Strony
▼
środa, 7 grudnia 2016
Doktor Strange czyli Doctor Strange
Może kiedyś dojdzie do zmęczenia materiału produkcjami Marvela, ale chyba na razie materiał ludzki idzie na współpracę. No dobrze, na to jeszcze pójdziemy do kina, ale na kolejnych Avengersów ochoty nie mam i jest to raczej stan trwały. Doktor Strange wydaje się próbą odejścia od schematu, który ma posmak lury zwanej kawą podawanej obecnie w Cinema City, bo w ramach dobrej zmiany wycofali przyzwoite automaty z barów. Dziwne, bo Strange to prawdziwe nazwisko bohatera, który jest wybitnym chirurgiem, ale po wypadku rączki mu trzęsą niczym łapki polskich sześciolatków, które nie umieją obsługiwać kredek. Czyli nici z dalszej kariery. Wskutek banalnego zbiegu okoliczności, Strange trafia do łysej Tildy zwanej Starożytną, która, panie, umi siłą woli naginać przestrzeń, jak nas uczy new age, i dać nieźle po mordzie, a także przeskakiwać w alternatywną przestrzeń, która jest powyginana bardziej niż kariera prokuratora Piotrowicza krzyczącego precz z komuną. Czeka nas seria całkiem przewidywalnych niespodzianek. Strange szkoli się na wojownika tajemniczej sekty, idzie mu średnio, a potem musi walczyć ze złym Mikkelsenem i całkiem nieźle sobie radzi. Jeszcze później musi zmierzyć z dużo potężniejszym przeciwnikiem i - niespodzianka - wygrywa fortelem. Gdyby to był pierwszy film Marvela, który widziałem w życiu, byłbym za. Wiele zarzucić mu nie mogę, są efekty, są dialogi, ale zero zaskoczeń. Scenka wmontowana w środek napisów końcowych niestety źle wróży na przyszłość. Jeśli miałbym porównać świat Marvela z naszym, to powiedzmy sobie szczerze, że nasz świat z prezydentem Trumpem na czele wydaje się dużo ciekawszy. Chińczykom musi być mega przykro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz