Nie wiem po co ten tytuł

              

piątek, 28 marca 2025

Dla ciebie (Nata per te)

Oto historia wzięta z życia: włoski gej Luca zapragnął zaadoptować dziewczynkę Albę z syndromem Downa porzuconą w szpitalu przez jej rodzicielkę. Historia została przełożona na film, w którym Luka jest aniołem chodzącym po ziemi. Jedyne, co można by my zarzucić, to uleganie emocjom, kiedy ścierał się z bezduszną machiną biurokracji, która odmawiała mu prawa do adopcji. Kolejny raz obserwujemy ten absurd najwyższych wymagań wobec kandydatów na rodziców adopcyjnych, których - na moje oko - nie spełnia połowa zwykłych rodzin (jeśli nie więcej). Zagadką jest ekonomiczna wolność Luki, który może sobie pozwolić na miesięczną przerwę w pracy w swoim domu na wyspie, który nabył jak? Z oszczędności odłożonych z pensji opiekuna osób niepełnosprawnych? Nie wygląda na spadkobiercę fortuny rodzinnej, może wygrał w totka? Gdyby mierzyć film kryterium ekonomicznego realizmu, to nie wypadłby najwyżej. Ale pamiętajmy, że to film o aniele, który niejedno wycierpiał, by osiągnąć cel. Na szczęście dla widzów nie wpadł na pomysł, by żyć w celibacie, więc był aniołem aktywnym seksualnie (nawet jeśli był pasywny).

Do Anny Blume - Kurt Schwitters

O kochanko mych dwudziestu siedmiu zmysłów,
kocham ci! – Ty twego cię ci, ja ci, ty mi.
– My?
To (zresztą) nie należy do rzeczy.
Kim jesteś, niepoliczona białogłowo? Jesteś
– – jesteś? – Ludzie mówią, jakoby byłaś, niech
mówią, oni nie wiedzą, co w trawie piszczy.
Nosisz kapelusz na nogach, a spacerujesz
na ręce, na rękach spacerujesz.
Halo, twoje czerwone suknie, rozpiłowane na białe fałdy.
Na czerwono kocham Annę Blume, na czerwono kocham ci! – Ty
twego cię ci, ja ci, ty mi. – My?
To (zresztą) należałoby włożyć w zimny żar.
Czerwona Blume, czerwona Anno Blume, co mówią ludzie?
Pytanie konkursowe:
 1) Anna Blume ma kota.
 2) Anna Blume jest czerwona.
 3) Jakiego koloru jest kot?
Błękitny jest kolor twoich żółtych włosów.
Czerwone jest miauczenie twojego zielonego kota.
Ty prosta dziewczyno w codziennej sukience, ty słodkie
Zielone zwierzę, kocham ci! – Ty twego cię ci, ja
ci, ty mi. – My?
To (zresztą) należałoby włożyć między rozżarzone węgle.
Anna Blume! Anna, a-n-n-a, skraplam twoje
imię. Twoje imię kapie jak miękki łój wołowy.
Czy wiesz, Anno, czy wiesz już o tym?
Można cię czytać także od tyłu, i ty, ty
najwspanialsza ze wszystkich, jesteś z tyłu taka sama
jak z przodu: „a-n-n-a”.
Łój wołowy kapie głaszcze mnie po plecach.
Anna Blume, ty kropliste zwierzę, kocham ci!

The Electric State

Wszyscy marudzą, to ja się posłusznie przyłączę. Gdyby to był przypadkowy film z przeciętnym budżetem, po obejrzeniu powiedziałbym, że miałem niezłą rozrywkę - mądre to nie jest, ale da się obejrzeć. Problem oczywiście jest z tym pompowaniem oczekiwań, coś jak ta pompka pana Kleksa, którą można było powiększać artykuły spożywcze (a one podobno po zjedzeniu wracały do zwykłych rozmiarów, więc Adaś musiał być wiecznie głodny). Napompowali, ale i tak wyszedł flak. Co nie zagrało? Zacznijmy od pomysłu głównego: jest to historia alternatywna, w której ludzie wytworzyli roboty już w latach sześćdziesiątych, a technologia była tak rozwinięta, że już niedługo potem roboty zaczęły się domagać praw dla siebie, wskutek tego doszło do wojny, po której roboty zamknięto w rezerwacie. Takie fabularne założenia już na wstępie irytują widzów dysponujących jedną lub dwiema szarymi komórkami. Następnie jest klisza na kliszy, źli okażą się dobrzy i vice versa. Tucci w roli złola wypadł okropnie, gra tutaj szefa firmy Senter, która opracowała technologię rozszczepiania osobowości: część ciebie może iść do pracy, a druga bujać w VR - kolejny niewiarygodny pomysł. Inny: cały system Sentera opiera się na mózgu jednego genialnego chłopca podłączonego do systemu. Film opowiada o perypetiach pewnej licealistki granej przez aktorkę w wieku kwalifikującym ją raczej do liceum zaocznego, po odchowaniu trójki dzieci. Jest jak zwykle przystojny i dowcipny Pratt, poza tym panna licealistka będzie postawiona w sytuacji dylematu moralnego typu problem wagonika: czy pozwolić na rozciapcianie mamusi, czy pięciu innych przypadkowych osób? Jakby podsumował to pewien nauczyciel, film jest za bardzo ąfą, żebyśmy byli pod wrażeniem jego budżetu.

poniedziałek, 24 marca 2025

Aida w Operze Krakowskiej

Dzieło zamówił u Verdiego wicekról Egiptu na otwarcie Kanału Sueskiego, ale premiera odbyła się dwa lata po. To jest jedna z tych oper, które można wystawić z rozmachem, dużo chórów, wartka akcja, egzotyczne miejscówki. To po prostu warto zobaczyć, bo trudno spartaczyć Aidę. Spektakl krakowski z pewnością nie jest spartaczony, choć widziałem w jutubach większy splendor w scenie marsza tryumfalnego - jednak opera na żywo robi znacznie większe wrażenie. Parę rzeczy mi się podobało, a jedna mniej. Świetna była scenografia, surowa, ale pomysłowa i majestatyczna. To zresztą już norma od paru lat w produkcjach pod nowym kierownictwem. Pomysł, aby nie doświetlać postaci scenicznych od przodu wydaje się dziwny, ale w scenach tańca ciemne sylwetki na jasnym tle dają efekt niesamowitości. Również kostiumy były udane, nieco udziwnione kreacje w złote prążki na pewno odbiegają od sztampy. Mniej podobały mi się zaczernione twarze wykonawców, jakby chcieli przekazać widzom sygnał: skupcie się na śpiewie i oprawie, nie na grze aktorskiej, która w tych warunkach traci jakikolwiek sens (ok, lekka przesada, pozostaje jeszcze gestykulacja). A śpiew? Jako laik zauważę, że ogólnie było dobrze, Radames brzmiał najmocniej, a zakochane w nim panie, Aida i Amneris, momentami słabiej, ale w wielu innych - imponująco. Opera miała przypomnieć o dawnej świetności Egiptu, co znowu nie tak jasno zostało oddane w libretcie. Egipski wódz kocha kobietę zagraniczną, a poza tym dał się głupio wmanewrować w oskarżenie o zdradę. Znalazłyby się może bardziej bohaterskie motywy w historii Egiptu. Swoją zgubę przypieczętował Radames rzucając w stronę Amneris, córki faraona, te oto dumne słowa:
L'ira umana più non temo,
Temo sol la tua pietà.
(Nie boję się już ludzkiego gniewu,
Boję się tylko twojej litości.)
Tu dodam ostrzeżenie, że ów rozmach, chóry i rydwan zwycięzcy są tylko w pierwszej części. W dwóch kolejnych mamy już typowe operowe farfocle namiętności. Na boku napomknę o motywie z egipskiej mitologii. Izyda wspomniana jest jako matka i żona (sik!) Ozyrysa, a w ikonografii zdarzyło się przedstawienie tej pary jako Izydy-ptaszka siedzącego na fallusie Ozyrysa. Doznałem takiej wizji: mitologia egipska przetrwała do dzisiaj i takie obrazki są omawiane na niby nieobowiązkowych lekcjach religii...

99 chłopaków Micaha Summersa (Adam Sass)

Jako stary dziad nie powinienem sięgać po literaturę z nurtu young adult, jak teraz modnie określa się literaturę młodzieżową. (Ten young adult to niby jakieś odkrycie ostatnich lat, a mnie się wydaje stare jak świat. Podobno ta moda już więdnie.) Mamy więc książkę o młodych dla młodych. Micah mieszka w Chicago, ma około 17 lat i poszukuje swojej pierwszej miłości. Tytuł nam zdradza, że chodzi o miłość do Księcia z Bajki, z czym w zasadzie nikt nie ma problemu - w sensie akceptacji homoseksualizmu. Tych 99 chłopaków to nie prawdziwi ludzie, z którymi Micah cokolwiek próbował, lecz fantazje przekształcane na rysunki publikowane w anonimowo sieci. Tak oto Micah stał się osobowością internetową. Pojawia się ten setny i wszystko wskazuje na to, że to będzie On. Co się później pociapcia i pokałapućka, to sami o tym sobie przeczytajcie, lub też olejcie, bo to zdecydowanie nie jest lektura obowiązkowa. Ja doczytałem i w sumie nie żałuję. Na boku rodzi się refleksja o obłudzie małżeństw zawieranych do grobowej deski, które rozlatują się po paru latach. Może warto byłoby uświadamiać młodym ludziom, że te ich śluby z miłości to tylko miła iluzja? Nikt tego jednak nie będzie nigdy robil i na tym polega prawdziwa potęga miłości.

Mumio - Welcome Home Boys

Mam dla Mumio dziwny komplement: przypominają mi Monty Pythona. To niby bardzo dobrze, ale Monty Pythona mogę oglądać z zachowaniem kamiennej twarzy, choć dobrze wiem, że to, co oglądam jest zabawne. Kabaret nie wywołujący śmiechu, to tak trochę słabe, ale nie jest tak źle, na skeczu z zupą śmiałem się szczerze i głośno. Spektakl jest nietypowy w tym sensie, że nie jest jedynie zlepkiem przypadkowych skeczy, lecz ma coś na kształt fabuły, w której dwaj bracia po śmierci ojca próbują w bajkowo-absurdalnej konwencji dotrzeć do matki uwięzionej w ogórku. Jeśli to dla kogoś zbyt wielka dawka purnonsensu, to tu stwierdzę, że skecze mogą się obronić bez fabuły (słyszałem na własne uszy). Inna rzecz w tym przedstawieniu jest całkiem niezwykła, a mam na myśli niezwykły zabieg multimedialny, o którym szerzej nie napiszę, żeby była szczypta suspensu.

Nosferatu

Po co chodzić na horrory, skoro przerażają mnie nie bardziej niż przepis na garum? W tym przypadku zdecydowały oczekiwania ponurego nastroju połączonego z wysmakowanymi ujęciami. Film nawiązuje do starego, przedwojennego Nosferatu - symfonia grozy. Jest to o tyle ważne, że nie mamy tu do czynienia z adaptacją powieści Stokera, mimo że sąd przed wojną przychylił się do żądania wdowy po Stokerze, by zniszczyć wszystkie kopie filmu jako plagiatu. Rzecz dzieje się w Niemczech w czasach gorsetu i melonika. Hutter, młody urzędnik kancelarii prawniczej, udaje się w podróż do hrabiego Orlocka („na wschód od Czech”), czyli wampira, który ma w planach opętać żonę Huttera, Ellen. Fabułą rządzą tajemnicze konieczności, przed którymi nie ma ucieczki. Między Ellen a Orlockiem wytwarza się specyficzna więź, mocno niezalecana przez wszystkich terapeutów i wszystkie terapeutki. Cóż, Orlock nie z tych mięczaków, co kładą się na kozetce. Jako porządny wampir nie znosi światła dziennego, ale w nocy nie ma na niego mocnych. Szczególną radość wywołała u nas akcja z udziałem dwóch słodkich dzieciątek, co miało tym bardziej przekonać Ellen, aby mu się oddała. W jakim stopniu film sprostał moim oczekiwaniom? W dość nikłym, bo ów artyzm kadrów okazał się oszczędnością światła, więc wygłodzone oko widza musiało zadowalać się w dużej mierze ciemnymi szarościami na czarnym tle. Nastrój był ponury w sam raz. A nieoczekiwanym plusem filmu okazał się wokalny występ Skarsgårda w roli Orlocka z jego przedziwną angielszczyzną. To oczywiście frajda tylko dla znających język, bo gdy mówił po rumuńsku (?), efekt był dużo słabszy. Podsumowując, powtórzę za JP2: nie lękajcie się Nosferatu.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger