Strony

poniedziałek, 24 lutego 2020

Dlaczego nie mogę być chrześcijaninem, a tym bardziej katolikiem (Piergiorgio Odifreddi)

Autor jest matematykiem, który postanowił dać odpowiedź na pytanie, czemu nie jest chrześcijaninem. Ja mam dużo krótszą: bo nie zostałem przekonany. I jest to w sumie odpowiedź tylko trochę prawdziwa. Jak niemal wszyscy, swój pogląd na religię wyniosłem z domu, ale świadomym ateistą zostałem dopiero po przeczytaniu Boga urojonego, czyli jakieś 15 lat temu. Wcześniej na pytanie o Boga zapewne odpowiadałbym podobnie jak Peterson. Teraz jestem ateistą, który chętnie by został przekonany, ale warunek wstępny do jakiejkolwiek dyskusji jest taki, że chcę usłyszeć argumenty za konkretnym Bogiem (żadne Kalāmy, żadne ontologiczne), a szerzej rzecz ujmując: specyficzne dla danej religii (czyli w przypadku chrześcijaństwa takie, których nie mają muzułmanie, hinduiści, buddyści, mormoni, zoroastrianie, animiści lub czciciele Mbombo). Precyzując: jestem ateistą teraz, bo nie zostałem przekonany. Argumentacja Odifreddiego dotyczy w zasadzie tylko chrześcijaństwa, ale nie podejrzewam, by skrycie był wyznawcą Mahometa. Trzeba mu przyznać, że w temat wgryzł się sumiennie, do tego stopnia, że docenił to emerytowany papież BXVI i wszedł z autorem w polemikę, która ukazała się później w postaci książkowej. Może ktoś kiedyś to wyda w Polsce, wtedy być może zmienię mój pogląd na dyskusję teologa z ateistą, który wydaje mi się dialogiem niemego z głuchym. Niemy nie ma nic poza autorytetem Biblii, na który głuchy jest głuchy. Odifreddi zaczyna od Biblii, a jaja zaczynają się już w pierwszym zdaniu z błędem gramatycznym: „na początku bogowie stworzył niebo i ziemię”. Już kiedyś wcześniej czytałem o tym, że początek Księgi Rodzaju jest zlepiony z pieśni Elohisty i Jahwisty, stąd te sprzeczności w pierwszych rozdziałach. Teologowie potrafią to wszystko wytłumaczyć, ale czemu jest taka potrzeba interpretacji, skoro dziecko w trzeciej klasie dostałoby pałę za podobnie nieskładną opowieść? Jednym z moich ulubionych fragmentów Biblii jest pojedynek na węże Mojżesza i kapłanów egipskich przed tronem faraona. Kij Mojżesza rzucony na ziemię zamienia się w węża, który pożera węże podobnie uczynione przez kapłanów. O czym to świadczy? Naturalnie o tym, że racja jest po stronie Mojżesza, ale też o tym, że z początku wiara w Jahwe miała charakter henoteistyczny (lud Izraela czcił jednego Boga, który nie był jedynym w ogóle), stąd potrzeba pierwszych przykazań w dekalogu. Z komunistycznego podręcznika historii pamiętam stanowcze stwierdzenie o wyższości religii monoteistycznych nad politeistycznymi. Skąd to przekonanie? Przecież jeśli mój bóg jest jednym z wielu, to rozsądnie jest szanować wyznawców innych bogów, jeśli liczę na to, że oni mnie też będą szanować. W monoteizmie, zwłaszcza z ambicjami misjonarskimi, nie widzę podobnej motywacji.

[8]
Wśród licznych reakcji, z jakimi się spotkałem, szczególnie zabawna jest nagana auditu horribilia, udzielona mi w języku łacińskim i opublikowana na oficjalnej stronie internetowej Stolicy Apostolskiej, gdzie zresztą widnieje do dzisiaj. W naganie określono Dlaczego... jako „pomówienie” i „broszurę o charakterze przestępczym”. Przyrównano mnie tym samym do ówczesnej piosenkarki Carli Bruni i reżysera filmów pornograficznych Tinto Brassa.

Ktoś jednak docenił moją książkę, która po dziś dzień jest bestsellerem. Jak na ironię w tym samym okresie ukazał się Jezus z Nazaretu Josepha Ratzingera i przez wiele tygodni oba nasze dzieła zajmowały na zmianę pierwsze miejsca w rankingu bestsellerów we Włoszech.

[15]
Co więcej, także i słowo kretyn [włoskie cretino – przyp. tłum.] pochodzi od słowa „chrześcijanin” (poprzez francuskie crétin, wywodzące się od chrétien).
(...)
W istocie, jako Europejczycy (z greckiego eurys ops, „ludzie o szerokich twarzach”) jesteśmy przecież dosłownie „buźkami”, lecz nie upoważnia to do wyciągnięcia wniosku, jakobyśmy wszyscy mieli naiwny, kretyński wyraz twarzy, a w związku z tym, jako Europejczycy, nie mieli prawa nie uważać się za chrześcijan (nawet jeśli niektórzy już tego dokonali przy wykorzystaniu niewiele bardziej finezyjnej argumentacji).

[53]
cohen – „kapłan”

Przy okazji zainteresowałem się popularnym żydowskim nazwiskiem Shapiro (w Polsce oczywiście Szapiro, znane mi ze słyszenia). Okazuje się, że nie ma jednoznacznej etymologii.

[57]
(...) mieszkańcy miasta [Jerycha- G.] zostali dosłownie wyrżnięci w pień, „przeznaczyli na śmierć ostrzem noża wszystko, co było w mieście: mężczyzn i kobiety, młodzieńców i starców, woły, owce i osły” [Joz 6]. Z pewnym zakłopotaniem komentuje te zdarzenia Konferencja Episkopatu Włoch: „chodzi o obyczaje zgodne z czasami antycznymi, których źródłem były niedoskonałe jeszcze reguły moralne, w oczekiwaniu na postępy w przyszłości” [Joz 6, 17].

[60]
To właśnie o tym psalmie [83] niezastąpiony Jan Paweł II miał powiedzieć podczas audiencji generalnej w dniu 28 sierpnia 2002 roku, że „chodzi o pełną słodyczy pieśń, przepełnioną mistyczną tęsknotą za Bogiem życia, któremu wielokrotnie zostaje oddana cześć jako »Panu Zastępów, czyli Panu gwiezdnych orszaków, a więc wszechświata«”.

Poza non sequitur owego „czyli”, a także jakże absurdalnym zrównaniem „Zastępów” z „życiem”, papieski komentarz nie jest zaskoczeniem.

„Pan Zastępów” to figura bojowniczego Boga z Bibli, szczególnie odrażająca dla autora. Mnie ujęło zauważenie owego non sequitur, znaku firmowego JP2.

[70, egipska Księga umarłych jako inspiracja dla Dekalogu]
Wśród owych inwokacji znajdujemy następujące, które, w głównej mierze przewidują czyny miłosierne:

O biegaczu, który pochodzisz z Heliopolis,
nie dopuściłem się nieprawości.
O Jasności, która przybywasz ze źródeł Nilu,
nie kradłem.
O twarzy okropna, która przybywasz z Rosetau,
nie zabiłem.
O łamaczu kości, przybywający z Herakleopolis,
nie powiedziałem fałszywego świadectwa.
O niegodziwy, przybywający z Busiri,
nie pożądałem rzeczy bliźniego.
O ślepy, który przybywasz z rzezi,
nie obcowałem z kobietą bliźniego.
O dowódco, który przybywasz z Nu,
nie bluźniłem.
Lecz dałem chleb głodnym,
wodę spragnionym,
ubrania nagim.

Zaprawdę powiadam wam, Terlikowscy, że nie ma innego źródła moralności niż chrześcijaństwo.

[84]
Dowodem [na dziewictwo - G.], jaki teściowie mogli dosłownie „rozłożyć przed starszymi miasta”, była tkanina nosząca ślady krwi z nocy poślubnej [Pp 22, 15]. Oczywiście dowody takie przechowywane były po wsze czasy, wzorem Moniki Lewinsky, nawet jeśli trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób mogły one stanowić dowód bez możliwości wykonania badań DNA, które przede wszystkim potwierdzałyby, że są to ślady krwi ludzkiej, a nie na przykład jodyny, tak jak w przypadku Ojca Pio, albo że była to krew kobiety, a nie mężczyzny, jak w przypadku płaczącej Madonny z Civitavecchia.
[93]
Święte Oficjum Piusa IX 20 czerwca 1866 roku wydało instrukcję, która głosiła:

Niewolnictwo samo w sobie, biorąc pod uwagę jego podstawową naturę, nie jest całkowicie przeciwne prawu naturalnemu i boskiemu. Możemy wskazać wiele uzasadnionych powodów dla istnienia niewolnictwa i zarówno teologowie, jak i komentatorzy świętych kanonów do tych powodów się odnosili. Nie jest sprzeczny z prawem boskim fakt, iż niewolnik może zostać sprzedany, kupiony, wymieniony czy też sprezentowany.

[100]
Jednak [wobec braku innych źródeł- G.] oznacza to, że mówiąc o Jezusie, możemy odwoływać się jedynie do wewnętrznych źródeł Nowego Testamentu. W konsekwencji, stosując te same parametry oceny, należy uznać, że Mahabharata czy też Iliada są dowodem na to, że bogowie hinduscy lub greccy żyli naprawdę, a przecież, i słusznie, żaden z chrześcijan nie zgodziłby się z taką interpretacją.

[113]
...Ewangelii Jana, gdzie Żydzi zwracają się do Jezusa słowami: „Pięćdziesięciu lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś?” [J 8, 57].
[118, o złotej regule Jezusa]
Dużo mniej agresywna jest wschodnia reguła, którą odnajdujemy w Analektach Konfucjusza, w buddyjskiej Mahabharacie: „Nie czyń drugiemu, co jest tobie niemiłe”, nawet jeśli i to pouczenie może skutkować podobnymi paradoksalnymi interpretacjami. Tego typu zalecenia powinny być w naturalny sposób wspierane jakąś dodatkową klauzulą w rodzaju: „Czyń innym to samo, co chciałbyś, by czyniono tobie, pod warunkiem, że i oni tego pragną”.

„Paradoksalne interpretacje” odnoszą się do masochisty wcielającego w życie złotą regułę.

[120]
„Wam dano poznać tajemnice królestwa Bożego, innym zaś w przypowieściach, aby patrząc nie widzieli i słuchając nie rozumieli” [Mt 13, 10-17; Mk 4, 10-12; Łk 8, 9-10].

Z takim podejściem Jezus nie powinien być zatrudniony jako katecheta nawet w wiejskiej podstawówce.

[123]
Żebyśmy się dobrze zrozumieli, praktyki te [chodzi o egzorcyzmy - G.] nie pojawiają się wyłącznie w filmach klasy B, gdzie dokonywane są przez przedstawicieli kleru o wątpliwym zdrowiu psychicznym, lecz są przeprowadzane w Watykanie, przez Jego Świątobliwość. Ostatnio takie zdarzenie miało miejsce 6 września 2000 roku i przeprowadził je papież Jan Paweł II, jak się wydaje, bez zamierzonego efektu.

[127]
W 1263 roku, podczas gdy jeden z kapłanów, wątpiący w przeistoczenie, odprawiał mszę w miejscowości Bolsena, hostia zaczęła krwawić, na pamiątkę czego do dzisiaj wspomina się o tym podczas święta Bożego Ciała ustanowionego rok po tym zdarzeniu przez papieża Urbana IV. Aczkolwiek, w roku 1823, Bartolomeo Brizio odkrył bakterię serratia marcescens, która w okresach upałów i w miejscach wilgotnych powoduje pojawienie się na chlebie i innych wyrobach piekarskich oraz cukierniczych czerwonego, galaretowatego nalotu, nie bez powodu nazywanego pałeczką cudowną, który naiwni mogą uważać za prawdziwą krew.

[149]
„Zejdź mi z oczu, szatanie; jesteś mi zawadą, bo nie myślisz tego, co Boże, ale to, co ludzkie” [Mk 8, 33]. Cóż za wspaniała inwestytura, podczas której pierwszy papież zostaje porównany do diabła bezpośrednio przez swojego pryncypała.

[150]
I to on [św. Piotr - G.] też spowodował gwałtowną śmierć Ananiasza i Safiry, karząc ich za to, że nie przekazali wspólnocie całej kwoty pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży własnej posiadłości, co spowodowało, że „strach wielki ogarnął cały Kościół i wszystkich, którzy o tym słyszeli” [Dz 5, 1-11].

Co za budujący epizod, w odniesieniu do którego oficjalny komentarz Komisji Episkopatu Włoch podkreśla jedynie, iż „po raz pierwszy wspólnota chrześcijańska zostaje nazwana Kościołem”.

[153]
„Jestem posłany tylko do owiec, które zaginęły z domu Izraela” [Mt 10, 5 i 15, 24].

Braun, Hołownia, Terlikowski, Godek, wy zaginęliście z domu Izraela?

[166]
W każdym razie jest pewne, że kiedy w 1498 roku Portugalczycy dotarli do Wybrzeża Malabarskiego, do ówczesnej Kerali, napotkali tam 2 miliony rdzennych chrześcijan, którzy wykazywali związki historyczne z apostołem i wszyscy podlegali jednemu biskupowi. Oczywiście sprawowane przez nich obrządki były absolutnie niezgodne z tradycją katolicką, ponieważ ich wiara chrześcijańska mieszała się z obrządkiem żydowskim, a także z indyjskim systemem kastowym. Rzecz jasna Portugalczycy próbowali ich „nawrócić” z pomocą Trybunału Inkwizycyjnego w Goa, doprowadzając jedynie do wielkiego zamieszania w głowach wiernych.

[194]
Nietsche

Nietzsche!

[205]
I nie istniałaby też możliwość samej eucharystii, ponieważ skoro nie ma sposobu, by sprawdzić po konsekracji, czy substancja hostii jest istotnie cielesna, nie można też sprawdzić wcześniej, czy była chlebem, a tak być powinno, by pozostać w zgodzie z regułami gry.

To fragment argumentacji arcybiskupa Canterbury z wieku XVII, czyli już jakiś czas po przejściu Anglii na protestantyzm. Rzecz skierowana była przeciw transsubstancjacji. Przy tej okazji mam pytanie: czy istnieje test, który pozwala odróżnić hostię przeistoczoną od zwykłej? Albo: czy katolik jest w stanie odróżnić hostię przeistoczoną od zwykłej w trakcie jej przyjmowania?

[206]
Tak więc dobrze czyni, kto poślubia swoją dziewicę, a jeszcze lepiej ten, kto jej nie poślubia [1 Kor 7, 32-33, 35 i 38].

I to się powinno czytać na ślubach kościelnych zamiast jakichś hymnów o miłości, którą św. Paweł rozumiał chyba inaczej niż miłość małżeńska. Nb. poślubienie przez mężczyzn swojego chłopaka wydaje się opcją słuszniejszą.

[212]
Jan Paweł II w okresie swojego pontyfikatu ogłosił 1338 błogosławionych i kanonizował 482 świętych, czyli on sam jeden ogłosił błogosławionymi 1319 i kanonizował 296 postaci więcej, aniżeli wszyscy jego poprzednicy od roku 1588, roku, w którym Sykstus V ustanowił Kongregację Kultu Bożego i zdefiniował nowoczesne procedury.

Szło mu dobrze, bo zniósł adwokata diabła.

[216]
Ten ostatni zresztą [ojciec Pio - G.] został oficjalnie zdemaskowany przez Świętą Kongregację Nauki Wiary 31 maja 1923 roku, jednakże w 1964 roku, w sposób nieoficjalny, papież Paweł VI przywrócił go do łask w zamian za przeniesienie na własność Stolicy Apostolskiej jego licznych operacji finansowych. W 2002 roku został on kanonizowany przez Jana Pawła II, dwa lata po tym, jak został beatyfikowany podczas jednej z najbardziej medialnych ceremonii Roku Jubileuszowego 2000.

Money, money, money...

[226]
Kościół rzymski nigdy nie pobłądził i po wszystkie czasy – wedle świadectwa Pisma św. – w żaden błąd nie popadnie.

Jest to jedna z tez z Dictatus Papae Grzegorza VII z roku 1075. Ja tymczasem ogłaszam nieomylność tego blogu.

[236]
Podobnie i my używamy odpowiednio określeń racjonalny w pierwszym z przypadków i nieracjonalny w odniesieniu do drugiego.

Porażka tłumacza, bo chodzi o liczby wymierne i niewymierne, po angielsku odpowiednio rational I irrational (po włosku zapewne podobnie).

Balet pań niewdzięcznych, Vanda, Królestwo, Ariadna na Naxos

Chłopak Vandy (Piotr Buszewski)
Chodzi się do teatrów i oper. Balet - wbrew nazwie - to opera Monteverdiego, czyli jeszcze z szesnastego wieku, kiedy operę rozumiano całkiem inaczej niż trzy stulecia później. Temat można by opisać poprzez nawiązania do literatury polskiej: pierwsze to fraszka Kochanowskiego Daj czegoć nie ubędzie, a drugie to słowa z Dziadów części drugiej o dziewczynie: Oleś za gołąbków parę chciał ją pocałować w usta, lecz i prośbę, i ofiarę wyśmiała dziewczyna pusta. A u Monteverdiego na ten temat śpiewają Venus, Amor i Pluton, który więzi niewdzięczne, to znaczy takie, co dawać nie chciały. Oprawa sceniczna miała charakter industrialny, postaci były przyodziane w kombinezony robocze, jakby problem zaspokajania potrzeb seksualnych był obwarowany zapisami BHP (lub taki był postulat twórców). Swego czasu moja koleżanka Joanna zwykła śpiewać arie operowe przy zlewozmywaku. W Balecie mieliśmy kobietę z mopem, która śpiewała najładniejsze arie. Czyżby Joanna?

Vanda to kolejna radosna głupotka w ramach Opera Rara, jeśli przyjrzeć się librettu. Skomponował to Dvořák, muzycznie było ok, a choć trudno mówić o nawiązaniu do historii Polski, można zbadać, jak to ma się do legendy. Czeska wersja Vandy, królowej Polski, rzuca się do Wisły, bo tak obiecała swoim bogom. Ho ho, taki numer wyciąć od zawsze katolickiej Polsce? Taki paszkwil napisać? Fajnego chłopaka miała Vanda, ale nie pasował kapłanowi, bo z ludu był. I co z tego, że smoka pokonał? Nie kojarzyliście smoka z Vandą? Wasz błąd.

Królestwo to sceniczna przeróbka duńskiego serialu von Triera w Teatrze Starym. Pewne techniczne rozwiązania były dla mnie nowością. Aktorzy wychodzili poza scenę i część akcji odgrywali do kamer rozmieszczonych w foyer, a obraz był rzucany na scenę. Ani to pomogło, ani zaszkodziło. Serial zapamiętałem ze swoistego, absurdalnego humoru, absurdalnej powagi zresztą też. W spektaklu było tego jakby mniej, więc zanim doszło do znakomitej sceny z relacją z wizyty ministra, mój umysł ulatywał w strefy Swedenborga, albo coś mi się przywidziało. Trudno mi się ekscytować tym przedstawieniem, skoro sam serial był już bardzo tak udany, że trudno go pobić. A jeśli ktoś nie widział serialu, to bardziej polecam serial niż spektakl.

Ariadny nieco się bałem, bo to Richard Strauss, więc jeśli byłby uczniem Wagnera, to mogłaby być powtórka z Tannhäusera. Nie była. Pierwszy akt ma charakter wręcz komiczny, bo planowane jest przedstawienie Ariadny na Naxos, o nieszczęsnej księżniczce, pozostawionej na wyspie przez niewdzięcznika Tezeusza, któremu przecież pomogła swoją nicią. Ale co to za temat? Co za historię można opowiedzieć o samotnej dziewczynie uwięzionej na wyspie? Nic dziwnego, że sponsor domaga się drugiego przedstawienia o rozpustnej Zerbinetcie. Tyle że z powodu fajerwerków zaplanowanych na dziewiąta z braku czasu trzeba oba spektakle połączyć w jeden. Drugi akt to opera właściwa, w zasadzie nie ma co tu opowiadać. Ale spróbuję. Zerbinetta została obsadzona w roli pocieszycielki Ariadny, przypływa, większego sukcesu w pocieszaniu nie odnosi i odpływa, no i ch..., że Ariadna tam została bez jedzenia w jaskini. Ale oto przybywa Bachus i po długich ariach zabiera Ariadnę do swoich boskich posiadłości. Niektóre elementy scenografii były bardzo pomysłowe, a w czasie arii Ariadny i Bachusa ich jakoby wyidealizowane i odmłodzone postaci pokazywały się na podwyższeniu. Mieliśmy więc dwóch Bachusów, jeden śpiewał, drugi pokazywał piękną muskulaturę. Drugi ukłon w stronę LGBT to był pocałunek Zerbinetty i Kompozytora. Oboje grani przez kobiety. Deszcz nie spadł.

120 uderzeń serca czyli 120 battements par minute

Nie potrzebuję filmów o AIDS, żeby zdawać sobie sprawę z grozy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w społeczności gejów. „Gay” znaczy wesoły, a w tamtych czasach najczęstsze imprezy, na które chodzili geje, to były pogrzeby. Jeśli jakiś ksiądz czy biskup wyskoczy z fanzoleniem, że kara za grzechy, to niech się poczuje kopnięty w dupę, bo na głowę za późno. Główna część fabuły poświęcona jest francuskiej filii amerykańskiej organizacji ACT UP (to skrót z angielskiego, sam w sobie znaczący), która w dość brutalny sposób domagała się od państwa i korporacji farmaceutycznych działań w celu ratowania ofiar AIDS. Niekoniecznie tylko gejów, bo wśród członków ACT UP byli też narkomani i hemofilitycy, którzy dostali zakażoną krew. Zgoda, że metody ACT UP mało przypominały wytyczne Gandhiego lub Martina L. Kinga, ale to był krzyk rozpaczy, każdy dzień odwleczonych badań nad nowymi terapiami oznaczał nowe ofiary, to samo dotyczyło rządowej bezczynności w prowadzeniu akcji uświadamiającej (bo, panie, trzeba by w szkole o seksie analnym mówić!). W takiej sytuacji trudno zachować stoicki spokój. Tego spokoju nie było również w trakcie zebrań ACT UP, których rekonstrukcję mamy w filmie. Siebie nawzajem też ostro atakowali, choć często miałem wrażenie, że niepotrzebnie, że dyskusje były chaotyczne i nie zawsze produktywne. Wśród bohaterów najwięcej uwagi poświęcono parze Nathana i Seana, z których pierwszy miał szczęście uniknąć zarażenia. Nie zdradzę wiele, jeśli powiem, że ich pożycie nie było długie i szczęśliwe. Koniec jest trochę przygnębiający, choć budujące jest wsparcie, którego udzielało sobie nawzajem towarzystwo z ACT UP. Film zdobył Grand Prix w Cannes w 2017 roku, co mnie lekko zaskakuje. Podejrzewam, że bardziej zagrała tutaj słuszność tematu niż rzeczywista wartość filmu, który niemniej oceniam dobrze, zwłaszcza w tych momentach, kiedy zbliżamy się do bohaterów. W tych innych, przypominających zebrania partyjne, jest już nieco gorzej, choć w sumie ciekawie było się czegoś dowiedzieć o ACT UP, które już mi się obiło o uszy. A teraz o oczy.

Dżentelmeni czyli The Gentlemen

Po co robić film z oryginalnymi postaciami? Jakie szanse ma taki produkt, który nie jest kolejnym sequelem, ani ekranizacją komiksu? W Polsce chyba niewielkie, choć zrobił to Guy Ritchie, a nie warto nie chodzić na jego filmy (z wyjątkiem bajek dla dzieci, które zdarza mu się robić). Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, nieprawdaż. No to od początku widać, że z tym dżentelmeństwem jest słabo, bo pieniądze to siła napędowa fabuły. Gdyby opowiedzieć tę historię chronologicznie i po katolicku, to wyszłaby powiastka o szlachetnym Amerykaninie Mickey'm, który z udziałem podupadłych wyższych sfer zorganizował w Wielkiej Brytanii sprawnie zarządzaną produkcję marihuany. Mickey chce właśnie wycofać się z branży, więc myśli o sprzedaży interesu, ma nawet kupca, ale ktoś mu miesza szyki, wchodzą mu w paradę Chińczycy i Rosjanie. Gdy to piszę, przypomniałem sobie, że temat narkotyków jest na ogół dla mnie ciężkostrawny. Serial o Escobarze, rzekomo znakomity, porzuciłem po paru odcinkach. Za to byłem fanem Trawki, a powód chyba był taki, że w tym serialu temat narkotyków był w sumie poboczny. Podobnie jest w Dżentelmenach, równie dobrze mogłoby chodzić o... Hm, nie wiem o co, bo uprawa marihuany i handel nią to biznes, który w obecnych czasach ociera się o legalność, a pomimo lansowanych w TVN tez o szkodliwości marihuany, pozostaję do nich nieprzekonany. Siłą filmu Ritchiego jest nie tyle fabuła, co sposób jej odsłaniania. Zaczyna się od rozmowy Fletchera z Rayem, w której ten pierwszy przedstawia rekonstrukcję zdarzeń, których ujawnienie miałoby zagrozić Mickey'emu, pracodawcy Raya. Potem następuje korekta historii według Raya i tak parę razy zmieniają się szczegóły istotne dla fabuły. Szczegół mniej istotny to subtelne aluzje Fletchera względem Raya. Ów rzecze, że koniec na dzisiaj, idę do łóżka, na co Fletcher pyta, czy może dołączyć. Zwłaszcza że żadnej pani Rayowej w pobliżu nie widać. (Hej, producenci filmów dla dorosłych, jest okazja do zrobienia pornquela.) Pamiętacie, jak niegdyś Farrell ukradł film? Chyba zrobił to znowu, bo wcielił się w postać Trenera, który odstawia niesamowite (i, by tak rzec, świńskie) numery, jeśli jest zmotywowany. Ta jedna postać wystarczy, żeby polecić ten film. A inne też radzą sobie niezgorzej.

Intryga czyli La macchinazione

Gdyby Pasolini był panteroseksualny, to film na pewno znalazłby się w filmowym serwisie dla panteroseksualistów (czyli ludzi mających pociąg do żyraf, z łaciny: panthera - żyrafa). A ponieważ Pasolini był, jaki był, trafił do outfilmu. Wśród charakterystycznych cech jego twórczości mamy śmiałość w pokazywaniu scen seksu, ale spokojnie, jest to w 99% seks hetero, tylko gdzieś w Salò, ostatnim filmie reżysera, pokazano seks homo. Ale to nie jest główny powód, aby nie polecać tego filmu na niedzielne popołudnie w gronie rodzinnym. W Kwiecie tysiąca i jednej nocy pada z kolei propozycja, aby jeden z bohaterów pobaraszkowal z innym, ale bardzo taktownie odmówił. Intryga poświęcona jest morderstwu na Pasolinim, a jak wyjaśniono pod koniec, całkiem niedawno znaleziono ślady DNA paru osób na ciele zmarłego, co oczywiście stawia pod znakiem zapytania ustalenia śledztwa, według którego zabójcą był Pino Pelosi, w filmie sportretowany jako pracownik branży seksualnej z ambicjami aktorskimi. W każdym razie nie traktuję opowieści jako wierny zapis zdarzeń, a raczej jako racjonalne przypuszczenie. Komu i czym podpadł Pasolini? Nie chodziło o jego twórczość ocierającą się o pornografię, ani nawet o Salò, które było wymierzone w faszystów (ideologia wciąż żywa w ówczesnych Włoszech). Komunista Pasolini zaczął bawić się w dziennikarza śledczego, który w demaskatorskiej powieści opisuje wpływy i działalność Cefisa, jednego z najbogatszych Włochów w tamtych czasach. Być może szkoda było jego talentu na coś takiego, ale cóż, spiritus flat ubi vult. Jeden z komicznych zwrotów, ale przy tym dość przebiegle pomyślanych, polegał na zatrudnieniu Pina w filmie (nie Pasoliniego). Sprawa jest niebanalna, bo jeśli istnieje narząd decydujący o dobrej grze aktorskiej, to Pinowi rozdeptał go słoń. Pasolini miewał szokujące poglądy, na przykład ten, żeby robotnicy nie kształcili się zbytnio. Szkoła w jego pojęciu utrwala system kapitalistyczny, więc im jej więcej, tym mniejsza wola walki o zmianę systemu. Coś w tym jest, dzisiejsza polska szkoła to sale katechetyczne z niemal zbędnymi dodatkami w postaci matematyki czy chemii, a i tak podobno słabo wychodzi, bo religijność spada. Pomijając te okoliczności zgadzam się z Pasolinim z innych powodów: z rozkładu Gaussa wynika, że edukacja poważniejsza niż zawodowa w przypadku około 40% populacji jest marnowaniem pieniędzy i czasu, zarówno nauczycieli, jak i uczniów. Gdzieś na początku filmu słyszymy cudowną frazę o Włoszech „wyzwolonych pod koniec drugiej wojny”. Kto był okupantem? Jakby miejsce było jeszcze wolne, to zgłaszam Polskę.

sobota, 22 lutego 2020

Jordan Peterson o chrześcijańskiej etyce

Jordan Peterson zasłynął kiedyś, gdy otwarcie przeciwstawił się prawnemu nakazowi w Kanadzie, aby zwracać się do obywateli używając preferowanego przez nich zaimka. Jeśliby chodziło tylko o to, że (na oko) brodaty facet chce, aby mówić do niego per „ona”, to powiedziałbym, że reakcja Petersona jest lekko przesadzona. Jeśli jednak naprawdę istnieje około siedemdziesięciu płci, co lansują tumblry i fejsbuki (choć nie we wszystkich krajach), a każda z tych płci chciałaby mieć swój unikalny zaimek, to sprawa się komplikuje. Tak oto Peterson zyskał sławę, więc naturalnie postanowił ją wykorzystać, i po chwili, niczym posła Dziewulskiego onegdaj, wszędzie go było pełno, ku uciesze licznej rzeszy internetowych fanów. Nie zaliczam się do nich, bo jakiś czas temu zobaczyłem Petersona, który odpowiada na pytanie, czy wierzy w boga lub Boga. Jeśli facet około sześćdziesiątki musi tak ciężko myśleć, żeby odpowiedzieć na tak proste pytanie, a po długiej chwili wyciska z siebie odpowiedź, że w zasadzie nie wie, to znaczy, że wielkim myślicielem nie jest. Za to lansuje pogląd o uniwersalizmie chrześcijańskich wartości, bo niby każdy, kto nie zabija, nie kradnie, nie mówi fałszywego świadectwa, czerpie z chrześcijańskiego światopoglądu. Tak jakby te podstawowe moralne zasady były rzeczywiście chrześcijańskim wynalazkiem... Peterson, choć raczej niereligijny, robi przy tym to, co zwykle robią członkowie jakiejkolwiek religii - wybiera to, co mu się podoba. Gdyby etyka chrześcijańska była tak uniwersalna, to należałoby za wartość powszechną uznać homofobię wpisaną w chrześcijaństwo. Być może ktoś kiedyś zadał mu o to pytanie, na które nie widzę sensownej odpowiedzi. Przypomnijmy, że ta chrześcijańska homofobia dobrze przyjęła się w Indiach i w Afryce, a w tej ostatniej krzewi się radośnie dzięki działalności między innymi Kościoła katolickiego. W Indiach jest to spuścizna kolonialna, powoli i z trudem przezwyciężana.

piątek, 21 lutego 2020

Amputacja dłoni jako duchowe ubogacenie

A więc obejrzałem dwa filmiki z debaty z Hege Storhaug, której książkę właśnie czytam (pierwszy, drugi). Filmy pochodzą z jutubowego kanału, prowadzonego przez Fadela Solimana, który jest rzecznikiem islamu. Należy docenić, ze zaprosił Hege, o której na pewno wiedział, że nie będzie mówiła przyjemnych rzeczy o islamie. Hege odkładamy na bok, na pewno o niej jeszcze napiszę, a tymczasem przytoczę perły duchowego ubogacenia z argumentacji Solimana, muzułmanina otwartego i postępowego - w swoim mniemaniu. Śmieszna jest ta wasza europejska wolność słowa, rzecze Saliman, skoro przecież ma ona swoje ograniczenia, jak choćby dziecięca pornografia (no, fakt, kiedy wyszło na jaw, że Amerykanie w Afganistanie spokojnie patrzyli na tamtejsze pedofilskie zachowania typowe dla tubylców, mały huczek się zrobił). A to wasze potępienie dla szariatu, który przewiduje ucinanie rąk, jest po prostu niedorzeczne. Bo wyobraźcie sobie człowieka, który miałby pójść do więzienia na dwadzieścia lat i już nigdy nie zobaczyć żony ani dzieci. A zamiast tego ucinamy mu rękę i jest ukarany, nie idzie do ciupy, nie musimy go tam utrzymywać, nie traci rodziny, typowa sytuacja win-win. Z kolei to wasze potępienie dla wielożeństwa jest równie nieprzemyślane. Otóż mam wśród znajomych kochające się małżeństwo, które niestety nie miało dzieci, bo żona okazała się bezpłodna. I wiecie co zrobiła? Sama znalazła mężowi drugą żonę, zorganizowała im muzułmański ślub, a wdzięczna druga żona nazwała córkę po pierwszej. (Zdaje się, że gdyby mąż był bezpłodny, opcja poślubienia drugiego nie wchodzi w grę według szariatu. Czepiam się.) Do dyskusji włączyła się muzułmanka, która zarzuciła Hege, że pragnie ją uszczęśliwiać na siłę, podczas gdy noszenie nikabu jest dla niej radosną manifestacją religijnej przynależności. Nie mamy podstaw, aby jej nie wierzyć, ale droga pani niewiasto, czy twoja córka, siostra lub kuzynka zyska twoją akceptację, jeśli będzie chciała się ubierać po europejsku? Ma rację trzeci dyskutant, Jonas Jakobsen, że nie można nikogo czynić wolnym wbrew jego woli, a przy okazji wskazywał na sprzeczność, jaką w liberalnej demokracji jest instytucjonalne przeciwstawianie się religii, która w naszym rozumieniu ogranicza prawa jednostek ją wyznających. Wniosek mój jest ten, że taka demokracja musi przegrać, bo albo przestanie być liberalna, albo zostanie obalona przez szariat. A teraz czas na rysowanie Mahometa, pokój niech będzie z nim.

czwartek, 20 lutego 2020

Tak! Polska służba zdrowia jest najlepsza w świecie!

Śmiem tak twierdzić po zapoznaniu się z upublicznionym w sieci skierowaniem do neurologa wystawionym w zeszłym roku, które zaprasza pacjenta na wizytę 21 października 2026 roku do gabinetu 1005 w szpitalu w Grodzisku Mazowieckim. W innych krajach nie mieliby tej odwagi, bo kto wie, czy szpital przetrwa do tego czasu lub czy neurochirurg, który będzie przyjmować, zdąży skończyć specjalizację. Tymczasem nasz polski system mówi: masz to jak w banku. Jeśli panu, który czeka na wizytę, jednak się spieszy, to zasugerujemy, aby odwołał się do interwencji boskiej, czy to w celu przyspieszenia, czy uzdrowienia. W tym drugim przypadku ładne piosenki potem powstają.

Święta miłości analna kochanej ojczyzny!

Autentycznie przepełnia mnie myśl o miłości analnej z ojczyzną, zwłaszcza w tych wszystkich gminach czy powiatach, które są wolne od tzw. ideologii LGBT (czyli psychiatrycznego pierdu z biskupich czaszek - definicja moja). Dzięki akcji Barta Staszewskiego chyba jako kraj nawet zaistnieliśmy w mediach zagranicznych. Brawo my. [X]

Tim Minchin - Thank You God


I have an apology to make
I'm afraid I've made a big mistake
I turned my face away from you, Lord

I was too blind to see the light
I was too meek to feel Your might
I closed my eyes; I couldn't see the truth, Lord

But then like Saul on the Damascus road,
You sent a messenger to me, and so
Now I've had the truth revealed to me
Please forgive me all those things I said
I'll no longer betray you, Lord
I will pray to you instead

And I will say thank you, thank you
Thank you, God
Thank you, thank you
Thank you, God...

Thank you, God, for fixing the cataracts of Sam's mum
I had no idea, but it's suddenly so clear now
I feel such a cynic, how could I have been so dumb?
Thank you for displaying how praying works:
A particular prayer in a particular church
Thank you Sam for the chance to acknowledge this
Omnipotent ophthalmologist

Thank you, God, for fixing the cataracts of Sam's mum
I didn't realize that it was so simple
But you've shown a great example of just how it can be done
You only need to pray in a particular spot
To a particular version of a particular god,
And if you pull that off without a hitch,
He will fix one eye of one middle-class white bitch

I know in the past my outlook has been limited
I couldn't see examples of where life had been definitive
But I can admit it when the evidence is clear,
As clear as Sam's mum's new cornea
(And that's extremely clear! )

Thank you, God, for fixing the cataracts of Sam's mum
I have to admit that in the past I have been skeptical
But Sam described this miracle and I am overcome!
How fitting that the citing of a sight-based intervention
Should open my eyes to this exciting new dimension
It's like someone put an eye chart up in front of me
And the top five letters say: I C, G O D

Thank you, Sam, for showing how my point of view has been so flawed
I assumed there was no God at all but now I see that's cynical
It's simply that his interests aren't particularly broad
He's largely undiverted by the starving masses,
Or the inequality between the various classes
He gives out strictly limited passes,
Redeemable for surgery or two-for-one glasses

I feel so shocking for historically mocking you
Your interests are clearly confined to the ocular
I bet given the chance, you'd eschew the divine
And start a little business selling contacts online

Fuck me Sam, what are the odds
That of history's endless parade of gods
That the God you just happened to be taught to believe in
Is the actual one and he digs on healing?
But not the AIDS-ridden African nations
Nor the victims of the plague, nor the flood-addled Asians,
But healthy, privately-insured Australians
With common and curable corneal degeneration

This story of Sam's has but a single explanation:
A surgical God who digs on magic operations
No, it couldn't be mistaken attribution of causation
Born of a coincidental temporal correlation
Exacerbated by a general lack of education
Vis-a-vis physics in Sam's parish congregation
And it couldn't be that all these pious people are liars
It couldn't be an artefact of confirmation bias
A product of groupthink,
A mass delusion,
An Emperor's New Clothes-style fear of exclusion

No, it's more likely to be an all-powerful magician
Than the misdiagnosis of the initial condition,
Or one of many cases of spontaneous remission,
Or a record-keeping glitch by the local physician

No, the only explanation for Sam's mum's seeing:
They prayed to an all-knowing superbeing,
To the omnipresent master of the universe,
And he quite liked the sound of their muttered verse.

So for a bit of a change from his usual stunt
Of being a sexist, racist, murderous cunt
He popped down to Dandenong and just like that
Used his powers to heal the cataracts of Sam's mum
Of Sam's mum

Thank you God for fixing the cataracts of Sam's mum!
I didn't realize that it was such a simple thing
I feel such a dingaling, what ignorant scum!
Now I understand how prayer can work:
A particular prayer in a particular church
In a particular style with a particular stuff
And for particular problems that aren't particularly tough,
And for particular people, preferably white
And for particular senses, preferably sight
A particular prayer in a particular spot
To a particular version of a particular god

And if you get that right, he just might
Take a break from giving babies malaria
And pop down to your local area
To fix the cataracts of your mum!

Jest Bóg! W Kentucky!

Bennie Hart z Kentucky zażyczył sobie mieć tablicę rejestracyjną z napisem I'm God (a pod nim: One nation under God), ale urzędnicy stanowi się sprzeciwili. Ich upór kosztował urząd 150 tysięcy, które poszło na honorarium prawnika, który reprezentował Harta w sądzie. Przy okazji przypominam, że w Ostrowcu nie ma Pana Boga.

Pieśń Orfeusza czyli Orpheus' Song

Jak na twórcę Roku tygrysa jest to film artystycznie słabszy. W pojęciu Ibena artyzm to ucieczki w zwidy, niejednoznaczności, metafory i dłużyzny. Tu jest tego rzeczywiście mniej, film nawet miejscami wygląda jak komedia, kiedy Filip ni z tego ni z owego kładzie dłoń na udzie Enisa. Dzień wcześniej Filip zasłużył na podbicie oka, bo się przystawiał do panny mężatki, a Enis ma tę dziewczynę w Berlinie, ale nie wiadomo, czemu wybrał się w podróż na Korfu razem z Filipem, który wygrał tę wycieczkę w internetowym kwizie. Wątek fantastyczny: internetowe kwizy nie służą tylko do wyłudzania danych, można w nich coś naprawdę wygrać! Nasi koledzy śpią w jednym łóżku, ale na razie do niczego nie dochodzi. A dojdzie po tym, jak pójdą na wycieczkę, zgubią się, zostaną okradzeni, dwa dni bez papu - wtedy właśnie przychodzi ci ochota na seks homo na piaszczystej plaży. Kto nie pojmuje grozy sytuacji, niech jeszcze chwilę poduma o seksie analnym na piasku. Być może właśnie ta sytuacja spowodowała, że Enis odsunął się od Filipa po powrocie. Za dużo tu tym razem ujawniłem, za to przynajmniej nie napiszę, jak się skończyło. Filmy zasadniczo dzielą się na takie, po których mówimy, że dobrze się skończyło lub że dobrze, że się skończyło. Ten film zdecydowanie wpada do jednej z tych kategorii. A nawet do dwóch.

poniedziałek, 3 lutego 2020

Sigismondo, opera Rossiniego

Przedstawienie w ramach Opera Rara jest dość tajemnicze, bo nie sądziłem, że w czasie festiwalu pokazuje się premiery. I tu się myliłem. W opisach na stronach www dorobili tej operze interpretacyjny garniturek, ale szyty trochę ponad miarę. Libretto jest dość głupkowate, ma się nijak do jakiegokolwiek polskiego króla Zygmunta, ale jest to, co w operze być powinno: kwieciście nonsensowny nadmiar w wyrażaniu uczuć. Tu nie można tak zwyczajnie podumać o dawnym kochanku. W operze myśl taka łączy się bezmiernym cierpieniem duszy targanej lodowymi podmuchami pośród pustynnego pustkowia. Króla Zygmunta trapi smutek? Nie, melancholia rwie na strzępy jego umysł znękany do granic wytrzymałości niczym okrutny pazur lwa niewinne jagniątko. W prapremierze król Zygmunt był mezzosopranem granym przez kobietę. W spektaklu Lady Zygmunta gra kontratenor Franco Fagioli, który śpiewa pięknie, ale brzmi jakże niekrólewsko! - za to prawie zgodnie z życzeniem Rossiniego. Obsada jest prawie cała z importu, ale są liczne akcenty - mało powiedziane - mocne akordy polskie. Nawiązania do Hołdu pruskiego Matejki, czy napis „Polska dla Polaków”. Doceniam to, że w obsadzie mieliśmy dwóch Afro-śpiewaków, że ciemnoskóra Aldamira, porzucona królewska żona, przeciska się przez wąskie rzędy krzeseł na widowni, podczas gdy na kurtynę rzucane są momenty jej czułości z mężem, o którym wciąż pamięta pomimo upływu lat. Że scenografia była trochę odjechana, a pod koniec niemal wszyscy mężczyźni byli topless, łącznie z Kennethem Kelloggiem, który z wiekiem tylko trochę się zaokrąglił. Przy okazji zrewidowałem swój błędny pogląd, że opera musi kończyć się tragicznie. Tym razem niesprawiedliwie odtrącona miłość wytrzymała próbę dwudziestu lat rozłąki, a niegodziwiec, który do rozłąki doprowadził intrygami, poniósł zasłużoną karę, choć i on dostąpił łaski.

Trylogia w Teatrze Starym

Cała Trylogia w parę godzin? To się udać nie może. W pewnym sensie się nie udało, bo z Ogniem i mieczem został tylko strzęp, choć pozostałe dwie części zostały oddane dokładniej. Co to za pomysł z tymi łóżkami szpitalnymi, na których leżą nasi bohaterowie? Trafiony, bo przecież sam pomysł wystawienia całej Trylogii na deskach teatru jest dość psychiatryczny. Stosunek Polaków do dzieła Sienkiewicza również można by określić tym słowem z zastrzeżeniem, że chodzi starsze pokolenia. Kiedy Gombrowicz pisał, że nie sposób się od czytania Trylogii oderwać, choć wiadomo, że to literatura drugorzędna, był w tym przekonaniu szczery. Gdyby dzisiaj ktoś takie kawałki chciał wcisnąć pokoleniu jutuba i twitcha, to nawet nie zostałby wyśmiany. Wróćmy do łóżek na scenie, które przypominają nam również o tym, że wiele afer z Trylogii ma charakter łóżkowy, czytaj: damsko-męski. Oczywiście Sienkiewicz nie mógł sobie pozwolić na naszą dzisiejszą dosłowność, na przykład kiedy Wołodyjowski wraca do Krzysi, która nieśmiało wyznaje, że podczas jego nieobecności pokochała Ketlinga, z którym prowadzi właśnie symulowaną kopulację. Cios, wielki cios dla Małego Rycerza. Z okazji obrony Częstochowy mamy lekki polew z ludowej obrzędowości wokół Najświętszej Panienki, z pełną pompą i kakofonią. Moment najzabawniejszy to oczywiście obrona Zbaraża, choć w książce jest to epizod dramatyczny. Nie spieszę wyjaśnić dlaczego. Choćby dla tej jednej sceny warto było wykorzystać łóżka.

Anioły w Ameryce w Teatrze Ludowym

Niewątpliwie należy docenić pomysł, żeby dzisiaj wystawić sztukę o gejach. Koszt jest taki, że krótko po premierze widownia nie była zapełniona, choć przedstawienie jest dobre, a może i bardzo dobre. Dramat ma charakter uniwersalny, a wiąże się z wybuchem epidemii AIDS w latach osiemdziesiątych. Nie da się uniknąć epatowania cierpieniem, ale jest tu dużo więcej. Z reakcji paru widzów domyśliłem się, że nie tego oczekiwali. W warstwie realistycznej są trzy wątki. Pierwszy o parze gejów, Priorze, który właśnie mówi Louisowi, że się zaraził, drugi o mormońskim małżeństwie Joego i Harper, a trzeci o również umierającym na AIDS prawniku Royu Cohnie. W planie mistycznym zdarzają się wspólne halucynacje Priora i Harper, (niby to) przywidzenia Cohna oraz oczywiście wizyty Anioła, tu zrobionego bardzo pomysłowo. Przyznam, że przemowy Anioła odbieram raczej jako metafizyczny bełkot, bo gdyby brać to na serio, mogłoby być momentami dziwnie. Sprawdziłem później w serialu, który nakręcono na podstawie sztuki, że tam wcale lepiej nie było. W jednym ze zwrotów akcji niejaki Norman chce, aby nad zmarłym Cohnem odmówiono Kadisz, a namawia do tego Louisa, który jest zbyt zeświecczonym żydem, aby sobie poradzić. Na jego szczęście do Kadisza przyłącza się duch Ethel Rosenberg i wspólnymi siłami udaje się całkiem nieźle. Sam Cohn to postać autentyczna, cynik owiany czarną legendą, miał dojścia do najważniejszych republikanów, więc zdarzyło się, że niczego nieświadom Reagan uścisnął dłoń któremuś kochankowi Cohna. Jak wspomniałem, spektakl mi się podobał, ale czy sama sztuka jest aż tak wybitna, żeby warto było ją przypominać?  Nie mam pewności, bo irytuje mnie wspomniana uduchowiona paplanina.

Tak wygląda prawdziwa poetka, podciągnij się! (Joanna Kulmowa, Wisława Szymborska)

Jako redaktorka tak zwanej poczty literackiej w Życiu Literackim Szymborska skomentowała przysłane do redakcji opowiadanie chwaląc nadawcę, że chciało mu się przepisać ręcznie trzydzieści stron opowiadania Jana Stoberskiego. Dzisiaj wrzucilibyśmy w gugla i w minutę to odkryli, ale wtedy? Trzeba było być oczytanym lub znać ludzi oczytanych. Wspominam o tym, bo kiedy pierwszy raz przeczytałem tę odpowiedź Szymborskiej, nazwisko Stoberskiego nic mi nie mówiło. Dzisiaj nadal mówi niewiele, może w końcu przeczytam jakieś jego opowiadanie i będę mógł uczciwie rzec, że, owszem, znam Stoberskiego. Teraz przyznać muszę, że zanim przeczytałem tę książkę, Kulmowa latała na swej kobyle Leokadii hen poza zasięgiem mojej świadomości. A skoro zebrano cały tom listów, które wymieniła z Szymborską, to musiała być osobą nietuzinkową. Tak jak w korespondencji z Barańczakiem, Szymborska wypada tutaj na postać raczej drugorzędną, jej listy to głównie życzenia świąteczne i częste zaproszenia do Krakowa. Sama kiedyś napisała, że niektórzy zostali obdarzeni talentem literackim w takim stopniu, by pisać ładne listy, nic więcej. W jej przypadku cały talent szedł w poezję i Lektury Nadobowiązkowe, a na listy zostawały nędzne ochłapy. A wyklejanki? Są, ale mało i gorszego sortu, jeśli zestawić ten zbiór z tomem listów z Barańczakiem. Listy Kulmowej oczywiście są dużo ciekawsze, bo niewątpliwie była to osobowość. Pisywała rzeczy różne, a najbardziej jest znana jako autorka literatury dla dzieci. Z wąskiej próbki, z jaką się zapoznałem - jest to nieinfantylna literatura dla dzieci. Trudno by było na podstawie tych listów odgadnąć, co się w różnych latach działo w Polsce, choć echa lat 1968, 1981 i 1989 oczywiście da się usłyszeć. W 1979 roku wspomina Kulmowa o pobiciu Henryka Wujca i syna Jacka Kuronia z żoną przez karateków, bokserów i zapaśników, studentów z warszawskiej AWF, na zlecenie ówczesnych władz. Zlecenie? A może wystarczyło słowo zachęty, jak w przypadku obrońców rodziny z Białegostoku, za co wdzięczni byli lokalni hierarchowie. Pod koniec roku 1980 napisała Kulmowa:
Przy okazji odbierania nagrody w Naszej Księgarni miałam zabawną rozmowę z przewodniczącym jury, Wojciechem Żukrowskim. Pierwsza zresztą z nim rozmowa w moim życiu. Ma bardzo dobre ciepłe oczy - i mnóstwo brzydkiego strachu gdzieś w tyle czaszki. Na miłość boską, kto i kiedy tego łagodnego człowieka tak przestraszył, że zrobił z niego mięciutką szmatkę? „Ostrzegam, że jeśli pani tych słów nie zmieni, to zgnoją panią!” Zgnoją? Kto? ONI? ONO? Może pan? „Ja tylko uprzedzam”. Życzliwie. Może jeszcze naprawdę. Później może brać udział w nagonce. Żal mi go. Był materiałem na człowieka.
A wiesz o co chodziło? O pacyfistyczny charakter tych bajek. Że ja tam obrażam żołnierzy. I że nagradzając liczyli na to, że autor „zrozumie i zmieni”. Nie, autorka jest tępa. Nie rozumie, nie zmieni. Jeśli jury nagrodziło, to muszą wydać bez poprawek. Mam przecież szacunek dla werdyktu jury! A jak się ukaże - niech gnoją.
Ów nagrodzony tekst to zbiór bajek pod tytułem Serce jak złoty gołąb. Na koniec proroczy aforyzm z połowy roku 1990: „No i mamy liberté bez égalité i fraternité”. Doceń, Grzegorzu Sroczyński.

Proxima

Hasło promujące film jako prawdziwszy niż Interstellar włożyłbym do skarbca zabawnie nieudolnych ściem. W zakresie zgodności z prawdą Interstellar wypadnie słabiej od pierwszego lepszego reportażu o handlu mięsem w Łącku, dajmy na to. W Proximie nie zauważyłem żadnych motywów fantastycznych, opowieść skupia się na Francuzce Sarze, która została wytypowana do lotu w kosmos (dość szumne słowa, skoro stacja orbitalna, dokąd dotrze Sara, lata sobie tylko czterysta kilometrów od Ziemi). Jest to oczywiście spełnienie jej marzeń, ale związane z poświęceniem - rozstaniem z córką, w wieku lat mniej więcej dziesięciu. Tu ciężkie treningi przed wylotem, przy okazji parę seksistowskich tekstów ze strony Amerykanina, dowódcy lotu, a tam - ciężkie chwile małej Stelli, która musiała się przenieść do ojca (zgadujemy, że po przyjaznym rozwodzie) i pójść do nowej szkoły. Rozumiemy, trudno jest być matką i astronautką - o tym właśnie jest ten film i tak należało go uczciwie zapowiadać, a nie wciskać kity o Interstellarze. Może wtedy więcej kobiet zechciałoby go zobaczyć? Seksistowska klisza, że kobiety mniej niż mężczyźni przepadają za fantastyką, chyba jeszcze jest aktualna. Jeśli bawimy się w seksizm, to zgłaszam swoje uwagi jako mężczyzna. Film sugeruje, że dla matki rozstanie z dzieckiem jest przeżyciem dużo dramatyczniejszym niż dla ojca. Średnio może i tak, ale zależy, jak leży. Poza tym, czy ten dramat nie jest lekko przesadzony? Z tego co wiem, dłuższe niż roczne pobyty w kosmosie to raczej rzadkość, więc ta rozłąka aż tak tragiczna nie jest. Druga sprawa to seksizm Amerykanina, który jest taki ordynarny, że czuję się dotknięty jako mężczyzna. Na pewno stać nas na seksizm bardziej wyrafinowany. Żebym tylko tego nie pożałował, ciocia Zosia ostrzegała, że z religii się nie żartuje.

Blondyn czyli Un rubio

Tytułowy blondyn to Gabriel, który wynajął pokój u Juana, kolegi z pracy. Nieśmiały i małomówny Gabriel nie jest naszym ulubionym typem bohatera, a zapewne też nie jest współlokatorem, jakiego chciałby mieć Juan. Nawet wobec córki, którą oddał pod opiekę swoich rodziców, nie jest Gabriel zbyt wylewny, choć widuje ją tylko w weekendy. W Buenos najczęściej siedzi w milczeniu w swoim pokoju i czyta Raya Bradbury'ego, co trudno mu mieć za złe. Tyle dobrego, że przychodzi oglądać mecze w telewizji i da się wyciągnąć na piwo. Trudno stwierdzić, jak zrodził się impuls, który skłonił obu mężczyzn do nieśmiałego masażu członków - zapewne uwadze Juana nie umknęły liczne, badawcze spojrzenia Gabriela. Od masażu poszło szybko do seksu full wypas, często, choć w ukryciu, więc zasadnicze staje się pytanie, jakie znaczenie tym w sumie mechanicznym czynnościom nadają bohaterowie. Jest to film z problemami, więc można się ich spodziewać już na tym etapie. Niedługo potem dojdzie do poruszającego momentu, kiedy zawsze opanowany Gabriel uroni łzę. Po emocje wyrażane bardziej spektakularnie, krzyki lub rękoczyny, odsyła się widzów do innych filmów. Oczywiście mógł Gabriel oszczędzić sobie tej łzy, gdyby w stosownym czasie urządził sobie audyt, który by wykazał, jak niewielką część Juana może sobie wpisać w rubryce „ma”. Nawet jeśli chodzi o tę jego część, którą regularnie miewał w sobie. Na usprawiedliwienie Juana powiedzmy, że i jemu okoliczności życiowe się skomplikowały, a kochanek był pierwszy na liście do wyrzucenia z przeciekającej szalupy. Na filmwebie zaliczyli Blondyna do melodramatów, ale miło mi donieść, że nic a nic z kąśliwych uwag Szymborskiej tutaj się nie stosuje. 

Przecinek i kropka czyli Puntu Koma

Gorący - gorętszy. Mi, mi, mi. Najintrygujętszy aspekt tej produkcji to jego baskijskość, co się przede wszystkim objawia w języku. Szukam jakichś innych typowo baskijskich znaków i cóż, nie znajduję. Typowy, jeśli nie stereotypowy, jest ów obrazek, na którym starsze panie są mocno religijne. Może i tak jest u Basków, ale o wielkiej odrębności to wcale nie świadczy. Już sam fakt, że taki film powstał, świadczy za to o czym innym: nie są Baskowie religijnie zamroczeni. (Podtekst ma być taki, że Polacy są. Nie, nie są, choć polskie władze w większości już tak.) Film jest sklejony z parominutowych odcinków serialu, który zapewne powstał jako produkcja sieciowa. Arrate przybywa do szpitala, gdzie leży jej syn Koldo w śpiączce po wypadku. W sali przy łóżku syna zastaje Galdera, którego widzi pierwszy raz w życiu, a który przedstawia się jako współlokator Kolda. Widz od początku nie ma wątpliwości, że ta wspólnota lokatorska obejmuje więcej niż stół, lecz Arrate na razie niczego się nie domyśla. Później robi się jeszcze dziwniej, kiedy Kolda zaczynają odwiedzać inne osoby, których nie zna ani matka, ani „współlokator”. Kolega z grupy teatralnej? Przyjaciółka muzułmanka? Cóż, miał Koldo dar prowadzenia życia w wielu rozłącznych aspektach. Wydaje nam się, że teraz leży nieruchomo, a tymczasem jest to otwarcie nowego aspektu, że tak pytyjsko rzecz ujmę. Zakończenie, przyznajemy, jest zaskakujące, ale czy zachwyt wzbudza? Nie, wzbudza raczej jęk, że lekko sobie przegięli.