Nie wiem po co ten tytuł

              

czwartek, 16 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #2

Zeznanie dotyczy zeszłego tygodnia, ale w środę w tamtym tygodniu zmarła bliska mi osoba. Pogrzeb odbył się dzisiaj i miał charakter świecki. Prowadzący ceremonię cytował Szymborską, która chyba nie miała ambicji być poetką funeralną, ale ona nie ma już nic do gadania. Padło wiele gładkich słów o osobie zmarłej i jej bliskich, do których można by dopisać sążniste przypisy. Z myśli wartych zapamiętania przytoczę tę: śmierć nie jest niezwykła, niezwykłe jest życie. Zestawiam sobie te słowa z kuriozalnym stwierdzeniem z tradycyjnego pogrzebu, kiedy ksiądz stwierdził, że teraz dopiero, po śmierci tej osoby, bliscy zmarłego mogą nawiązać z nim nową, prawdziwą więź. Przy tej okazji zacytujmy ewangelię: Ktoś inny spośród uczniów rzekł do Niego: «Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca!». Lecz Jezus mu odpowiedział: «Pójdź za Mną, a zostaw umarłym grzebanie ich umarłych!» (Mt 8,21-22). Gdyby tak wypowiedział się Zenek z klatki obok, wszyscy by rzekli, że jest szajbnięty. Polecam mentalną ekwilibrystykę z Biblii Tysiąclecia w przypisie do tego passusu. Obok zamieszczam obrazek stanowiący próbkę humoru zmarłej bliskiej mi osoby. A teraz przejdziemy do omówienia paru filmów.

Mascarpone 2: Tęczowy tort (Maschile Plurale)
I to mi się podoba, a nie żadne tam proustowskie rozpamiętywanie przeszłości poprzez rozmoczone produkty cukiernicze. Cukiernik Antonio postanawia odtworzyć przeszłość aktywnie, na wzór grup rekonstrukcyjnych. Widzimy go wprawdzie z Dariem (dorodny egzemplarz), ale on widzi swoją przyszłość u boku Luki, z którym parę lat wcześniej spędził kilka szczęśliwych chwil. To działo się jeszcze w poprzednim filmie, ale w zasadzie nie trzeba go znać, żeby pojąć fabułę sequela. Jasne jest, że ów romans Antonia i Luki sprzed lat nie miał poważnego charakteru, nic sobie nie obiecywali, ani nie wyznali. Można nawet tę ich relację sprowadzić do układu biznesowego, w którym Luka pomaga Antoniowi w trudnej chwili życiowej, a Antonio odpłaca mu się niczym ta panna, którą kawaler zabierał nieraz na łódki, a ona jego leczyła smutki. Wróćmy do sequela, bo wśród bohaterów jest przyjaciółka Antonia, która parę razy wspomni, że te sequele są prawie zawsze gorsze od filmu wyjściowego. Nie podejmę się rozstrzygnięcia, czy tak jest z tym sequelem, a jedynie zauważę, że standardy typowej włoskiej komedii zostały utrzymane, czyli więcej refleksji i zadumy niż rechotu lub ubawu.

Gorące dni (Kurak Günler)
Już dawno pozbyliśmy się przyziemnych oczekiwań, że w filmach na gejowym streamingu zobaczymy jakiś wątek homo. Gorące dni to film turecki, więc nasze nadzieje są tym bardziej złudne, choć trzeba przyznać, że akcenty homo są, ale bardziej w sferze plotek, domysłów i homofobii demonstrowanej przez zdrowy, heteroseksualny tłum tureckich facetów. Jeśli między młodym prokuratorem Emre a dziennikarzem Muratem doszło do romansu, to poza wścibskim okiem kamery. Skoro film to nie romans gtm, to co? Wychodzi na to, że jest to dramat społeczno-polityczny w rodzaju Wroga ludu Ibsena, choć tu może bardziej należałoby przypomnieć Śnieg Pamuka. Szlachetny Emre stawia się władzom miasta Yaniklar, tureckiego Obrzydłówka, których nieodpowiedzialne działania zagrażają mieszkańcom. A jak to zwykle bywa, mieszkańcy lubią te swoje władze i dają się prymitywnie manipulować. Pomiędzy Emre i wspierającym go Muratem a resztą zionie moralna przepaść, co dobitnie ujrzymy w zakończeniu. Dramat ponury jest, ale wart uwagi.

Twierdzenie Marguerite (Le théorème de Marguerite)
Według stereotypu trzeba być przynajmniej lekko trzepniętym, aby być matematykiem. Trzepnięcie polega głównie na emocjonalnym chłodzie i dokuczliwej pedanterii. A jeśli się jest matematykiem płci pięknej, to trzeba dodatkowo to potencjalne piękno chować pod workowatymi bluzami i ostentacyjnie lekceważyć typowe zabiegi podkreślające kobiecą urodę (makijaż lub fryzura). Jak wyraził się niegdyś o Emmie Noether, matematyczce wybitnej, jej kolega z uczelni: Muzy nie stały przy jej kołysce. Mistrzostwo świata w eufemizmach. Podobne słowa pasowałyby do Ewy Ligockiej, która nawet na uroczyste kolacje potrafiła przyjść w dresie, będąc pulchną panią po pięćdziesiątce (ale poza tym dziwactwem była przemiłą osobą). Jeśli chodzi o hołdowanie stereotypom, ten aspekt filmu wypada znakomicie. Problem z tym stereotypem jest taki, że nie jest on po prostu fałszywy, jak fałszywe bywają stereotypy (czyli nie dotyczą wszystkich osobników z populacji). Jest fałszywy dużo bardziej, bo opisuje tyci procent ludzi zajmujących się matematyką. Tytułowa Marguerite jest francuską doktorantką, która mierzy się z hipotezą Goldbacha, jednym z prostych pytań pozostających ciągle bez odpowiedzi (czy każda parzysta liczba naturalna większa od 3 jest sumą dwóch liczb pierwszych?). W czasie prezentacji wyników kolega doktorant zadał pytanie, po którym stało się jasne, że owoc trzyletniej pracy trzeba wyrzucić do kosza. Dużą część winy ponosi promotor Marguerite, dość niedbale sprawujący naukową pieczę nad swoją doktorantką. Dziewczyna rzuca studia i zatrudnia się w centrum handlowym. Nie można jednak tak po prostu rzucić matematyki, jeśli była twoją życiową pasją. Choć pozornie Marguerite zajmuje się innymi sprawami (jak instrumentalne traktowanie młodych mężczyzn), matematyczne idee wciąż się kotłują w tle jej umysłu. Za tę obserwację twórców filmu należy docenić, bo gdy myślę o przychodzących znikąd matematycznych inspiracjach, to mam ochotę na metafizyczne wyjaśnienia, a zdarza mi się to rzadko. Matematyka pośredniczy między duchem a materią, jak twierdził Steinhaus. Największa potrzebą duchową człowieka jest miłość fizyczna - również Steinhaus. Jak to zwykle bywa, są to raczej półprawdy. Pierwsze z tych stwierdzeń nie pasuje do hipotezy Goldbacha, bo jaki materialny ekwiwalent stoi za rozkładem na sumę liczb pierwszych? Jeśli chodzi o drugie, jego analizę pozostawimy czytelnikom jako proste ćwiczenie.

Rozdzieleni (Distant)
Czy chodzi o ten serial? - spytałem Kwiatka. Nie - usłyszałem w odpowiedzi. - To inny serial, jednoodcinkowy. Film opisywany jest jako komedia fantastycznonaukowa. Uśmialiśmy się, kiedy Dwayne oznajmia, że „Dwayne nie umiera” - dokładnie wtedy, gdy dopada go krwiożercze monstrum na planecie awaryjnego lądowania. Inny rodzaj komizmu to pełen sarkazmu słowotok Naomi, której w czasie lądowania przygniotło nogę, ale komu by to popsuło nastrój? Naomi mocno dopinguje Andemu, który mógłby ją uratować, o ile sam przeżyje marsz przez pustkowia, w których czają się liczne bestie. A najzabawniejszy jest Leonard, sztuczna inteligencja wmontowana w skafander Andego. Jako pionier, Andy może ochrzcić nową planetę, która po krótkiej wymianie zdań została nazwana Fuck-you-Leonard. W innym momencie Leonard chciał zaaplikować Andemu czopek antywymiotny, ale nie wyjawię, czy mu się udało. Nam udało się wytrwać do końca, choć tuż przed mamy serię nużących zmagań z bardzo niemiłymi formami życia. Trochę pomógł Antek Ramos w roli Andego, bo on akurat wygląda na miłą formę życia, którą chciałoby się objąć i przytulić.

Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata (Nu aștepta prea mult de la sfârșitul lumii)
Ależ my od dawna nic sobie nie obiecujemy po końcu świata, bo już w pacholęctwie przeczytaliśmy Piosenkę o końcu świata napisaną przez Miłosza. Film, można rzec, mocno tę wizję Miłosza wspiera. Główna bohaterka to Angela, która poszukuje postaci do filmu o potrzebie przestrzegania zasad BHP. Oczywiście chodzi o ludzi z trwałym inwalidztwem po wypadku. W końcu wybrano jednego kandydata, którego oglądamy w kuriozalnej, chyba półgodzinnej scenie zamykającej film. Towarzyszy mu matka i dwie młode niewiasty stojące w miejscu feralnego zdarzenia, gdzie filmowana jest scena do filmu o BHP. Wcześniej spędziliśmy dzień z Angelą, która prawie połowę czasu przedziera się samochodem przez bukaresztańskie korki, od czasu do czasu nagrywa filmik na Instagram wcielając się w postać naśladowcy Andrew Tate'a, ale jeszcze bardziej seksistowskiego i wulgarnego (i dzięki temu wiem, że „pizda” brzmi po rumuńsku niemal identycznie jak u nas). Poza tym Angela opowiada dowcipy (ósma żona kucharza - usmażona) i rzuca ciekawostkami (np. o kradzieży kul wystrzelonych w stronę skazańców). Wszystko to w tonacji czarno-białej, a za to w pastelowych kolorach oglądamy inną Angelę, kierowczynię taksówki w czasach komunizmu. Czyżby twórcy chcieli nam zasugerować, że kiedyś to było ekstra? No to mam problem, bo nie mogę ani temu stanowczo zaprzeczyć, ani też z tym się w pełni zgodzić.

poniedziałek, 6 stycznia 2025

Zeznanie tygodniowe #1

Zaczniemy od Luigiego, słynnego mordercy prezesa United Healthcare, jednej z amerykańskich ubezpieczalni na usługi medyczne. Powtórzę za Kulinskim: te firmy, nastawione głównie na zyski, pasożytują zarabiając na pośrednictwie między pacjentem a lekarzem. Ubezpieczenia są drogie, warunki są spisane drobnym druczkiem na wielu stronach, a umowy są skonstruowane tak, by można było odmówić sfinansowania usług medycznych pod byle pretekstem. Twój lekarz twierdzi, że potrzebne jest USG? My uważamy inaczej i już, bez żadnego trybu odwoławczego. Rzekoma komunistyczna ustawa Obamy (ACA) wprowadziła możliwość zawierania tańszych ubezpieczeń (zapewne dotowanych przez państwo), ale systemu nie zlikwidowała. Ciekawostka jest taka, że w ramach ACA można deklarować schorzenia już nabyte (jak cukrzyca), czego w zwykłych ubezpieczalniach zrobić nie można (albo można za stosowną opłatą). Rzecz jest oczywista: przecież nie ubezpieczymy samochodu po wypadku oczekując, że firma nam zapłaci za naprawę. Biznes to biznes. Biden zasłynął niegdyś wypowiedzią, że nie zreformuje systemu, bo Amerykanie lubią swoje ubezpieczenia. Piękna gówno-prawda, bo jeśli nie masz innej opcji, to korzystasz z gównianej. Z kolei Trump próbował kiedyś zrobić reformę ACA (według niego okropny pomysł), ale zrezygnował, kiedy rozeszło się, że według jego zamiarów ubezpieczenie nie uwzględniało schorzeń nabytych. Żeby chociaż mogli się Amerykanie pochwalić statystykami... Nic z tego, wydają na opiekę medyczną chyba najwięcej w świecie, ale według twardych danych (typu długość życia) zajmują pozycję w pobliżu dwudziestki. Wysłuchałem wielu opinii, ale nie znalazłem odpowiedzi na jedno pytanie: kto ustala ceny usług medycznych w SZA? Jeśli za przyklejenie plasterka w szpitalu trzeba zapłacić 100 dolarów, to jak to skalkulowano? Być może ceny są narzucone szpitalom przez ubezpieczycieli, ale jakoś nigdy nie słyszałem, żeby środowiska lekarskie protestowały przeciw temu. Jasne, że nie protestują, bo same na tym chorym systemie nieźle zarabiają. To nieco burzy obraz tego dobrego lekarza, od którego dzieli nas zły ubezpieczyciel (a taka jest narracja Kulinskiego). Na koniec refleksja polska. Pamiętamy system ubezpieczalni stworzony przez rząd AWS w latach dziewięćdziesiątych, owe słynne kasy chorych zlikwidowane przez następny rząd SLD. Mam niejasne przeczucie, że była to próba implementacji systemu amerykańskiego, więc może dobrze, że utworzono ten nieszczęsny NFZ. Koniec z tym tematem, teraz czas na filmy.

Historyjka o wykładowcy koledżu, który dorabia sobie w policji jako członek ekipy wsparcia dla agentów, udających płatnych morderców. Tak oto wsadzają za kratki niegodziwców i niegodziwczynie, którzy mieliby ochotę kogoś zlikwidować korzystając z takich usług. Nieoczekiwanie takim agentem zostaje nasz Gary, a wypada w tej robocie nadspodziewanie dobrze. Z początku idzie gładko, ale potem dochodzi do komplikacji uczuciowych z panną, która chciała wykończyć swojego eksa. Film jest ok, Gary to okaz miły dla oka, dialogi i sytuacje wyglądają, jakby ktoś się postarał. Refleksja na boku dotyczy policyjnych prowokacji, które w Stanach bywają posunięte do absurdu: pewien prorodzinny senator Larry został przyłapany, kiedy w męskim kiblu próbował poderwać faceta, a może tylko odpowiedział na zaczepkę policjanta w cywilu (znam to z relacji Kathy Griffin, np. tutaj). Dlaczego, DKN, to niby jest przestępstwem, które należy ścigać? W Polsce też mieliśmy podobny epizod rozdmuchany medialnie ponad granice sensu. Chodziło o niepoczytalnego pracownika uczelni, który planował zamach na sejm, a otoczony był grupą tajniaków, którzy wspierali go w jego zamiarach po to, aby w pewnym momencie móc obwieścić światu, jak bohatersko zapobiegli aktowi terroryzmu. Jako podatnik odczuwam małą satysfakcję z tego sukcesu. 

Do usług szanownej pani (Complètement cramé!)
Na początku niewiele wiemy o starszym panu Blake'u z Londynu, który cały czas mówi po francusku - a zdecydowanie nie powinien, jak orzekł Kwiatek. Po śmierci żony, w ramach porywu nostalgii, jedzie do château we Francji - miejsca, w którym przed laty rozkwitła jego miłość do przyszłej żony. Wskutek nieporozumienia, zamiast dostać pokój w zamku, dostaje posadę lokaja. W dalszym ciągu będą perypetie związane z nieliczną ekipą utrzymującą zamek, w szczególności z trudną sytuacja finansową madame właścicielki. Nasz Blake okaże się krynicą dobrych rad i chęci ubranych w zręczne bon moty. Trochę nas to znużyło, więc by ukoić ducha wyobrażamy sobie to, czego w filmie nie pokazali: Blake dostaje pięć lat w ciupie za rozboje, których się dopuścił. Przy okazji tego filmu pierwszy raz nawiedziła mnie ta oto wątpliwość: czy Malkovich jest tak dobrym aktorem, jak o tym się mówi w Radomiu?

Monster (Kaibutsu)
Nie, no czasem jednak pewne dzieła budzą we mnie prymitywa, który od filmu oczekuje ciekawej historii, a jeśli tego nie ma, to dowcipnych dialogów. Jeśli i tego zabraknie, to niech chociaż będzie umięśniony przystojniak w obsadzie (jak w Hot Frosty). Niczego takiego w tym filmie nie ujrzałem. Owszem, doceniam tę postmodernistyczną zabawę z pojęciem prawdy, ale gdzieś to już widziałem w lepszym ujęciu. Okaże się, że dręczone dziecko tak naprawdę było samo dręczycielem, ale tylko wtedy, gdy przymkniemy oko na inne okoliczności. Na sam koniec będzie wieloznaczne zakończenie, ale proponuję przymknąć oko na nie i na cały film.

Clooney z Pittem! Łał? Zobaczymy ich w roli ogarniaczy trudnych sytuacji, w których zdarzył się trup. Typowa sytuacja życiowa: co zrobić ze zwłokami i jak to zrobić, żeby dobrze zatrzeć ślady. W naszym przypadku trup jest dość przypadkowy (i nieco przypomina męża ciepłej wdówki - uwaga dla koneserów). Ogarniaczem jest Clooney, ale inna instancja uruchomiła ogarniacza Pitta, i tak oto dwa samotne wilki zostały skazane na współpracę. Z reakcji otoczenia wnoszę, że film był zabawniejszy, niż mi się zdawało. Można to obejrzeć bez bólu, może nawet przyjemność będzie warta lekkiej żenady, którą odczujemy na skutek użycia procesów myślowych do analizy motywacji bohaterów i fabularnych rozwiązań. Postawmy sprawę jasno: po pierwsze, Clooney z Pittem raczej nie zaznają wielkiej sławy z powodu występu w tym produkcie. Po drugie, bohaterowie filmu wypadli marnie w zestawieniu z panem ogarniaczem z Pulp Fiction.

Blond dziewczę wsiada na nowojorskim lotnisku do taksówki i jedzie do centrum. W tej roli słynna niesławna Dakota znana z piździesięciu twarzy Greya. Długo nie mogłem rozpoznać rezolutnego starszego kierowcy, którym okazał się dziwnie przystojny Sean Penn z zarostem. Dramat jest bardzo kameralny, bo więcej postaci już nie będzie, a do obsady w necie chyba dopisali facia, który użyczył filmowcom zdjęcia swojego wzwiedzionego dyndola. Taką sweet focię dostała Dakota od absztyfikanta na komórkę. (Nawiasem mówiąc, skoro „esemesować” to po angielsku „tekstować”, to czy można poprosić „zatekstuj mi swojego dyndola”?) Główną atrakcją filmu jest nieprzewidywalność fabuły, z tego powodu polecam, ale ostrzegam: nie liczcie na seks i przemoc.

Życie oczami Cunk (Cunk on Life)
Filomena Cunk opowiada o tym, co najważniejsze w życiu. Zasiada w studiu z ekspertami z różnych dziedzin i stawia przed nimi największe intelektualne wyzwania konfrontując ich wiedzę z poglądami jej byłego chłopaka Alana oraz ciotki Chloe, która obnażyła bezlitośnie całą tę bezwartościową mechanikę kwantową, wyzbytą najnędzniejszej choćby możliwości zlokalizowania czakramów ludzkiego ciała, co za żenada. Jak dobrze, że i w tym epizodzie (którego nie rozciągnięto na serial) nawiązano do „Pump Up the Jam”, szczytowego dokonania ludzkiego geniuszu. Największym osiągnięciem tej odsłony działalności pani Cunk będzie dla mnie opis okoliczności odkrycia dokonanego przez astronoma Hubble'a. Oj, działo się, działo, ale tego z dziećmi nie oglądamy.

sobota, 18 maja 2024

Siły nadprzyrodzone w tarapatach?

Czytam nagłówki o nowych wytycznych Watykanu w sprawie zjawisk nadprzyrodzonych, o których piszą onety i gazety. Co ciekawe, najmniej atencji okazuje strona Vatican News, która napisała o domniemanych zjawiskach nadprzyrodzonych. Przed przeczytaniem artykułu wyobraziłem sobie, że ustalono regulamin działania sił nadprzyrodzonych, które ujmuje w formalne karby ich radosną - do tej pory - twórczość. Pamiętamy o pewnym hierarsze z Ameryki Łacińskiej, który na mocy sprawowanego urzędu przekreślił wszelkie, coraz częstsze, objawienia, w których Najświętsza Panienka lub inny święty od Dzieciątka krytykowali aktualne władze kościelne za życie w luksusie i inne podobne sprawy. Gdyby Panienka wychwalała biskupa, to oczywiście nie byłoby problemu z takim objawieniem. Dla mnie najbardziej zmarnowaną szansą było objawienie w Licheniu, gdzie postawiono ten sakralny gargamel na życzenie Matki Bożej, która zagroziła, że jeśli ludzie tego nie zrobią, to ona pokaże jak tego dokonać. Trzeba było jej pozwolić! Niechby położyła fundamenty, wyręczyła operatorów dźwigów, wzniosła mury i je otynkowała. Cały świat musiałby przyznać, że oto katolicyzm jest prawdziwą religią, choć zatwardziałe serca i umysły wyznawców innych odłamów religii abrahamowych mogłyby uznać to za działanie szatana. Jak zwykle ludzie wyręczyli Maryję, a według licznych świadectw - przykładają swą śmiertelną rękę do kreacji cudów. Cudownie nierozłożone ciało świętej Bernadetty, której na wszelki wypadek nałożono woskową maskę (aby nie odstraszać pielgrzymów), jest jednym z licznych przykładów. Na stronach katolickich oczywiście nie uświadczymy nic poza zachwytem dla tego cudu. Po pobieżnym przeczytaniu tekstu na Vatican News dostałem to, czego się w sumie spodziewałem: kolejnej instrukcji obsługi pralko-żelazka EEM62310L, czyli jakieś nudne ględzenie o procedurach i ciałach właściwych dla rozpatrywania. Cudem byłoby, gdyby szerokie rzesze rzymskich katolików dyskutowały o tym tekście i spierały się o szczegóły użytych łacińskich formułek. Czy cudowne zeszłotygodniowe odnalezienie kluczyka do samochodu odrzucamy jako zjawisko nadprzyrodzone z powodu prae oculis habeatur, czy też prohibetur et obstruatur? Jest jeszcze jeden rodzaj cudów, o którym milczy dokument watykański, a który ja nazwałbym secundum Szymborska - chodzi o te wszystkie jej Żaby w Trawie i inne wymienione w Jarmarku cudów i wielu innych wierszach. O, jednak wierzę w cuda!

sobota, 6 kwietnia 2024

Ciekawy przypadek Ruggera Freddi

Kiedy Ruggero (czytaj: rudziero) starał się o pracę w branży obróbki danych zdarzyło się, że bardziej wnikliwy pracodawca zapytał o te siedem lat przerwy między licencjatem a magisterium z matematyki w CV. Ruggero zapytał, czy chcą prawdę, czy też wystarczą ogólniki. Chcieli prawdę, więc otwarcie wyznał, że w omawianym okresie był znaną w całym świecie gwiazdą porno dla gejów, a występował pod pseudonimem Carlo Masi. - Czy nadal chcecie mnie zatrudnić? - spytał. Chcieli, ale do nawiązania stosunku (he he) pracy nie doszło, bo okazało się, że Ruggero wybrał inną ofertę. Ruggero szukał pracy, bo został wywalony z poprzedniej posady, i to w atmosferze skandalu. A pracował jako wykładowca matematyki na najlepszym włoskim uniwersytecie, czyli w rzymskiej La Sapienzy. Skandal miał charakter podwójny, jego pierwszoplanowa odsłona wiązała się z oburzeniem, że były gwiazdor porno uczy młodzież analizy matematycznej. Jak opowiada Ruggero, wcześniej nie krył się z tym specjalnie, ale też nie obnosił. Kiedy jednak prasa wywęszyła tę sensację, Ruggero stał się sławny, a w wywiadach opowiadał, że jego przygoda z pornografią była okresem wyjątkowo pomyślnym, lubił być gwiazdą, a poza tym na planie filmu poznał swojego ukochanego, z którym od tego czasu dzieli życie, stół i łoże. Tego było za wiele dla La Sapienzy. Gdyby chociaż okazał skruchę i żal, to może by mu darowali, ale apologia pornografii nie ujdzie żadną miarą. Wywalili Ruggera ze skutkiem natychmiastowym, a wtedy okazało się - druga odsłona skandalu - że zatrudniali go bez umowy i nie chcieli zapłacić za godziny, które już przepracował. Skończyło się w sądzie, przed którym Ruggero wygrał. Która odsłona skandalu jest bardziej oburzająca? Dla mnie druga, bo seks i pornografia mnie nie oburzają. Najbujniejsze chwasty hipokryzji wyrastają na pożywce pornografii. Wszyscy potępiamy, mówimy, że ohyda, zwyrodnienie, ale miliardy ludzi sięgają po nią regularnie, a najczęściej tam, gdzie najgłośniej deklaruje się tak zwane wartości [x]. Gdyby się upowszechniło myślenie podobne do mojego, nikt by nie robił problemu z zarabianiem w branży porno. Paradoks polega na tym, że porno działa trochę dlatego, że łamie tabu. Czy można sobie wyobrazić świat, w którym pani bliska emerytury w rodzaju Barbary Nowak kupuje rano w sklepie świeże bułki, masełko, serek i nowy numer świerszczyka? (Zamiast smarować jakieś półerotyczne epistoły.) Jeśli udział w produkcjach porno nie byłby łamaniem tego tabu, to czy nadal byłby popyt na porno? Obecne tendencje społeczne zdają się zmierzać w stronę zdjęcia piętna z pornografii (jako jednej z możliwych ścieżek samorealizacji) przy jednoczesnej tabuizacji w życiu codziennym wszelkich zachowań mogących uchodzić za seksualne, na które nie wyrażono zgody. Dziś każdy dotyk szefa lub księdza jest interpretowany seksualnie, choć może być jak najbardziej niewinny. Niebezpiecznie jest też zapatrzeć się na miłą koleżankę z pracy lub kolegę, bujnie rozrośniętego niczym Ruggero. Część z niniejszego wypotu pochodzi z jutubowej rozmowy Ruggera z niejakim „męskim” Jasonem, który przeprowadził już wiele rozmów z innymi wykonawcami z branży porno. W ramach dygresji zanotujmy tutaj, że trudno uznać Jasona za utalentowanego wywiadowcę, ale determinacji nie można mu odmówić, skoro ma na koncie już ponad stu rozmówców. Napisałem wcześniej o „wykonawcach z branży porno”, zamiast po prostu o aktorach. Jak to ujął Ruggero, pierwsza dekada XXI wieku to była złota epoka pornografii (której sam był częścią). W tych czasach kręcono głównie filmy z często nawet nie tak pretekstową fabułą, nierzadko ze swoistym wyrafinowaniem, w czym przodowali Kristen Bjorn lub Colt (pamiętam to piękne trio Schuberta z Canvas lub motywy operowe z Bjorna). Jeśli ktoś wystąpił w tych produkcjach, mógłby być nazwany aktorem. Trudno natomiast mi uznać za aktora typowego twórcę z OnlyFans, nawet gdyby osiągnął sukces taki, jak Sean Austin. Nie zamieszczam fotek Ruggera, bo każdy sobie może je wyguglać w pięć sekund, jeśli wpisze „Carlo Masi” w stosownym polu. Dla leniwych zamieszczam link z przeglądarki.

piątek, 5 kwietnia 2024

Turandot w Arena di Verona

Piszę o Turandot, bo lubię tę operę Pucciniego, w przeciwieństwie do Cyganerii, do której jeszcze nie dojrzałem i nie rozumiem, dlaczego jest taka popularna i polecana ludziom, którzy zaczęli interesować się operą. Tytułowy spektakl można było obejrzeć w multipleksach, a inną wersję - na przykład w Operze Krakowskiej. W Weronie rzecz wystawił Zeffirelli (śp.) z budżetem, którego na pewno pozazdrościliby w Krakowie. Na pamiątkę zamieszczam tu parę klipów, w pierwszym widzimy przystojnych katów, którzy szykują się do uśmiercenia księcia Persji, bo ów nie rozwiązał zagadek Turandot. Lud Pekinu ekscytuje się zbliżającą się egzekucją.

Potem następuje chóralny śpiew w oczekiwaniu na egzekucję, która ma odbyć się po wschodzie Księżyca. I oto Księżyc wschodzi, a lud Pekinu na widok księcia Persji woła do księżniczki Turandot, aby okazała mu łaskę (efekt Rashōmon często obserwowany w badaniach opinii publicznej). W spektaklu krakowskim książę musiał siedzieć gdzieś na widowni, bo w tę stronę spoglądał lud.

W kolejnym fragmencie widzimy urzędników cesarza, Pinga, Ponga i Panga, którzy wcześniej śpiewali rzewnie o tym, że woleliby przebywać w swoich prowincjonalnych włościach, zamiast szykować się do kolejnej egzekucji (bo właśnie kolejny śmiałek chce zdobyć rękę Turandot). W spektaklu Zeffirellego jest to moment niezwykły, kiedy ukazuje się nam w całej okazałości cesarski pałac z monarchą na tronie. Ze spektaklu krakowskiego nie mogłem sobie przypomnieć tego cesarza - i słusznie, bo prawie go nie było, gdyż pojawił się w postaci jakiejś rozmytej tele-transmisji, zgodnej z ogólną koncepcją SF tego przedstawienia.

Na koniec już nie fragment, a gif, na którym możemy podziwiać kata znęcającego się nad biedną Liu, która przypłaci życiem swoją wierność wobec księcia i jego ojca. Czy za to okrucieństwo książę porzuci zamysł poślubienia księżniczki Turandot? Nie będę spojlerował.

niedziela, 31 marca 2024

Nostalgia - spektakl operowy na YT

Napisałem „spektakl operowy”, bo to nie jest żadna konkretna opera, ale spektakl, w którym wykorzystano wiele arii Verdiego z pierwszych parunastu jego dzieł. Tytułowa nostalgia odnosi się do roku 1968, czyli rewolucji seksualnej, której najjaskrawszymi konsekwencjami było powstanie przemysłu porno i swoboda zawierania wielu związków małżeńskich, osobliwie zabawna wśród prawiczków, których przedstawiciele wchodząc w drugie lub trzecie małżeństwo nie przestają głosić przekonań o wadze i ochronie rodziny. I - trzeba im przyznać - są konsekwentni, bo skoro rodzina jest tak ważna, to czemu poprzestać na jednej? Verdi zdumiałby się oglądając „Nostalgię”, ale my, widzowie polscy, wytrenowani przez Klatę, Kleczewską i Strzępkę, możemy raczej odetchnąć z ulgą. Widzimy, że treść arii przeważnie średnio pasuje do głównej narracji z wymyślonymi postaciami Laury i Claudia, ale reklamacji nie zgłaszamy. Zgłosimy za to pomysł na spektakl, w którym pieśniami z Rossiniego objaśnimy trudności w prywatyzacji przemysłu cukrowniczego na wschodzie Polski po roku 1989. Miły akcent polski związany jest z osobą reżysera, Krystiana Lady, który zrealizował projekt w brukselskiej operze De Munt. Przez jakiś czas można to obejrzeć tutaj.

środa, 3 stycznia 2024

Goście z galaktyki Arkana czyli Gosti iz galaksije

Ale bym się zdziwił, gdyby ktoś mi powiedział, że ogląda ten film nie dla beki, ale dlatego, że mu polecono (chyba że polecono, by oglądać dla beki). Pierwszy raz zobaczyłem ten film będąc dzieckiem, całkiem dosłownie, a nie jak Filibert dzieckiem jedynie podszyty. To było dawno temu, kiedy szczerze bawili mnie ludzie, którzy wpadli na absurdalny pomysł, by spotkać się ze przybyszami z kosmosu bez przyodziewku. Była to niejako wizja prorocza, bo rzeczywiście dużo czasu spędzam w Chorwacji na gołych plażach, choć nie po to, by nawiązać kontakt z alienami. Inna scena, którą dzisiaj oglądam bez specjalnych emocji, to przyjęcie weselne z udziałem nieproszonego monstrum, które dokonało potężnej demolki materiału ludzkiego i nie tylko. Dzieckiem będąc ubawiłem się setnie, a dzisiaj tylko jestem w stanie przyglądać się tej niezdarnej animacji i dziwić się, że odważyli się to pokazać. Gdyby ta niezdarność ograniczała się do tej animacji - byłoby może i nieźle. Rzecz w tym, że owi przybysze są materializacją pomysłu pisarza Roberta, co od razu dyskwalifikuje koncept jako poważną fantastykę. Z drugiej strony przecież widać, że nie o poważną fantastykę tu chodziło. A o co chodziło, tak naprawdę nie wiem, bo jako komedia film też nie bardzo dowiózł. Moja specyficzna podnieta w czasie oglądania brała się z konfrontacji mnie dzisiejszego ze mną sprzed lat. Jako podsumowanie nie przychodzi mi na myśl nic trafniejszego niż 1 Kor 13,11.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger