Strony

niedziela, 20 listopada 2016

Wyższe sfery czyli The Ruling Class

Kiedyś miałem ochotę kogoś udusić. Poszedłem na film Szaleństwo Króla Jerzego z mocnym przekonaniem, że obejrzę komedię, co skutecznie zasugerowano w zwiastunie. Gdybym tego faceta lub babę od zwiastuna napotkał po wyjściu z kina, udusiłbym. Lub przynajmniej lekko poddusił. W szaleństwie kinowym musi być metoda, co nie znaczy, że zawsze jest. Postaci mogą być szalone, ale twórcy powinni być trzeźwi. W przypadku Wyższych sfer szybko odgadujemy, że szaleństwo lorda Jacka Gurneya, który po śmierci ojca opuścił dom wariatów, aby objąć po nim tytuł i włości, jest pretekstem do ukazania szaleństwa prawdziwego, czyli utrzymywania niemal feudalnych, czy choćby imperialnych anachronizmów we współczesnym świecie. Francja po drugiej wojnie zaliczyła ileś już republik, podobnie jak inne kraje Europy, a system polityczny Wielkiej Brytanii trwa od trzech setek lat, więc z pewnością jakieś rupiecie można by wynieść do lamusa. Jak wiemy, Jack uważa się za Boga i tak jest przez mniej więcej połowę filmu. Jego wariactwo jest sympatyczne, bo przecież jest Bogiem miłości, niczym Jezus ze świętych obrazków, który cieszy nasze serca nawet wtedy, gdy mówi nam, że pójdziemy do piekła, bo lubimy seks analny. Dr Herder jednak cały czas nie traci nadziei i próbuje coraz to nowych metod, aby Jacka wyleczyć. Całkiem spodziewane było, że mu się to uda, ale mniej oczekiwane - że lepiej, aby mu się nigdy to nie udało. Podobno ten film jest musicalem, niech będzie, że pięć minut śpiewu i tańca na dwieście minut z okładem robi z filmu musical. Czy jest komedią? Momentami. Najbardziej chyba jest satyrą, która w finale uderza w niebezpiecznie poważne tony. I tego się będę trzymał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz