Strony

piątek, 11 listopada 2016

Nowy początek czyli Arrival

Powinniśmy być oczywiście zaskoczeni, że w filmie sajens fikszyn nikt nikogo nie goni, nie ma spektakularnych wybuchów, broni elektromagnetycznej czy choćby najzwyklejszej telepatii. Na Ziemię przybyli kosmici w dwunastu statkach rozrzuconych po różnych miejscach globu i gdyby się nikt nimi nie zajął, to by sobie tak stały, bo ich pasażerowie wykazują zero inicjatywy. Główny problem polega na kontakcie z tą superinteligencją, która - jak się potem okazuje - dysponuje niesamowitymi i niepojętymi dla ludzi możliwościami, ale jakoś nie chciało im się ułatwić kontaktu z Ziemianami, co niemal doprowadziło do globalnej katastrofy. Na szczęście doktor Louise współpracując z wojskowymi rozgryzie siedmionożnych alienów i wszystko skończyłoby się ślicznie, gdyby nie śmierć jednej dziewczynki, którą - jak mniemam - przybysze mogliby ocalić, ale im się nie chciało. Mamy więc film SF, który odchodzi od zużytego jak papier toaletowy schematu, hurra? No nie do końca, bo w zamian dostajemy niuejdżową pierdułkę z magicznym wpływem języka na rzeczywistość, a dokładniej na postrzeganie czasu, co w praktyce przekłada się na wciskanie nam relatywizacji następstwa zdarzeń, przyszłość jako forma przeszłości i tego rodzaju podobne banialuki. Podobno kiedyś na Odyseję kosmiczną Kubricka należało iść po zażyciu LSD, być może to dobry pomysł także na ten film. Upalcie się lub odurzcie ludwikiem (lub co tam macie pod ręką) i idźcie, a wtedy może nawet nie będzie wam przeszkadzać melodramatyczna cipunia jako główna bohaterka. Kiedyś tak Kałużyński nazwał Jandę grającą u Kieślowskiego, widocznie zbyt trzeźwy był.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz