a potem kładą się spać w pustym łóżku, co im bardzo odpowiada. Jest też inny problem, bo rodzice jednego z dwóch głównych bohaterów bardzo chcą zobaczyć premierowy występ syna, ale ten jakby trochę zapomniał im powiedzieć, co to za sztuka i dlaczego on w niej występuje. A rodzice nie są ludźmi, którzy lekko traktują religię. To dziwne, bo nie wyglądają na ludzi dużo starszych od syna, a w tym wieku na ogół się jeszcze nie myśli poważnie o sprawach ostatecznych.

środa, 28 grudnia 2016

Kobieta ze snu czyli Awaken

Gdyby Jonathan Carroll był w słabszej formie, to zapewne mógłby napisać taki scenariusz. Pomysł niezły, ale zmarnowany na melodramat. Alex, właściciel kawiarni do spółki z bratem, spotyka dziwnie dla niego miłą Rachel, ale zbywa ją i tyle ją widział w realu, bo dziewczyna chwilę później ginie w wypadku. (Nie spoiler, bo to wydarza się w ciągu pierwszych pięciu minut.) Znienacka Rachel zaczyna mu się objawiać w bardzo realistycznych snach, w taki sposób ją poznaje i się w niej zakochuje. Te sny obojgu odmienią życie, co brzmi tajemniczo w odniesieniu do martwej dziewczyny, ale o tej zagadce opowie już redaktor Janicka. Jak to w melodramatach, przystojny Alex ma do odegrania smutek z powodu śmierci ukochanej i szczęście, kiedy może z nią obcować (i to dość dosłownie) w swoich snach. Wcale nie musi myśleć o treningach na siłowni, dorodne bicepsy, imponujący sześciopak i wyćwiczona klata po prostu mu się tak same zrobiły. Zapewne od ciężkiej pracy w kafejce. I za to między innymi uwielbiamy melodramaty. Jak widzę, na filmwebie zaliczyli film do fantastyki naukowej. Bardzo trafnie moim zdaniem, ale aby być konsekwentnym, bajkę o śpiącej królewnie też powinno się tak zaklasyfikować.

Steel

Daniel nie ma jeszcze trzydziestki, a już osiągnął sukces jako gwiazda telewizyjnego programu, w którym prowadzi wywiady z ważnymi ludźmi na ważne tematy. W seksie też jest nieźle, facetów sprowadzanych na szybki numerek wyprasza stanowczo z domu, kiedy jest po sprawie, bo po co sobie komplikować życie. Aż tu nagle w czasie joggingu spoza kadru dobiega złowróżbna muzyczka, co diametralnie zmienia dotychczasowe życie Daniela. Widzimy, że coś ciężko przeżywa, ale długo trzeba będzie czekać na nieprzekonujące wyjaśnienie. Ciężki okres w życiu pomaga Danielowi przetrwać młodziutki Alexander, który się do niego przyplątał niechciany, ale jest tak sympatyczny i wyrozumiały, że ponurak Daniel nie ma serca traktować go brutalnie. Tajemnica Alexandra wyjaśnia pod koniec filmu, ale jest równie naciągana, co trauma Daniela. Może kiedyś na skutek postępu technologicznego uda się z rozwoju ludzkiego wyeliminować okres największych urazów, czyli dzieciństwo. Jeśli komuś się wydaje, że rozpieszcza dziecko i daje mu drogie zabawki, to jest naiwny, bo ta dziewczynka jako dorosła kobieta wyleje wiele łez na kozetce lub wypije o wiele za dużo kieliszków z powodu źle dobranego koloru mebelków w domku dla lalek. Spójrzmy na Reksia oczami dziecka, muzykę wziąłem z filmu.

Baisers cachés czyli Hidden Kisses

Francuski film telewizyjny, nie pierwszy zresztą. Dla szesnastoletniego Nathana zaczyna się ciężki okres. Nie wiadomo, kto wrzucił do sieci zdjęcie z imprezy, na którym widać go w czasie pocałunku z niezidentyfikowanym kolegą. To była zgrywa, tłumaczy ojcu, ale wskutek pomysłowego zabiegu scenariuszowego szybko wraz z ojcem dowiadujemy się, że jednak nie. Ojciec nie znosi tego dobrze, ale to nic w porównaniu ze szkołą, gdzie rozkwita homofobia w różnych jej odcieniach. Od tej jawnej, ze strony kolegów równolatków, do tej bardziej subtelnej - może równie groźnej - kiedy dyrektor szkoły powstrzymuje się od bardzo potrzebnej i wskazanej interwencji, bo to mogłoby się nie spodobać paru rodzicom. No dobrze, ale co z drugim chłopcem? Na razie mu się upiekło, bo nikt nie potrafi go rozpoznać na zdjęciu, a widząc atmosferę wokół Nathana nie ma ochoty się ujawniać, czemu dziwić się nie sposób. Zresztą, aby się nie zdekonspirować, dość mocno się przykłada do homofobicznej nagonki, co żywo przypomina tych teleewangelistów z SZA, którzy jeden po drugim przyłapywani są na seksie z męskimi dziwkami lub homo-podrywie w publicznych kiblach. Do homoseksualnych młodzieńców można skierować ostrzeżenie: zabezpieczcie swoje laptopy jakimś bardziej wymyślnym hasłem, bo w przeciwnym razie mamusia wpada w szok i mówi o wszystkim tatusiowi. Na przykładzie tego drugiego tatusia widzimy, jak ciężko być homofobem. Taki się urodził, więc co można na to poradzić... Homofobia pokazana w tym filmie wydaje się mocno przesadzona, pozostaje pytanie, czy ten obrazek przedstawia patologię, czy normę. Jak kiedyś się dowiem, to napiszę.

Facet, który się zawiesił czyli Numb

Baczność! W tym filmie gra Matthew Perry, więc lepiej sobie podarować, jeśli nie przepadacie. Jest spora szansa, że po tym filmie wszyscy jeszcze mniej będziemy lubić Matthew, bo grany przez niego bohater cierpi na depersonalizację, jest marudny, ponury i złośliwy. Depersonalizacja jest schorzeniem rzadkim i psychicznym, nawet nie bardzo rozumiem na czym polega, podobno na tym, że człowiek patrzy na siebie jak na postać w filmie, a w praktyce przypomina to zwyczajną depresję. Jeśli chcieli nas zadziwić medycznym fenomenem, to klapa. Co dziwne, kobiety lgną do Matthew, widocznie lubią takich nieszczęśników, choć nie trzeba być geniuszem, żeby widzieć, że pożycie łatwe nie będzie, bo w zasadzie już na starcie jest jego rozkład. Zasadnicze pytanie jest oczywiście takie, czy zwycięży miłość, a żadna z możliwych odpowiedzi
  1. tak, zwycięży,
  2. nie, nie zwycięży,
  3. nie wiadomo, czy zwycięży,
 niespecjalnie pomoże temu filmowi. Ale też nie zaszkodzi.

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Królestwo (Emmanuel Carrère)

Zgadzam się z Carrèrem, że święte teksty chrześcijaństwa są fascynujące, ale widzę inne niż on powody dla tej fascynacji. Są nadzwyczaj prozaiczne, a sprowadzają się do pytania, jak to możliwe, że teksty tak niejasne, wewnętrznie sprzeczne, miejscami barbarzyńskie i zwyczajnie głupie, choć - uczciwie przyznam - miejscami prawdziwie inspirujące i mądre, są do dzisiaj przez zbyt wielu ludzi uważane za podstawę cywilizacji, źródło ocen moralnych lub choćby prawdy o historii czasów, które opisują. Wiele wskazuje, że zasadnicze teksty Nowego Testamentu, czyli Ewangelie i Dzieje Apostolskie, są fikcją literacką, albo inaczej rzecz ujmując - przejawem typowej literatury z czasów, w których powstawały. Taką tezę lansuje Richard Carrier. Wiele listów apostolskich uważane jest powszechnie za fałszywki, dotyczy to paru listów św. Pawła, a tym bardziej listów św. Piotra, który był niepiśmiennym kmiotkiem, więc nie mógł posługiwać się wyrafinowaną greką „swoich” listów. Badania pokazują, że nie było to tłumaczenie z hebrajskiego sporządzone przez kumatego sekretarza. Autor Królestwa przyjmuje całkowicie odmienne stanowisko, bo po prostu zakłada, że opisana historia wydarzyła się naprawdę. A pamiętajmy, że pisze to otwarty ateista, ale jakże różny od Carriera. Jakie ma za tym argumenty? Słabe moim zdaniem. Ewangelie przytaczają przypadek upadku przez dach do pomieszczenia, w którym przebywał Jezus, bo tłum był tak wielki, że innej drogi nie było. Kto by coś takiego wymyślił? - pyta Carrère. Chyba nie docenia ludzkiej pomysłowości. Opowieść o upadku z dachu mogła krążyć jako tradycja oralna i wcale nie musiała dotyczyć Jezusa, ale autorzy Ewangelii mogli w dobrej wierze przyjąć, że to o Jezusa chodziło - i tak trafiła do świętego tekstu. Pomijając standardowe dupochrony, że nawet treść metki przy chińskim podkoszulku jest swoistą kreacją literacką, że nie należy identyfikować autora z postacią kreowaną na autora, Królestwo jest książką niezwykłą, którą można zestawić z Wyznaniami św. Augustyna. Porównywalna pasja, podobna żarliwość. W swoim życiorysie ma Carrère epizod prawdziwej religijności w wieku dojrzałym, psychiczna reakcja na życiowe niepowodzenia. Nie do końca jest jasne, w jaki sposób jego wiara wyparowała po kilku latach - jeśli jest za tym jakaś ciekawa historia, to nie ma jej w Królestwie. Jako wierzący autor bardzo serio podszedł do Nowego Testamentu, czytał go skrupulatnie i zapisywał własne komentarze w dziesiątkach brulionów. Entuzjazm autora udziela się czytelnikowi, który wchodzi w dalece głębsze niż by nawet chciał rozważania dotyczące Nowego Testamentu z naciskiem na Dzieje Apostolskie. Momentami bywa zabawnie, kiedy autor do rozważań o świętych tekstach wplata motyw z internetowej pornografii, do oglądania której przyznaje się z rozbrajającą szczerością. Królestwo jest hołdem złożonym religii przez pisarza ateistę. Warto jednak na drugą nóżkę poczytać o tym, że istnieje alternatywa. Jak przypomina nam Carrier, mało kto pamięta, że św. Paweł zmartwychwstał podobnie jak Jezus, a co więcej - skuteczniej niż Jezus szerzył wiarę chrześcijańską. To jakby poważnie obniża rangę zmartwychwstania samego Jezusa. Z Królestwa warto zapamiętać jeszcze te dwie rzeczy. Według autora przed chrześcijaństwem religia była kojarzona z zestawem beznamiętnie powtarzanych rytuałów, a wszelka religijna żarliwość była uważana za specjalność dzikusów ze wschodu. Wpisana w chrześcijaństwo pasja była jednym z filarów jego sukcesu. Druga kwestia dotyczy napięcia między pierwszymi wyznawcami Jezusa: św. Piotr i św. Jakub mieli lansować tezę, że należy przestrzegać prawa żydowskiego z Pięcioksiągu, a św. Paweł był w tym temacie dużo bardziej liberalny. Zwyciężyła ta ostatnia opcja - kolejny powód sukcesu. Na koniec miłe zaskoczenie: Carrère często wspomina amerykańskiego pisarza Philipa K. Dicka - prztyczek w nos dla subtelnych filologicznych panien, które krzywią się na myśl o fantastyce naukowej.

[1472]
„Każdego dzieła, które twa ręka napotka, podejmij się...” (Koh 9,10) (można to dziś odczytać, co dopiero teraz zauważyłem, jako zachętę do masturbacji

[4396]
Skoro on istniał, skoro się urodził, skoro zmarł, czemu zaprzeczają tylko nieliczni debilni ateiści (...) Zgodzę się, że twierdzić z całą pewnością, że Jezus nie istniał, jest równie debilne, co twierdzić, że istniał z całą pewnością. Stanowisko ateistów jest dużo bardziej zniuansowane niż autor tutaj sugeruje.

niedziela, 25 grudnia 2016

Bruce Wszechmogący czyli Bruce Almighty

Inżynier Mamoń mówił, że lubimy to, co znamy, więc czemu nie obejrzeć tego jeszcze raz. W zasadzie nie wiem, po co Bóg obdarzył Bruce'a wszechmocą. Chciał odpocząć? Lekko dziwne. Motyw wszechmocy jest dość popularny, ostatnio udanym osiągnięciem w tym zakresie było Czego dusza zapragnie. Na początku Bruce załatwia porachunki z opryszkami (ostrożnie z żartami o małpie wychodzącej z tyłka), potem załatwia sobie awans w pracy pogrążając biednego kolegę, dziennikarza wiadomości - jedna z zabawniejszych scen, choć ja bym uciął ostatnie dwadzieścia sekund. Bruce chce dobrze, na potrzeby romantycznego wieczoru przyciąga Księżyc bliżej do Ziemi. Ukochana jest zachwycona, za to w Japonii doszło do katastrofalnie ogromnych przypływów. Nie jest prosto odpowiadać na modlitwy, bo kiedy znudzony Bruce postanawia się nie rozmieniać na drobne i spełnić je wszystkie, zdesperowane tłumy wszczęły rozróby po tym, jak tysiące ludzi trafiło szóstkę w lotka, a każdy z nich wygrał siedemnaście dolarów. Oj, nie tak prosto jest być wszechmogącym, zwłaszcza jeśli chce się czynić dobro raczej niż zło. A poza tym jest całkiem zwyczajnie, bo znów zwyciężyła miłość. Czy od czasu do czasu nie mogłoby zwyciężyć jakieś inne uczucie? Na przykład podziw dla skąposzczetów?

Brüno

Jest taki gatunek filmów, który w języku lengłydż nosi miano mystery/drama. A tu proszę, mamy film z gatunku mystery/comedy. Może mi kiedyś ktoś wytłumaczy, jak to możliwe, że filantropka Paula Abdul przychodzi do domu umeblowanego Meksykanami i siedzi na jednym z nich udzielając wywiadu. Jakim cudem namówili do udziału w tym filmie Rona Paula, autentycznego i poważnego polityka z partii republikańskiej, którego Brüno usiłuje nakłonić do seksu? Ile zapłacili Bono, Stingowi i Eltonowi za udział w finałowej piosence, w której śpiewają o potrzebie rozwoju usług w zakresie wybielania odbytu? Wiele sytuacji wygląda na zainscenizowane, choć co chwilę widzimy autentycznie zszokowane buzie zwyczajnych przechodniów na przykład wtedy, gdy Brüno wyciąga z kartonowego pudła na lotnisku czarnoskórego bobasa, bo był przelotem na zakupach w Afryce. Zabawna jest scena wizyty Brüna ubranego w kostium z rzepów na pokazie mody - z nieuniknionym występem na wybiegu ze wszystkim, co się do niego przykleiło. Jestem w stanie uwierzyć, że autentyczne są mamusie wypytywane przez Brüna, do czego może się posunąć w czasie sesji zdjęciowej z maluchami. Czy zgodzisz się, żeby podyndało na krzyżu? Nie ma sprawy. W oryginale Brüno mówi po angielsku z niemieckim (lub nawet austriackim) akcentem wtrącając wiele germanizmów. Przyjemnie mi stwierdzić, że w wersji, którą oglądałem, ten dowcip nieźle udało się przełożyć na polski. Chwała za to Piotrowi Lickiemu (choć, jak rozumiem, to nie on wymyślił Bliski Wzwód).

RRRrrrr!!!

Obecnie obowiązujący sposób patrzenia na kulturę polega na tropieniu różnego rodzaju uprzedzeń zakodowanych w produktach twórczości masowej, elitarnej nie wyłączając. Ten oto wytwór filmowy jest kpiną z człowieka pierwotnego czyli przejawem homokawefobii. W roku 2004, kiedy RRRrrrr!!! weszło na ekrany, ludzkość nie była jeszcze tak subtelna jak dzisiaj. Wtedy zapewne myślano, że jest to nieszkodliwa, głupiutka historyjka o ludziach jaskiniowych, z których jedni wynaleźli szampon, a inni nie, więc robią co mogą, aby wykraść tajemnicę jego wytwarzania. Poza tym jaskiniowa normalka, prehistoryczne bestie zjadają jaskiniowe dzieciątka, ale gdyby ktoś się tym przejmował, to znaczy, że nie ma większych zmartwień. Jest wątek miłosny, jest wątek kryminalny (świeżo wynalezione morderstwo), a wszystko podlane infantylnie zabawnymi dialogami, więc nie musimy się przejmować, że się zanadto przejmiemy lub uśmiejemy. Nie dotyczy gimbazy, ale kto wie - może i ona się uległa postępowi jak ogół ludzkości przejęty dyskryminacją.

Wieczny student czyli Van Wilder

Z pierwszego Teda wnoszę, że Reynolds musiał zdobyć sławę rolą w tej komedii. Jeśli nie będzie dobre, to przynajmniej będzie przyjemne dla oka - tak sobie pomyślałem i chyba całkiem trafnie. Van Wilder studiuje już siódmy rok, bo bogaty tatuś nie żałuje na edukację syna, ale właśnie dotarło do niego, że synalek powinien opuścić mury uczelni i odmawia wpłaty czesnego. Van Wilderowi nie brakuje zdolności, ale zwyczajnie żal mu kończyć ten etap życia, który jest nieustającym pasmem imprez. Jest trochę trudniej, bo trzeba popracować nad czesnym, a poza tym wścibskie dziewczę ze studenckiej gazetki uwzięło się na niego. Nawet Waldek Kiepski by skumał, że tych dwoje zobaczymy pod koniec w miłosnym uścisku, a zapewne nieźle by się ubawił - w przeciwieństwie do mnie - patrząc na efekty zemsty dziewczęcia na narzeczonym, który przed ważnym egzaminem wypił koktajl z rozluźniaczem stolca. Uczciwie przyznajmy, że nie cały dowcip filmu sprowadza się do srania i pierdzenia. Jest przecież i napalony chłopiec, który już witał się z bobrem, ale musiał wskoczyć do basenu, bo się naoliwił i zajął ogniem. Znowu coś dla Waldka. Wygląda na to, że ja tu okropnie marudzę, ale dało się to obejrzeć bez bólu, jak również bez angażowania mięśni twarzy w celu unoszenia kącików ust w górę. Cenna wiadomość dla ludzi obawiających się zmarszczek.

O co ci chodzi, Huawei?

Na co patrzy tatuś
Szalenie delikatny jestem na kacu. Byle reklama zmusza do płaczu. Tak śpiewa wieszcz, a ja szalenie rzadko doświadczam kaca, więc pozostaje mi uwierzyć autorytetowi. Reklamy są na ogół nudne, z rzadka dowcipne, a jeszcze rzadziej - zabawne bez intencji. Dobry przykład tego ostatniego, to kampania reklamowa wody Dasani, produktu Coca-Coli, w Wielkiej Brytanii. Wybrano hasło reklamowe Full of spunk!, bo niepociumani Amerykanie nie wiedzieli, że w brytyjskim slangu znaczy to Pełna spermy! To nie wszystko, bo Dasani - praktycznie jak każda woda butelkowa - to uzdatniona do picia kranówa, ale w procesie uzdatniania wody ozonem dochodziło do wytrącania się kancerogenów, co szybko wyszło na jaw. W reklamie Huawei chłopczyk o bardzo smutnej buzi chodzi samotny po domu, bo jego rodzice mają wzrok utkwiony w ekranach smartfonów. Odłóżcie te gadżety i zajmijcie się dzieckiem, mówi nam reklama, bo w końcu są święta. W finałowym ujęciu uśmiechnięta rodzinka patrzy na rozświetloną choinkę, ale czy mi się dobrze wydaje, że to rozgrywa się tylko w wyobraźni dziecka? A poza tym za chwilę będzie po świętach, kiedy znowu będzie można spokojnie olewać gówniarza.

Śmietanka towarzyska czyli Café Society

Gdybym miał dać radę Woody'emu, to bym mu powiedział, że raczej nie warto w jego wieku trzymać się zasady, że co rok to prorok, czyli nowy film. Bobby z Nowego Jorku chce spróbować swoich szans nad drugim oceanem, gdzie jego wuj jest szychą w przemyśle filmowym lat (chyba) sześćdziesiątych. Dla zagonionego wuja jest zadrą w dupie, ale w końcu dochodzi do spotkania, także zetknięcia się Bobby'ego z sekretarką wuja, olśniewającą pięknością graną przez Kristen Stewart - obsadowy oksymoron. Sytuacja jest trochę jak w jednej z wersji opowieści Grodzieńskiej o spotkaniu z Jurandotem. Spotkałam go na raucie, a potem przypadkowo na ulicy i wtedy mu się oświadczyłam. Pozwoli pani, że tę propozycję przedyskutuję najpierw z żoną - odrzekł Jurandot. Maria Czubaszek także swego czasu zmierzyła się z problemem trójkąta, kiedy zwrócił się do niej z prośbą o poradę pan Stefan, który planuje kolejne wakacje z narzeczoną. Problem w tym, że na najbliższe wakacje narzeczona chce zabrać również męża... Niby od rzeczy tu jakieś anegdotki przytaczam, a bolesna prawda jest taka, że są one pięćdziesiąt siedem razy śmieszniejsze od całego filmu Allena. Bo może to wcale nie miała być komedia? Bobby wraca do Nowego Jorku, jego brat siada na krześle i nawraca się na Jezusa, bo pośmiertne perspektywy są lepsze niż w judaizmie. Ale czy można zapomnieć o miłości? Obejrzałem ten film w czasie lotu Lufthansą i przyznam, że więcej radości sprawiła mi śmietanka do kawy, bo ta ekranowa okazała się skisłym banałem.

czwartek, 15 grudnia 2016

Ghostbusters. Pogromcy duchów czyli Ghostbusters

Stare produkcje spod znaku Ghostbusters nie są dla mnie jakąś świętością, której nie powinno się kalać, czyli przerabiać na feministyczne wersje. Podobno Bill Murray okropnie nie chciał zagrać w części drugiej, ale go zgwałcili i wystąpił, w zamian za to zagrał jak kłoda. Jako komedia Ghostbusters nie są dla mnie niesamowitym osiągnięciem, bo na wykresie ciastowym mniej więcej jedna czwarta byłaby oznaczona jako „funny”, a reszta - jako „not funny”. Cały problem z nowymi Ghostbusterami polega na tym, że w jego przypadku część „funny” zajęlaby jakieś pięć procent. Mniejszy kłopot mam z tym, że fabuła jest niezbyt twórczą przeróbką oryginału. Oczywiście w szczegółach różnice są, bo obserwujemy powstanie grupy ghostbusterów płci kobiecej po tym, jak główna bohaterka, uczona fizyczka, wyleciała z uczelni, bo okazało się, że kiedyś napisała książkę o duchach na serio. Sprawa wydała się, bo jej koleżanka współautorka doprowadziła do wznowienia tej publikacji, a teraz z szaloną i szalenie irytującą inżynierką prowadzi badania nad detekcją bytów nadprzyrodzonych. Potem przyplącze się jeszcze jedna denerwująca czarna kobieta, a jej wkład to pojazd w postaci karawanu z firmy pogrzebowej wujka. Grająca ją Leslie Jones doprowadziła do zamknięcia Yiannopoulosa na twitterze (i to dożywotniego), bo tenże niewybrednie atakował Jones za rolę w tym filmie, co jest niczym innym niż seksizmem i rasizmem. Fizyczka budzi jeszcze jaką taką sympatię, ale pozostałe babki są zwyczajnie irytujące, a szczególnie inżynierka, która prawie cały czas mówi jakimś technicznym żargonem. Występ Murraya to całkowite nieporozumienie, podobnie jak scenka z Sigourney Weaver po napisach końcowych. Chris Hemsworth w roli umięśnionego przygłupa jest bardzo zabawny, ale przez jakieś pięć sekund. Podobały mi się dwa pomysły, pierwszy to duch na koncercie satanistycznym, a drugi to duch wielkości godzilli spacerujący po Nowym Jorku. To oczywiście nie nowość, ale jest w tym pewien dowcip. Chłopcy i dziewczęta, nie róbcie sequela, a jeśli już musicie, to błagam, popracujcie nad scenariuszem.

środa, 7 grudnia 2016

Bracia czyli Brødre

Ten film również znalazłem na jutubie na półce z filmami gtm, ale ja w tym filmie wątku gtm się nie dopatrzyłem. A jeśli już, to w bardzo pokrętnej interpretacji, według której możliwym gejem jest facet, który wymienił pocałunek z atrakcyjną blondynką, ale do niczego więcej nie doszło, choć mogło. Jeden z braci to Michael, żołnierz, który jedzie na misję do Afganistanu, a młodszy Jannik zostaje w kraju (w tej roli Dania), by wieść swoje lekko próżniacze życie ku utrapieniu ojca. Na Sarę, żonę Michaela, spada cios, kiedy dowiaduje się, że mąż zaginął w czasie operacji wojskowej, jednak w miarę szybko zobaczymy, że Michael nie wszystek umarł. A o tym Sarah nie wie, a choć nie przepadała za Jannikiem i to z wzajemnością, nieszczęście zbliżyło tę parę do siebie. Oni się zbliżają, a Michael cierpi w niewoli, z której w końcu powróci. Komplikacja polega na tym, że po takim przeżyciu nie można tak po prostu wrócić, być uśmiechniętym tatusiem i kochającym mężem. Jak na to patrzyłem, to usiłowałem sobie wyobrazić dzielnych żołnierzy w Pentagonie, którzy mogą być w realu zapuszczonymi grubasami lub chuchrami, bo główną ich umiejętnością jest obsługa dronów, z których spuszczają bombki na terrorystów. Przynajmniej tak by chcieli, bo według mego rozeznania jakieś 90% ofiar to zwykli cywile. (No i dlaczego oni są tacy na nas wściekli, pyta Mary Johna w jakimś stanie Oregonie.) Po robocie idzie taki wojak do domciu, żona podaje mu kolację, a dzieci opowiadają, jak było w szkole. Ile warstw biurokratycznej ściemy i indoktrynacji potrzeba na to, żeby zdjąć z człowieka poczucie odpowiedzialności za te zbrodnie - doprawdy podziwu godne. Ciekawostka: wygląda na to, że zrobili amerykański rimejk z Gyllenhaalem.

Ich dwóch, ona jedna czyli Dare

W szkole Alexa nie cieszy się wysokim statusem, bo dla elit jest obciachowa. Ubiera się jak przedstawicielka laikatu, tylko bez mohera na głowie, ale jej myśli włochate krążą wokół Johnny'ego, kolegi z lekcji gry aktorskiej. W stosunku do kolegi Bena, też nisko w szkolnej hierarchii, podobnych fantazji nie ma. Ciała są młode i pełne szalejących hormonów, więc oczywiście dojdzie do seksu, który - jak to zwykle - komplikuje relacje międzyludzkie. Film jest osiągalny na jutubie w ramach produkcji gtm, więc kto ma parę szarych komórek, skojarzy, że ja tutaj uprawiam spoiling niczym redaktor Janicka. No to się już zamykam, tylko zauważę, że miło było obejrzeć w roli głównej pannę Rossum, którą znamy z serialu Shameless.

Doktor Strange czyli Doctor Strange

Może kiedyś dojdzie do zmęczenia materiału produkcjami Marvela, ale chyba na razie materiał ludzki idzie na współpracę. No dobrze, na to jeszcze pójdziemy do kina, ale na kolejnych Avengersów ochoty nie mam i jest to raczej stan trwały. Doktor Strange wydaje się próbą odejścia od schematu, który ma posmak lury zwanej kawą podawanej obecnie w Cinema City, bo w ramach dobrej zmiany wycofali przyzwoite automaty z barów. Dziwne, bo Strange to prawdziwe nazwisko bohatera, który jest wybitnym chirurgiem, ale po wypadku rączki mu trzęsą niczym łapki polskich sześciolatków, które nie umieją obsługiwać kredek. Czyli nici z dalszej kariery. Wskutek banalnego zbiegu okoliczności, Strange trafia do łysej Tildy zwanej Starożytną, która, panie, umi siłą woli naginać przestrzeń, jak nas uczy new age, i dać nieźle po mordzie, a także przeskakiwać w alternatywną przestrzeń, która jest powyginana bardziej niż kariera prokuratora Piotrowicza krzyczącego precz z komuną. Czeka nas seria całkiem przewidywalnych niespodzianek. Strange szkoli się na wojownika tajemniczej sekty, idzie mu średnio, a potem musi walczyć ze złym Mikkelsenem i całkiem nieźle sobie radzi. Jeszcze później musi zmierzyć z dużo potężniejszym przeciwnikiem i - niespodzianka - wygrywa fortelem. Gdyby to był pierwszy film Marvela, który widziałem w życiu, byłbym za. Wiele zarzucić mu nie mogę, są efekty, są dialogi, ale zero zaskoczeń. Scenka wmontowana w środek napisów końcowych niestety źle wróży na przyszłość. Jeśli miałbym porównać świat Marvela z naszym, to powiedzmy sobie szczerze, że nasz świat z prezydentem Trumpem na czele wydaje się dużo ciekawszy. Chińczykom musi być mega przykro.

niedziela, 4 grudnia 2016

Pycha czyli La vanité

W Szwajcarii możliwa jest eutanazja, w co powinniśmy uwierzyć oglądając ten film. Trudnej mi uwierzyć, że na miejsce zakończenia życia można wybrać sobie motel, bo niespecjalnie mnie by to ucieszyło, gdybym był właścicielem takiego interesu, który służy do takich celów. David, podstarzały architekt, ma przed sobą marne życiowe perspektywy, bo choruje na raka, więc decyduje się na eutanazję, którą w imieniu fundacji zajmującej się takimi przypadkami umożliwi mu Esperanza. Szkopuł polega na tym, że powinien być przy tym świadek, który poświadczy, że wszystko przebiegło lege artis. Jedyna opcja Davida to jego syn, ale nie wypaliła, a dlaczego - wyjaśnia się później. Pozostaje wybór rozpaczliwy - przygodnie spotkany Treplev, chłopak z pokoju obok, który dorabia sobie na seksie z facetami. Nie dziwne, że David i Esmeralda mają swoje za uszami, ale zaskakuje to, że Treplev w tym tercecie jest postacią najsympatyczniejszą. Żadna praca nie hańbi, jak mawiała moja babcia. Po czym dodawała: Ślązak, ale dobry człowiek. A tu proszę, kurwiszon, ale fajny gość.

niedziela, 20 listopada 2016

Czterdzieste pierwsze prawo kaczkonomii

Nieinwestujący przedsiębiorca
Prawo to jest szczególnym przypadkiem uniwersalnego prawa kaczkozofii: o wszystkim decyduje sytuacja polityczna. Od zwartości kup niemowlęcych po sukcesy polskiego programu kosmicznego. W kaczkonomii przejawiło się w sposób ujęty w takich słowach:
Przedsiębiorcy związani z partiami opozycyjnymi dzisiaj po prostu nie chcą podejmować się różnego rodzaju przedsięwzięć gospodarczych, zyskownych dla nich, bo uważają, że lepiej zaczekać, że wrócą te dawne czasy. Ale nie wrócą, zapewniam, że nie wrócą. [X]
Należy zauważyć, że wiele tych złośliwie nieinwestujących przedsiębiorstw to spółki skarbu państwa, na czele których postawiono patriotów.

Histeria! (czyli Muse - Hysteria)


W ramach dygresji zauważę, że radość z wyboru Trumpa, którą widzę u polskich prawiczków (przynajmniej niektórych), a którym nic a nic nie przeszkadza podziw Trumpa dla Putina i chęć współdziałania z nim, bardzo miło współgra z krytyką Hillary Clinton, odpowiedzialnej za niegdysiejszy nieodpowiedzialny reset stosunków SZA z Rosją. Bo, jak nam mówią, w przypadku Trumpa to tylko retoryka, zapewne jak pomysły Clinton z kampanii o strefie zakazu lotów w Syrii, które według wojskowych amerykańskich mogły doprowadzić do trzeciej wojny światowej.

Wyższe sfery czyli The Ruling Class

Kiedyś miałem ochotę kogoś udusić. Poszedłem na film Szaleństwo Króla Jerzego z mocnym przekonaniem, że obejrzę komedię, co skutecznie zasugerowano w zwiastunie. Gdybym tego faceta lub babę od zwiastuna napotkał po wyjściu z kina, udusiłbym. Lub przynajmniej lekko poddusił. W szaleństwie kinowym musi być metoda, co nie znaczy, że zawsze jest. Postaci mogą być szalone, ale twórcy powinni być trzeźwi. W przypadku Wyższych sfer szybko odgadujemy, że szaleństwo lorda Jacka Gurneya, który po śmierci ojca opuścił dom wariatów, aby objąć po nim tytuł i włości, jest pretekstem do ukazania szaleństwa prawdziwego, czyli utrzymywania niemal feudalnych, czy choćby imperialnych anachronizmów we współczesnym świecie. Francja po drugiej wojnie zaliczyła ileś już republik, podobnie jak inne kraje Europy, a system polityczny Wielkiej Brytanii trwa od trzech setek lat, więc z pewnością jakieś rupiecie można by wynieść do lamusa. Jak wiemy, Jack uważa się za Boga i tak jest przez mniej więcej połowę filmu. Jego wariactwo jest sympatyczne, bo przecież jest Bogiem miłości, niczym Jezus ze świętych obrazków, który cieszy nasze serca nawet wtedy, gdy mówi nam, że pójdziemy do piekła, bo lubimy seks analny. Dr Herder jednak cały czas nie traci nadziei i próbuje coraz to nowych metod, aby Jacka wyleczyć. Całkiem spodziewane było, że mu się to uda, ale mniej oczekiwane - że lepiej, aby mu się nigdy to nie udało. Podobno ten film jest musicalem, niech będzie, że pięć minut śpiewu i tańca na dwieście minut z okładem robi z filmu musical. Czy jest komedią? Momentami. Najbardziej chyba jest satyrą, która w finale uderza w niebezpiecznie poważne tony. I tego się będę trzymał.

Religijne wzorce sprawiedliwości społecznej

Kiedyś wyraziłem tę myśl nieoględnie mówiąc, że bojownicy o sprawiedliwość społeczną powstali dzięki religii. To chyba żarty - usłyszałem. Tak, gdybym twierdził, że grupa wierzących poprzez stopniową ewolucję (stopniowa ewolucja ) zamieniła obiekt czci z niepokalanego łona NMP na słabo empirycznie uzasadnioną tezę o płciowej nierówności płac - to byłby żart, ale nawet gimbazy bym tym nie rozbawił. Chodzi mi o rzecz subtelniejszą, ale i prostszą zarazem. Przeciwnicy bojowników o sprawiedliwość społeczną są zirytowani zasadniczo z dwóch powodów. Pierwszy to wyssane z penisa twierdzenia o powszechnym i systemowym rasizmie, antyfeminizmie, homofobii i innych patologiach, co na poziomie konkretów sprowadza się do żałosnych bzdurek, do których przykłada się patologicznie dużą wagę. Drugi to sposób działania BoSSów, który polega na usiłowaniu zamknięcia ust przeciwnikowi. Nie chodzi o zamykanie ust w rozumieniu Piotra Zaremby - redaktor X mówi, że biskup Y gada głupoty, więc redaktor X zamyka usta biskupowi Y. Gdyby tylko o takie zamykanie ust chodziło, nie byłoby problemu. BoSSowie w swoim repertuarze mają środki różnorakie. Mają większy niż inne grupy wpływ na Facebooka, Youtube'a, Twittera i inne platformy, więc znienacka zamykane są konta nieprawomyślnych użytkowników, np. Yiannopoulosa, który krytykował najnowszy film Ghostbusters (przy czym mechanizmy tu działające są skrajnie nieprzejrzyste). Grożą sądem za zwykłe wyrażenie niepochlebnej opinii (przypadek Gaada), powiadamiają pracodawcę, że zatrudnia faszystę (przypadek Thunderf00ta), a rutynowo wszczynają medialną panikę połączoną z nagonką (jak w głupkowatym przypadku plakatu do filmu X-Men: Apocalypse). Czy to nie przypomina paru przypadków z Polski, kiedy obrażono uczucia religijne? Pamiętacie Piknik Golgota? Dodę z jej opinią o Biblii? A ostatnio Natalię Przybysz? Trump wygrał w Ameryce podobno również dzięki swojej politycznej niepoprawności. Rzeczywiście politycznej poprawności zarzucić mu nie sposób, ale jedynie tej lewicowo zorientowanej. Bo poza tym Trump stosuje wszystkie podręcznikowe metody z kanonu politycznej poprawności: wytaczanie spraw sądowych lub grożenie sądem (Maherowi, kiedy ten zasugerował pokrewieństwo Trumpa z orangutanem, lub satyrycznemu Onionowi), odbieranie akredytacji nieprzychylnym dziennikarzom, a ostatnio skrajne oburzenie o totalną bzdurę, o czym opowie nam nieoceniony TJ Kirk. Cha cha, Trump nawet domaga się safe space, całkiem jak beksy z amerykańskich uniwersytetów.

Eric Anderson, były mormon, mówi

Dekonwersja, czyli odejście od wiary, w zasadzie przebiega sztampowo, bo zaczyna się od wątpliwości, które się nasilają, potem są jakieś nawroty i odwroty, faza deizmu, spirytualizmu, agnostycyzmu i w końcu ateizmu (który też może być fazą). Po Julii Sweeney trudno być oryginalnym mówiąc na ten temat. Co ciekawe, chyba łatwiej jest porzucić religię fundamentalistyczną niż jakąś jej rozwodnioną wersję, której wyznawcy przyznają wprost, że nie wszystko w świętych tekstach ma sens, jest zgodne ze współczesnym stanem wiedzy lub choćby ze współczesnym pojmowaniem moralności. Fundamentaliści twierdzą, że świat liczy około sześciu tysięcy lat, dociekliwy młody człowiek dowie się, że są na Ziemi drzewa starsze od niej samej i coś przestanie mu się zgadzać. Odejście od katolicyzmu jest trudniejsze, bo całe zakony mędrców pracują nad pogodzeniem religii z nauką. Katoliczka Julia po rozmowie z mormońskimi misjonarzami postanowiła utwierdzić się w wierze i zapisała się na kółko biblijne. To zdecydowanie lepsza metoda niż szukanie sprzeczności z nauką, polecałbym ją wszystkim wierzącym. Opowieść Erica nie zaskakuje, ale jest okazją do usłyszenia czegoś o mormonach. O początkach mormonów wiemy dużo więcej niż o początkach innych, starszych religii. Wydawałoby się, że objawienie Josepha Smitha zalatuje oszustwem na kilometr, ale to nie działa tak prosto. W swoich świętych księgach  mormoni drukują egipskie hieroglify (motyw bardzo popularny w czasach Smitha) obok angielskiego przekładu Smitha. Dopiero później prawdziwi uczeni odszyfrowali pismo egipskie, więc teraz można by łatwo i szybko sprawdzić, czy tłumaczenie Smitha ma sens. Ale co z tego?

Viva

Jezus Maryja! No nie do końca, bo główna postać to Jezus, ale nie nazareński, lecz kubański, niestety bez Maryi, bowiem jego matka wyzionęła kopyta przed punktem startowym fabuły. Żeby było śmieszniej, ojcem Jezusa jest Anioł, jeśli spolszczymy hiszpańskie imiona bohaterów. Dramat rozgrywa się między tymi dwiema postaciami, a zaczyna się mocnym akcentem, kiedy pięść Anioła ląduje na twarzy Jezusa debiutującego w roli drag queen o pseudonimie Viva. Anioł był niegdyś znanym bokserem, a teraz nawet trudno zaliczyć go do damskich bokserów. Wyszedł właśnie po latach z więzienia, czym mocno skomplikował życie Jezusa, już choćby tym, że pozbawił go źródła jakiego takiego dochodu, a sam jest bardzo kiepski w roli żywiciela rodziny (jeśli w ogóle można tu mówić o jakiejkolwiek rodzinie). Dalszym omawianiem toksycznej relacji Jezusa z Aniołem zajmie się redaktor Janicka, a ja zauważę, że Kuba to rzeczywiście kraj dość specyficzny, Widocznym świadectwem upadku socjalizmu jest choćby to, że całkiem otwarcie może działać klub dla amatorów drag queen, a przecież najbardziej postępowy ustrój na całym świecie dobrze był znany z nieskrywanej homofobii. Do miłośników drag queen się nie zaliczam, więc specjalnie się nie ubawiłem, chociaż przyznaję, że zrobiła na mnie wrażenie groteskowa grafomania tekstów piosenek towarzyszących ich występom.

sobota, 12 listopada 2016

Księgowy czyli The Accountant

Z momentami nużących retrospekcji dowiadujemy się szybko, że tytułowy księgowy w dzieciństwie cierpiał na nieprzyjemną odmianę autyzmu, więc wcale nas nie dziwi, że wyrósł na dość specyficznego faceta. Gminna wieść głosi, że autystyczne dzieci są na swój sposób genialne, a szczególnie dobrze radzą sobie z rachunkami. Ale to nie wszystkie zdolności, którymi włada nasz Christian, ale tematu nie rozwinę, bo jestem związany klauzulą tajemniczości. Lamar, szef sporej firmy, zleca Christianowi zadanie, by wyszukał źródło wycieku pieniędzy z firmowych kont, które zostało sprytnie zakamuflowane w księgach rachunkowych. I jak to zwykle przy robocie papierkowej - nie tylko dojdzie do gorszących dzieci aktów przemocy, ale i trup zaściele się gęsto. Ostateczne wyjaśnienie afery następuje po twiście, którego stopień niepospolitości nie przewyższa słoików twist-off, a po drodze musimy połknąć dwa zakalce, kiedy jeden z bohaterów rozwlekle tłumaczy, co wiąże go z księgowym, a pod koniec - kiedy w offie leci pieśń smętna, na tle której rozstajemy się z bohaterami. To powiedziawszy jednak stwierdzam, że film był wart obejrzenia choćby z tego powodu, że przez przynajmniej połowę nie było jasne, do czego zmierza fabuła. Drugi powód jest taki, że, proszę państwa, Ben Affleck tym razem wcale nas nie przeraża. A czym zwykle przeraża nas Ben Affleck? Mimiką mięśni twarzowych. W tym filmie na szczęście tego nie mamy, a kto za tym tęskni, to proszę bardzo.

PS. Jak zauważył Kwiatek, Księgowy jest sequelem Bilansu kwartalnego, jeśli czegoś nie pomieszałem. Chodzą słuchy, że w zamian za to Zanussi nakręci kolejną część Dnia Niepodległości.

piątek, 11 listopada 2016

Nowy początek czyli Arrival

Powinniśmy być oczywiście zaskoczeni, że w filmie sajens fikszyn nikt nikogo nie goni, nie ma spektakularnych wybuchów, broni elektromagnetycznej czy choćby najzwyklejszej telepatii. Na Ziemię przybyli kosmici w dwunastu statkach rozrzuconych po różnych miejscach globu i gdyby się nikt nimi nie zajął, to by sobie tak stały, bo ich pasażerowie wykazują zero inicjatywy. Główny problem polega na kontakcie z tą superinteligencją, która - jak się potem okazuje - dysponuje niesamowitymi i niepojętymi dla ludzi możliwościami, ale jakoś nie chciało im się ułatwić kontaktu z Ziemianami, co niemal doprowadziło do globalnej katastrofy. Na szczęście doktor Louise współpracując z wojskowymi rozgryzie siedmionożnych alienów i wszystko skończyłoby się ślicznie, gdyby nie śmierć jednej dziewczynki, którą - jak mniemam - przybysze mogliby ocalić, ale im się nie chciało. Mamy więc film SF, który odchodzi od zużytego jak papier toaletowy schematu, hurra? No nie do końca, bo w zamian dostajemy niuejdżową pierdułkę z magicznym wpływem języka na rzeczywistość, a dokładniej na postrzeganie czasu, co w praktyce przekłada się na wciskanie nam relatywizacji następstwa zdarzeń, przyszłość jako forma przeszłości i tego rodzaju podobne banialuki. Podobno kiedyś na Odyseję kosmiczną Kubricka należało iść po zażyciu LSD, być może to dobry pomysł także na ten film. Upalcie się lub odurzcie ludwikiem (lub co tam macie pod ręką) i idźcie, a wtedy może nawet nie będzie wam przeszkadzać melodramatyczna cipunia jako główna bohaterka. Kiedyś tak Kałużyński nazwał Jandę grającą u Kieślowskiego, widocznie zbyt trzeźwy był.

Najpiękniejszy marsz niepodległościowy już za dwa lata

Bo Pan Prezydent planuje przeprowadzić ustawę, która zjednoczy wszystkich Polaków we wspólnych obchodach setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Jedność wymuszona ustawą - to brzmi podejrzanie, ale odrzućmy to czarnowidztwo, bo w zamian za to proponuję jasnowidztwo. Niegdyś zjednoczeni ludzie pracy maszerowali pierwszego maja, sekserki po odlewnikach, cyrkowcy po kominiarzach, a za dwa lata miłośnice żołnierzy wyklętych tuż za obrońcami wyklętych macic, skrajni antyfaszyści za antyfaszystami umiarkowanymi. Ktoś mógłby powiedzieć, że ten pomysł świadczy o otwartej głowie Pana Prezydenta - i to bardzo szeroko otwartej, z której rozum już dawno wypadł. Ale przecież nikt tak nigdy nie powie, bo to nie uchodzi.

środa, 9 listopada 2016

Beata Szydło looking at

Beata Szydło looking at niezdeformowane dziecko

Beata Szydło looking at słabo poinformowany polityk

Pierwszy obrazek jest nawiązaniem do ustawy za życiem, która ma zachęcać do rodzenia dzieci z wadami lub kalekich za jednorazową wypłatę w wysokości czterech tysięcy złotych. Ta akcja budzi mój podziw i zrozumienie. Malutka porcja podziwu należy się twórcom pomysłu, który zanadto budżetu nie obciąży, a zawsze będzie można powiedzieć: no przecież się staramy. Reszta podziwu - dla kobiet, których ta ustawa zachęci do rodzenia. A zrozumienie - dla pozostałych, które ciążę usuną.

Drugi obrazek dotyczy zabawnej sytuacji, kiedy prezydent został sprowadzony do pionu przez ministrów rządu, żeby się nie mądrzył w temacie kupna przez Rosję Mistrali od Egiptu, co ogłosił Macierewicz. Głowa państwa coś tam mówiła, że nie jest prawdą jakoby, ale rzecznik Bochenek oraz minister Waszczykowski całkowicie ufają ministrowi Macierewiczowi. Na wszelki wypadek dementujemy informację, że państwo jest postawione na swojej głowie, która chwilowo służy jako wycieraczka względnie leżanka dla kundelka. [X]

Fourth Man Out

Ciężko jest być gejem, gdy twoi kumple są heteryczni do bólu, ciągają cię po klubach z rozbierającymi się kobitkami i ciągle dziwią się, czemu nikogo sobie nie znajdziesz. Widocznie zbyt wybredny. Nasz Adam ma już tego dość i w końcu się ujawnia. Jedna ze standardowych przyjemności w takim przypadku to przymusowe pytanie, czemu wcześniej nam nie powiedziałeś. I jeszcze to: przecież miałeś tę niezłą lasencję parę lat temu, a nawet sobie z nią użyłeś. Więc o co chodzi? Adam jest zwyczajnym facetem we flanelowej koszuli, który pracuje jako mechanik, przeto zaskoczenie jest tym większe, choć kumple starają się nie robić z tego problemu, a po krótkim czasie pomagają mu w poszukiwaniu faceta. Jedna z prób nie udała się szczególnie, kiedy jako swatka dołączyło toksyczne dziewczę, z którym sypiał jeden z kolegów. (Przecież obaj jesteście gejami, więc w czym problem?) Innym razem facet wydawał się pasować, ale spłoszył się, kiedy trzewia Adama zajęły się trawieniem nachos zjedzonych wcześniej w czasie romantycznej kolacji. Niestety ten wątek nie jest rozbudowany na tyle, aby można było zaliczyć ten film do komedii o pierdzeniu i bekaniu. Wobec tego odkładamy ten film do hali magazynowej zapełnionej nieszkodliwie zabawnymi i sympatycznymi filmami obyczajowymi. Tam podzieli los arki z filmu o Indianie Jonesie.

wtorek, 8 listopada 2016

Maciej Maleńczuk - Fajnie


Proponuję, aby prezydent w imieniu obozu rządzącego odciął się Maleńczukowi i - zachowując piękno rymów w stylu księdza Baki - zaśpiewał:
Pseudoartysta,
pornografia czysta,
mają lemingi
posikane stringi.

niedziela, 6 listopada 2016

Przepraszam, że żyję czyli Scusate se esisto!

Serena urodziła się w Antwerpii, malutkiej mieścinie we Włoszech, więc z dziesięć razy słyszymy, że nie chodzi o tę Antwerpię we Flandrii. Z wykształcenia jest architektem i nawet ma branie, bo widzimy ją w różnych miejscach świata, od Wielkiej Brytanii, przez Chiny do SZA. Gryziona tęsknotą postanawia wrócić do Włoch, gdzie nawet znajduje jakieś zajęcie związane z zawodem, czyli projektowanie nagrobków, ale utrzymać się z tego nie sposób, więc zatrudnia się jako kelnerka. I tak poznaje Francesco, przystojnego szefa restauracji, któremu też spodobała się nowa pracownica. Nie zdradzę tu jeszcze za wiele, kiedy powiem, że nie dojdzie jednak do spodziewanej komplikacji, kiedy seks miesza się z relacją szef-pracownik, albowiem Francesco jest gejem. Wcześniej miał wprawdzie żonę i syna, ale najpewniej ktoś go uwiódł i tak mu już zostało. Orientacja seksualna Francesco nie jest jednak gwoździem programu, bo najważniejsze są zmagania Sereny z włoskim stereotypem płciowym, wedle którego kobieta w żadnym wypadku nie może być architektem. Jestem nieco uczulony na takie feministyczne tezy, ale nie wykluczam, że tego rodzaju uprzedzenia mogą występować we Włoszech, choć dajmy na to w Szwecji byłyby nie do pomyślenia. Fabuła nieubłaganie zmierza do lukrowanego zakończenia, w którym nawet nieletni synek Francesco po przełamaniu lodów zaakceptuje tatusia geja, a projekt Sereny zostanie zrealizowany (ponoć w rzeczywistości również). Boków przy oglądaniu nie zrywałem, chociaż parę chachów z siebie wydałem, co byłoby fatalne, gdyby z założenia film był melodramatem, a nie komedią.